W krainie wykrzykników

Co Jerzy Turowicz by powiedział o dzisiejszych polskich wojnach, nie tylko tych toczonych o wiarę i niewiarę?

03.08.2023

Czyta się kilka minut

Fot. Archiwum Jerzego Turowicza

To może paradoksalne, ale zabójca potrzebuje większego współczucia niż zabity” – te słowa abp. Stanisława Gądeckiego po zabójstwie prezydenta Gdańska wywołały, jak napisał eufemistycznie jeden z portali, mieszane uczucia. Eufemistycznie, bo szukając w internecie pełnego tekstu wypowiedzi przewodniczącego Episkopatu natychmiast natrafiłem na określanie mówcy mianem „Głąbeckiego” i przeczytałem, że duchowny „haniebnie” skomentował sytuację; darujmy sobie cytowanie określeń podpadających pod definicję mowy nienawiści czy wzywających do przemocy wobec „Kaczyńskiego z jego bandą” i „biskupów z całym tym ich spotworniałym Kościołem kat.”.

Byście się nie zjedli

A przecież abp Gądecki był zwyczajnie zgodny nie tylko z przesłaniem Ewangelii, ale z elementarną wrażliwością na los drugiego człowieka – każdego człowieka. Wyobrażam sobie, że słowa o zabójcy, który potrzebuje większego współczucia niż zabity, mogłyby paść np. z ust Jacka Kuronia, i to nie tylko dlatego, że ów nazywany przez przyjaciół laickim świętym polityk i działacz wiedział, co to więzienie. „Przekonałem się, chyba mogę się tak wyrazić, że nawet tzw. zwyrodniali przestępcy nade wszystko pragną kochać i tworzyć; i to właśnie z faktu, że nieomal uniemożliwiono im to, wyprowadzałbym ich zbrodnię” – pisał w „Chrześcijanach bez Boga”.

Jerzy Turowicz. Szef

Życie pełne spotkań było zapewne jednym z kluczy do sukcesu redagowanego przezeń pisma – i tego, że w ciągu ponad pół wieku kierowania „Tygodnikiem” przyciągnął kilka pokoleń znakomitych autorek i autorów, wśród których był zarówno przyszły papież, jak i przyszli nobliści.

Co się takiego z nami stało, że nie jesteśmy w stanie usłyszeć najprostszych słów? Czy zdolność rozumienia odbiera nam samo to, kto je wypowiada? Czy nie lepiej jednak spróbować się usłyszeć? „Całe Prawo wypełnia się w tym jednym nakazie: Będziesz miłował bliźniego swego jak siebie samego. A jeśli u was jeden drugiego kąsa i pożera, baczcie, byście się wzajemnie nie zjedli” – to fragment listu św. Pawła do Galatów, ale znów: podobnych zdań znajdziemy wiele u myślicieli laickich. „Zasada autonomii osoby ludzkiej to zatem radykalne wymaganie, by zaakceptować drugiego człowieka takiego, jakim jest. Zaakceptować bez warunków, a jeśli trzeba – to przeciw sobie” – zauważał Kuroń, dodając natychmiast, że jeśli przyjąć tę zasadę bez miłości, to „szybko zwróci się ona przeciw miłości, a więc przeciw drugiemu człowiekowi”.

O miłości i o byciu dobrymi dla siebie nawzajem mówiła dobitnie do gdańszczan wdowa po zabitym prezydencie, Magdalena Adamowicz. Inny wołający na puszczy, niedawno zmarły izraelski pisarz Amos Oz, w wykładach o fanatyzmie radził: „Nawet kiedy masz stuprocentową rację, a ten drugi w stu procentach się myli, nawet wtedy pożytecznie jest wyobrazić sobie tego drugiego”.

Rozmowa sprzed 30 lat

Gdybym nie czytał tego numeru „Znaku”, gdybym nie znał i nie rozmawiał z wieloma uczestnikami tamtej konferencji, mógłbym nie uwierzyć – a co dopiero wielu młodszych ode mnie czytelników. Numer ten, z wiosny 1989 r., a więc dokładnie sprzed 30 lat, to efekt spotkania, tak, to nie pomyłka, w siedzibie Episkopatu. Na zaproszenie Komisji Episkopatu ds. Dialogu z Niewierzącymi, 31 maja 1988 r. jej progi przekroczyli m.in. Marek Edelman, Bronisław Geremek, Artur Międzyrzecki i Jan Strzelecki, jeden z referatów wygłosił Adam Michnik, a po stronie „katolickiej” w rozmowie uczestniczyli m.in. biskupi Kazimierz Majdański i ­Alfons Nossol, o. Jacek Salij i przysłany przez Jana Pawła II kard. Paul Poupard.

Zorganizowana z inicjatywy Krzysztofa Śliwińskiego konferencja „Niewierzący a Kościół” była zwieńczeniem – a z dzisiejszej perspektywy też zamknięciem – pewnego etapu procesu zbliżania ludzi Kościoła i laickiej inteligencji. Sprzyjały temu niewątpliwie okoliczności zewnętrzne: kościelna fala odnowy po Soborze Watykańskim II oraz świadomość wspólnego przeciwnika – komunistycznej władzy. Kiedy w 1977 r. Adam Michnik publikował książkę „Kościół, lewica, dialog”, działał już Komitet Obrony Robotników, który współtworzyli niewierzący i antyklerykałowie wraz z katolikami. A wkrótce przyszedł stan wojenny: schronienie udzielane ludziom opozycji w kościołach i płynące z ust katolików propozycje strategii czy prawd życiowych, np. „Zło dobrem zwyciężaj” ks. Jerzego Popiełuszki.

„Raduję się, że intelektualiści, artyści, ludzie kultury znajdują w Kościele przestrzeń wolności, której nieraz brakuje im gdzie indziej – mówił podczas pielgrzymki do Polski w 1987 r. Jan Paweł II. – I że dzięki temu odkrywają istotę i rzeczywistość duchową Kościoła, którą wcześniej widzieli jakby z zewnątrz. Ufam też, że Kościół polski odpowie w pełni na zaufanie tych ludzi przychodzących nieraz z daleka i znajdzie język, który trafi do ich umysłów i serc”.

Oblężone twierdze

Dziś już wiadomo, że papieskie nadzieje się nie spełniły – i że on sam mówił później innym językiem. Kościół, który na przełomie lat 80. i 90. był jednym z akuszerów wolności, „w oczach wielu z nas przeobraził się w zagrożenie dla niej, zaś wielu ludzi Kościoła wolność, za którą tęsknili i dla której ponosili ryzyko i wyrzeczenia, zaczęło traktować jako »dar nieszczęsny«” – pisał badający relacje między państwem i Kościołem w pierwszej dekadzie III RP Jarosław Gowin.

Historia wolnej Polski to z jednej strony poczucie zagrożenia „państwem wyznaniowym”, z drugiej – obawa przed zepchnięciem do „katolickiego getta”, przypadki instrumentalizacji religii w kampaniach politycznych, spory o miejsce wartości chrześcijańskich w ustawodawstwie, a wreszcie zmiana tonu publicznej debaty, która kazała Gowinowi sięgnąć po sformułowanie „zimna wojna religijna”. Ludzie „przychodzący nieraz z daleka” słyszeli w jej trakcie niesprawiedliwe oskarżenia, że ich wyjście na spotkanie z Kościołem było zabiegiem taktycznym, jeśli nie przejawem koniunkturalizmu.

Przykładów narastającej radykalizacji języka było mnóstwo, nazwiska ks. Henryka Jankowskiego czy o. Tadeusza Rydzyka z jednej strony, z drugiej zaś Jerzego Urbana czy Janusza Palikota urastały do rangi symboli, i pewnie nie sposób teraz ocenić, kto zaczął albo która ze stron w psuciu debaty położyła większe „zasługi”. Były też próby ponownego przerzucania mostów: sam uczestniczyłem w powtórnym spotkaniu wierzących z niewierzącymi, zorganizowanym przez „Znak” w siedzibie Episkopatu w 2001 r., a w czasach, gdy jezuickim „Życiem Duchowym” kierował ks. Stanisław Obirek, pismo regularnie zamieszczało teksty o tym, w co wierzy ten, kto nie wierzy. Generalnie jednak nieufność narastała, a niejeden czołowy publicysta uznawał próby poszukiwania porozumienia wierzących z niewierzącymi nie tylko za podejrzane, ale zwyczajnie niepotrzebne i obłudne. „To ja już wolę ajatollaha Terlikowskiego niż tych załganych pseudoliberalnych pseudo- doktrynalnych, dwie piersi ssących liberalnych katolików” – pisał np. Tomasz Lis.

Doszliśmy w każdym razie do punktu, w którym po śmierci prezydenta Adamowicza wypowiedzi biskupów przyjmowane są z równym brakiem atencji, jak wypowiedzi wszelkich innych aktorów życia publicznego, co zresztą nie oznacza, że Kościół jest nieobecny albo niesłuchany. Wyjątkowo donośnie w tych dniach wybrzmiewały np. słowa s. Małgorzaty Chmielewskiej albo Szymona Hołowni.

Twórca i wieloletni naczelny „Tygodnika”, świetny publicysta, jeden z architektów polskiej wolności, budowniczy mostów między chrześcijanami a żydami, a przy tym człowiek skromny i dobry, ciekawy ś

Można by powiedzieć: zrobiło się normalnie, tyle że równocześnie doszliśmy do punktu, w którym nawet Jerzy Sosnowski daje świadectwo tkwienia w oblężonej twierdzy. „Jeśli nie jestem ateistą, jestem przygłupem – takim przesłaniem częstują mnie moi przyjaciele ateiści” – uskarża się publicysta „Więzi”, dodając, że podobnego natężenia nienawiści do chrześcijaństwa, jakie widzi u wielu znajomych, nie pamięta nawet z „Trybuny Ludu”. Jednak w dzisiejszej Polsce ateistyczne tajne służby nie porywają i nie mordują katolickich księży...

Łączy mnie, oczywiście, z Sosnowskim to, że „kiedy ktoś robi z fenomenu wiary, z kultury, którą ta wiara wyhodowała, zbiór idiotyzmów niegodnych uwagi, a ludzi w sutannach wyklucza z kręgu bliźnich, szanowanych jako ludzie (nie na podstawie tego, kim jest ten czy inny duchowny, tylko dlatego, że jest duchownym!)”, myślę: odbierasz coś zarówno sobie, jak i mnie. Rozumiem jednak tych, którzy czują się potraktowani paternalistycznie deklaracjami typu „będę się za ciebie modlił”. Podobnie jak tych, którzy czytając nekrologi bp. Tadeusza Pieronka nie potrafią zapomnieć jego wypowiedzi o dzieciach poczętych z in vitro. I nie chodzi tu o to, czy zmarły hierarcha wygłaszał zdania zgodne z nauką Kościoła, ale o sposób, w jaki to czynił.

Zdaję sobie też sprawę – „Tygodnik” wielokrotnie o tym pisał – jak fatalne wrażenie w ciągu ostatnich lat robiły próby ingerowania przez biskupów w sprawy bieżącej polityki albo ile szkody narobił o. Rydzyk natrętnymi apelami do rządu o jeszcze więcej pieniędzy na swoje inwestycje, nie mówiąc o aferach związanych z komisją majątkową. Jeśli o mowie nienawiści mówimy: przykładów, że płynęła z ust ludzi Kościoła, jest sporo i trudno robić zarzut informującym o nich mediom, iż nie wspominają o codziennym dobru, które w tym samym czasie wydarza się za sprawą Kościoła i że w związku z tym wielu kreujących jego publiczny obraz dziennikarzy zwyczajnie nie ma o nim pojęcia. Tak, doszliśmy także do punktu, w którym dla wielu symbolem katolicyzmu jest ks. Henryk Jankowski, a nie np. pochodzący z tego samego miasta ks. Jan Kaczkowski.

Jak uleczyć fanatyka

Czy możemy się w tej sytuacji porozumieć? „Z mojej wizji świata wynika przekonanie, że musimy – odpowiadał autor „Chrześcijan bez Boga”. – Bo żyć możemy tylko we wspólnym świecie”. Ale Kuroń był w tym punkcie radykałem. Ja bym wolał pozostać przy możliwości, nie przymusie porozumienia. Nie chodzi o żaden kicz pojednania, a dobrym prawem każdego jest odmowa rozmowy i uznanie, że win drugiej strony jest tyle, iż zwalnia to z wysiłku wchodzenia w jej buty.

Inna postawa – Kuroń mówi o zobaczeniu i przeżyciu w pełni odrębności drugiego człowieka, o odnalezieniu go w sobie, z tym wszystkim, co nas w nim zadziwia i oburza – wydaje się przecież niemal niemożliwa, a na pewno heroiczna („Strasznie wiele od ciebie żądam. Ni mniej ni więcej – tylko żebyś stracił wiarę. Żebyś na jakiś moment był mną – czuł tak jak ja i to, co ja”, dopowiada, bo jego esej jest właśnie o spotkaniu wiary i niewiary). Nie zawsze mam ochotę odnajdywać w sobie kogoś, kto mnie obraża, czy choćby tylko zniekształca moje poglądy w polemikach.

Czytając lekceważące zdania o katolikach otwartych, którzy rzekomo milczeli w sprawie pedofilii w Kościele, irytuję się i mam ochotę podsunąć ich autorom szereg tekstów, które ukazywały się w tej sprawie na łamach „TP” na długo przed tym, jak stała się ona jednym z centralnych tematów polskiej debaty. Z drugiej strony: sam doświadczyłem w rozmowach z najbliższymi mi ludźmi, jak łatwo potrafię ich nie słyszeć – jak słowa, które wypowiadają, w drodze z ich ust do moich uszu ulegają zniekształceniu i nawet nie potrafię ich wiernie powtórzyć.

Może trudno się dziwić: żyję w kraju, w którym wszyscy mówimy coraz głośniej – stajemy się chodzącymi wykrzyknikami – a zarazem słyszymy coraz mniej. Oz w „Jak uleczyć fanatyka” nazywał to „syndromem jerozolimskim”. Opisywał miasto, w którym nawet w kolejce do autobusu wszyscy się spierają o politykę, moralność, historię, tożsamość i o to, jakie są prawdziwe zamysły Boga. Wszyscy krzyczą, nikt nie słucha. „Oprócz mnie – dodawał Oz, nie bez autoironii, o której chciałbym jeszcze napomknąć. – Ja czasami słucham, w ten sposób zarabiam na życie”.

Porozumieć się więc nie musimy, ale chyba możemy – dla wspólnego dobra, którego nie trzeba definiować językiem konfesyjnym. Płaszczyzn, na których mogłoby się udać, jest wiele – i nieraz np. słusznie się wzywa biskupów, by wychowywali swoich wiernych do dbałości o przyrodę albo otwartości na uchodźców (robią to zresztą). To Adam Michnik przekonywał kiedyś, że Kościół w Polsce źle definiuje zagrożenia – że nie jest nim np. gender, tylko nihilizm (któremu zdarza się występować też pod religijnym przebraniem).

Także w najnowszej historii Polski udawało się porozumieć – i raczej wychodziły z tego dobre rzeczy. Kiedy jednym z rozdziałów „zimnej wojny religijnej” był spór o Invocatio Dei w konstytucji, Stefan Wilkanowicz wymyślił i opublikował na łamach „TP”, a Tadeusz Mazowiecki przeczytał i przeprowadził w parlamencie takie brzmienie preambuły, że definicją narodu stali się w niej „wszyscy obywatele Rzeczypospolitej, zarówno wierzący w Boga będącego źródłem prawdy, sprawiedliwości, dobra i piękna, jak i nie podzielający tej wiary, a te uniwersalne wartości wywodzący z innych źródeł, równi w prawach i w powinnościach wobec dobra wspólnego – Polski”.

Były to, nawiasem mówiąc, czasy, w których na 60. urodziny Jacka Kuronia Jerzy Turowicz pisał tekst do poświęconej mu księgi pamiątkowej – tekst oparty na jednym z najpiękniejszych utworów definiujących miejsce chrześcijan w życiu publicznym, czyli pochodzącym z II w. „Liście do Diogneta” („Chrześcijanie nie różnią się od innych ludzi ani miejscem zamieszkania, ani językiem, ani strojem...”).

Przyjazny rozdział Turowicza

Jerzy Turowicz, którego 20. rocznicę śmierci właśnie obchodzimy, słowami posługiwał się z wyjątkową precyzją. Kiedy czyta się jego artykuły, także na temat dialogu wierzących z niewierzącymi, stosunków państwo-Kościół czy roli chrześcijaństwa we współczesnym świecie, precyzja ta czasem ociera się o oschłość.

Kościół i polityka? Z natury swojej Kościół nie chce być siłą polityczną, ma inne zadania, nie ma gotowych rozwiązań dla problemów ekonomicznych itp., natomiast pełni funkcję profetyczną: chciałby przestrzegania w życiu publicznym zasad moralnych, broni praw człowieka. Rozdział Kościoła od państwa jest czymś oczywistym, bo państwo jest dobrem wspólnym, w którym nikt nie może się czuć obywatelem drugiej kategorii, ale jest to rozdział przyjazny: taki, który dopuszcza współpracę, nienaruszającą – prosta rzecz – zasady neutralności światopoglądowej.

Marilyn, czyli o przekleństwie sławy

W Hollywood, w Stanach Zjednoczonych, zmarła młoda, 36-letnia kobieta. Przyczyna zgonu: nadużycie środków nasennych, nie wiadomo czy przypadkowe, czy też zamierzone. Śmierć ta wywołała olbrzymie wrażenie na całym świecie. Wrażenie na pozór niewspółmierne do przyczyny....
O śmierci Marilyn Monroe pisał Jerzy Turowicz w Tygodniku Powszechnym nr 34/1962

W ramach takiego rozdziału wyobrażalne jest np. nauczanie religii w szkołach – pod warunkiem, rzecz jasna, że nie będzie to przyczyną nietolerancji, dyskryminacji lub ostracyzmu. W ramach takiego rozdziału możliwe jest przypominanie przez biskupów kościelnego nauczania w sprawie aborcji, choć decyzje na temat ustaw pozostają w rękach parlamentarzystów (dyskusja o przerywaniu ciąży możliwa jest zresztą bez odwoływania się do argumentów religijnych). W ramach takiego rozdziału możliwe jest istnienie Funduszu Kościelnego (pamiętajmy, że powstał w ramach odszkodowania za przejęty przez komunistów w 1950 r. majątek), ale też debata na temat zastąpienia go np. dobrowolnym odpisem podatkowym.

Jednym z najczęściej poruszanych w ostatnim okresie życia przez Jerzego Turowicza tematów był kościelny rachunek sumienia. Pytany o to, co jest właściwie złego w Kościele, chętnie cytował jednak słowa Matki Teresy: „Ty i ja”, zaproszony zaś przez „Więź” do refleksji nad błędami własnego środowiska, mówił nie tylko o jego zaangażowaniu politycznym po 1989 r., ale też o niedostatecznej gotowości do dialogu, poczuciu wyższości i przekonaniu, że tylko my mamy rację, „co prowadzić musiało do pewnego elitaryzmu, do zamykania się we własnym getcie”.

Katalog „wartości chrześcijańskich”, zdaniem Turowicza, zawiera się w błogosławieństwach z Kazania na Górze i w radach ewangelicznych, są to więc w ogromnej mierze wartości ogólnoludzkie (chrześcijanie nie są ich „posiadaczami”), fundujące cywilizację europejską i naznaczające też kulturę polską. Siłą wiążącą wspólnotę winna być miłość bliźniego, z której płynie poszanowanie odmienności i prawa każdego człowieka do własnych przekonań, gotowość do dialogu i kompromisu, a w sytuacji nieuniknionych napięć – dążenie do pojednania, gotowość do przebaczenia, wyrzeczenie się przemocy, dla chrześcijan także, skądinąd tak trudny do przyjęcia, nakaz miłości nieprzyjaciół.

Racja i śmieszność

To jednak tylko słowa – dla niektórych nasycone treścią, dla niektórych może zbyt ogólne. Słowa nie wystarczą.

„Mogłoby się wydawać, że naturalnym jego żywiołem jest cisza” – pisał o Turowiczu Jan Józef Szczepański i ci, którzy pamiętają Naczelnego z zebrań redakcji, wiedzą, że odzywał się rzadko, a mówili głównie oni. Zarazem i autor „Polskiej jesieni”, który jako ukrywający się partyzant spędził z założycielem „Tygodnika” kilka miesięcy okupacji, będąc świadkiem, jak czytał na głos wiersze, i tylu innych wspominało właśnie melodię jego słów. Zachowały się zresztą – można je znaleźć na YouTubie – nagrania, na których Turowicz recytuje wiersze Miłosza.

Janina Kraupe-Świderska, malarka z Grupy Krakowskiej, która spotykała go podczas prób w teatrze Kantora, wspominała: „Pamiętam, że był niesłychanie delikatny, pełen empatii, otwarty na ludzi, łagodny. Przystojny brunet o aksamitnym tembrze głosu, nawet w ciemnych oczach pojawiał się jakiś miękki wyraz. Sympatyczny, o miłym uśmiechu. Co rzadko się zdarza u mężczyzn, nie było w nim agresji ani szorstkości. Był uważny: skupiony na rozmówcy, czuło się, że przyjmuje go takim, jaki jest”. Joanna Olczak-Ronikier, przyjaciółka nie tylko z Piwnicy pod Baranami, w dniu śmierci Turowicza opisywała z kolei, jak chętnie się śmiał: „Nawet kiedy mówił o sprawach najbardziej poważnych i zatrważających, uśmiechał się. Jakby chciał słuchających uspokoić. Dodać im otuchy”.

Uśmiech Kirkora

Turowicz jawi się - słusznie - jako postać pomnikowa, człowiek, który wpłynął na kształt polskiego życia publicznego i polskiego katolicyzmu. W tym obrazie brakuje jednak czegoś istotnego. Nie tylko jego skromności, wręcz nieśmiałości - połączonej, kiedy było trzeba, ze zdolnością do stanowczych rozstrzygnięć - i jego uśmiechu. Przede wszystkim jego wielkiej pasji, jaką były literatura i sztuka.

Szukając lekarstwa na fanatyzm Amos Oz mówił właśnie o poczuciu humoru: „Ani razu w życiu nie widziałem fanatyka z poczuciem humoru, nie spotkałem również człowieka z poczuciem humoru, który zostałby fanatykiem, jeśli owego poczucia humoru nie stracił”. Ale uwaga: nie należy mylić poczucia humoru z sarkazmem: chodzi też o zdolność śmiania się z samego siebie. „Humor to relatywizm, to zdolność widzenia siebie tak, jak inni cię widzą, umiejętność uświadomienia sobie, że choćbyś był przekonany o swojej słuszności i choćbyś został okrutnie skrzywdzony, to zawsze jest w tym coś odrobinę śmiesznego. Im więcej masz racji, tym bardziej jesteś śmieszny”.

Po tekst izraelskiego pisarza sięgam nieprzypadkowo. Wśród odtrutek na fanatyzm Amos Oz wymieniał literaturę („Szekspir bardzo może pomóc. Każdy ekstremizm, każda bezkompromisowa krucjata, każda forma fanatyzmu kończy się u Szekspira albo tragedią, albo komedią. Na końcu fanatyk nigdy nie jest szczęśliwszy ani bardziej zadowolony, albo umiera, albo zostaje pośmiewiskiem”; jedną z ozdób Gdańska Pawła Adamowicza, nawiasem mówiąc, jest Teatr Szekspirowski), a literatura była również żywiołem Jerzego Turowicza.

Najsilniejszym wspomnieniem ze spotkania „Niewierzący a Kościół” w Episkopacie w 2001 r. pozostaje dla mnie to, jak ks. Tomasz Węcławski czyta „Co mam powiedzieć” – jeden z najpiękniejszych wierszy metafizycznych Stanisława Barańczaka. Było to przeżycie porównywalne z wybrzmiewającym nad milczącymi ulicami Gdańska „Sound of Silence” – i z obrazem Turowicza czytającego „Spotkanie” Miłosza.

Przestrzeń na wspólne milczenie. Umiejętność słuchania innego. Empatia. Uważność. Uprzejmość. Uśmiech. Wisława Szymborska, pisząc o Jerzym Turowiczu, ujmowała to tak: „On naprawdę lubi ludzi. Bez złudzeń, że będą aniołami kiedykolwiek”.

„Czy pan lubi ludzi?” – to pytanie, które ks. Józef Tischner zadał podczas pewnej lubelskiej debaty młodemu wówczas, ważnemu po latach w kręgach prawicowej publicystyki polemiście. Sprawdzić, czy się lubi ludzi, bez złudzeń, że będą aniołami i uwolniwszy się od potrzeby przeanielenia ich – jest to jakiś program minimum polskiego rachunku sumienia 2019.

Następnym krokiem mogłoby być ewentualnie sprawdzenie, czy się ich słyszy.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, redaktor wydań specjalnych i publicysta działu krajowego „Tygodnika Powszechnego”, specjalizuje się w pisaniu o piłce nożnej i o stosunkach polsko-żydowskich, a także w wywiadzie prasowym. W redakcji od 1991 roku, był m.in. (do 2015 r.) zastępcą… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 4/2019