Upust krwi

Walczymy o ukrócenie biurokracji, kolejek i zwiększenie nakładów na służbę zdrowia. Będziemy głodować do skutku – mówią młodzi lekarze.

17.10.2017

Czyta się kilka minut

Strajk głodowy lekarzy rezydentów, z lewej Jan Czarnecki. Warszawa, 6 października 2017 r. / RAFAŁ SIDERSKI / FORUM
Strajk głodowy lekarzy rezydentów, z lewej Jan Czarnecki. Warszawa, 6 października 2017 r. / RAFAŁ SIDERSKI / FORUM

W holu szpitala dziecięcego przy Żwirki i Wigury młodzi lekarze siedzą na materacach w otoczeniu kamer telewizyjnych. Trwa protest głodowy zorganizowany przez Porozumienie Rezydentów i Ogólnopolski Związek Zawodowy Lekarzy. Rezydenci i stażyści zjechali z całej Polski.

Żeby zabić czas, czytają książki. Czasem siedzą ramię w ramię, chociaż wcześniej się nie znali. Wybrali szpital dziecięcy, bo w miarę bezpiecznie i wygodnie można było się tutaj rozłożyć w 20 osób. Tylko że w nocy trudno zasnąć: ciągle ktoś tędy przechodzi, gdzieś dalej świeci się światło, słychać rozmowy. Sami też w nocy długo gadają.

Są także ludzie niezwiązani ze służbą zdrowia, którzy przyjechali wyrazić poparcie dla młodych lekarzy. Przedstawiciel gminy z Dolnego Śląska staje na środku korytarza i głośno mówi: „Pamiętajcie, jesteśmy z wami”. Dostaje brawa.

Wśród głodujących jest Jan Czarnecki, rocznik 1990, lekarz ze Szpitala Miejskiego im. Karola Jonschera w Łodzi. Wysoki blondyn, spod koszulki wystaje mu orientalny naszyjnik. Od razu skraca dystans. Mówi powoli, spokojnym głosem, żeby nie tracić energii. Ale wszystko cierpliwie tłumaczy. Kiedy rozmawiamy po raz pierwszy w piątek 6 października, Jan zapewnia mnie, że protest będzie trwał do skutku, młodzi lekarze tak łatwo się nie poddadzą. Wie, że razem z kolegami spotka się z ministrem zdrowia, a później premier Beatą Szydło. Ale już wtedy jest sceptyczny. Takich rozmów widział już dużo i żadna z nich nie przyniosła skutku.

Już po naszej rozmowie doszło do spotkania przedstawicieli Porozumienia Rezydentów z ministrem zdrowia Konstantym Radziwiłłem. Szef resortu stwierdził, że oczekiwania finansowe młodych lekarzy (zarobki na poziomie dwukrotności średniej krajowej) są zbyt wygórowane. „Wynagrodzenia kształtujące się od 3170 zł do 3890 zł nie są wynagrodzeniami, które można nazwać głodowymi – powiedział minister. – Żyjemy w Polsce, tu i teraz. One są niskie, ale nie są głodowe. I trzeba to powiedzieć, bo moim zdaniem opinia publiczna jest wprowadzana często w błąd”. Rezydenci stwierdzili, że zarabiają mniej, tj. ok. 2100-2400 zł netto.

Minister podkreślał wolę dalszych negocjacji: „Nieprawdą jest, że nie ma konkretnych propozycji. Ich systematyczne odrzucanie, a także decyzja państwa rezydentów o zakończeniu tego procesu mediacji, który tu się odbywał, jest świadectwem zawziętości i radykalizmu, który nie sprzyja porozumieniu. Mimo to jestem gotowy, żeby nadal się spotykać i żeby do tego porozumienia doszło”.

Na środę 11 października zaplanowano spotkanie Beaty Szydło z protestującymi. Premier zaprosiła ich pierwotnie na posiedzenie Rady Dialogu Społecznego, ale lekarze chcieli oddzielnego spotkania. Po rozpoczęciu obrad RDS premier mówiła m.in., że to „dobra okazja, by powiedzieć, co już zrobił rząd” dla poprawienia sytuacji w służbie zdrowia, oraz że trwają prace nad ustawą mającą zwiększyć wydatki na służbę zdrowia z budżetu państwa do 6 proc. PKB. Stwierdziła, że pula na wynagrodzenia dla rezydentów i stażystów (wypłacane z budżetu) wzrosną o 40 proc. Zarobki mają się zwiększyć już do końca 2017, a w 2021 r. wynieść ponad 5 tys. zł. Towarzyszący jej minister Konstanty Radziwiłł dodał, że trwają także rozmowy dotyczące systemu kształcenia lekarzy, które mają „iść w dobrym kierunku”.

Podczas konferencji prasowej po spotkaniu premier Beata Szydło powiedziała: „Moja oferta polega na tym, że powołujemy wspólny zespół z udziałem przedstawicieli środowiska rezydentów, przedstawicieli środowisk innych zawodów medycznych i przedstawicieli rządu (...). Ja dotrzymałam słowa, spotkaliśmy się i rozmawialiśmy kilka godzin. Zaproponowałam, żebyśmy wspólnie rozpoczęli pracę nad postulatami, które zostały przez nich zgłoszone. Dotyczą m.in. zwiększenia nakładów na służbę zdrowia, zwiększenia wynagrodzenia i analizy ustawy o minimalnym wynagrodzeniu. Zgodziliśmy się wszyscy, że to bardzo istotne tematy i chcemy nad nimi pracować”.

Rezydenci ogłosili jednak, że wznawiają zawieszony protest. Wyrazili zadowolenie, że do dyskusji w ogóle doszło, ale przyznali, że zabrakło spodziewanych konkretów: „Od kilku lat słyszymy zapewnienia, że będzie lepiej, ale już nie wierzymy. Nie wierzymy w zapewnienia, czekamy na wiążące decyzje”.

Przed spotkaniem z premier zwinęli materace, śpiwory, spakowali plecaki. Po spotkaniu wszystko wróciło na swoje miejsce.

 

JAN CZARNECKI / MARIUSZ SEPIOŁO

 

MARIUSZ SEPIOŁO: Jak się czujesz?

JAN CZARNECKI: Całkiem dobrze.

Z trudem wstawałeś ze swojego materaca.

Podnoszenie się to akurat taka czynność, która znacząco zmienia układ krążenia. Pojawiają się w organizmie nowe przestrzenie, które trzeba wypełnić. Reakcje ciała przyspieszają i stają się intensywniejsze. Po pięciu dobach głodówki zwykłe wstawanie jest dosyć trudne. Muszę się czegoś złapać, żeby nie upaść, czuję falę gorąca, pocą mi się ręce i serce wali jak młot. Ale spokojnie, wytrzymam.

Dołączają do Was nowi protestujący, ale część przerwała głodówkę.

Na ten moment były trzy osoby, które musiały zrezygnować. Sytuacja jednej z nich była pilna: miała objawy żółtaczki i musiała otrzymać pomoc medyczną. To się zdarza. Ale regularnie dochodzą do nas koledzy, a ci, którzy nie dołączają do głodówki, wspierają nas swoją obecnością, pomocą i dobrym słowem.

O co walczycie?

Mamy pięć postulatów. Pierwszy: ukrócenie biurokracji. Młody lekarz jedną trzecią swojej uwagi i pracy poświęca pacjentowi, dwie trzecie na wypełnianie papierków, opis stanu tego pacjenta. Jasne, każdy przypadek pacjenta zasługuje na oddzielny elaborat, tyle że za drzwiami czeka 50 innych przypadków. Musimy od tego odejść, papierologii musi być po prostu mniej, żeby więcej pracy poświęcać najważniejszemu: diagnozie i leczeniu. Drugi postulat to skrócenie kolejek. Trzeci – rozwiązanie problemu braków w kadrach personelu medycznego. Czwarty – zwiększenie płac w służbie medycznej. Piąty – i tu proszę cię o skupienie, bo media bardzo często przedstawiają ten problem błędnie – zwiększenie nakładów z budżetu państwa na ochronę zdrowia. Do poziomu nie niższego niż 6,8 proc. PKB.

Dlaczego podkreślasz znaczenie piątego postulatu?

Bo jak na razie przedstawiani jesteśmy jako banda gnojków, która chce dla siebie podwyżek, i nic więcej. Nie możemy się na to zgodzić. My – służba medyczna oraz pacjenci – jedziemy na tym samym wózku. Chodzi o poprawę sytuacji dla wszystkich poprzez zwiększenie nakładów na dziedzinę życia, która dotyka lub kiedyś dotknie każdego z nas.

W tym momencie proszę cię o skupienie po raz drugi: mówimy o „służbie medycznej”, nie tylko lekarzach, jak lubią powtarzać nieprzychylne nam media. Mówimy o całym środowisku: ratownikach medycznych, pielęgniarkach, diagnostach laboratoryjnych, farmaceutach i lekarzach. Sytuacja zawodowa i życiowa przedstawicieli tych zawodów bezpośrednio przekłada się na sytuację pacjentów. Pomijając kwestie etyczne, zwiększenie wydatków na służbę zdrowia to po prostu dobra inwestycja. Zdrowy pracownik to dobry pracownik. Jeśli rząd uważa, że zwiększenie nakładów z budżetu na służbę zdrowia nie jest priorytetem, powinien na to spojrzeć od praktycznej, ekonomicznej strony. Mówiąc brutalnie, z tego są profity. Tyle że są to profity rozłożone na długi dystans, a ­kolejne rządy w Polsce nie patrzą dalej niż jedna kadencja.

Doczekaliście się rozmowy z ministerstwem.

Zostaliśmy zaproszeni do Ministerstwa Zdrowia. Tyle że rozmowa ta miała taki charakter jak wiele innych na przestrzeni ostatni lat. To był wykład.

O czym?

O wszystkim. Nawet o tym, jak nie powinniśmy protestować. Minister wskazywał, że głodówka nie jest adekwatną formą protestu.

Konstanty Radziwiłł argumentuje, że Wasze postulaty albo już zostały zrealizowane, albo niedługo zostaną. I że wydatki na służbę zdrowia przekroczą 4,7 proc. PKB.

To o 2 punkty procentowe mniej, niż chcemy. Mamy nadzieję, że sufit w końcu pęknie, wszyscy na to czekamy. Ale podobnych rozmów odbyło się dwadzieścia i nie zmieniło się nic. Mówi się, że „powtarzanie jest matką wiedzy”, ale w tym przypadku nie bardzo wierzę w dobry rezultat.

Bo?

Bo z doświadczenia wiem, że jeszcze wiele czasu musi upłynąć, żeby rządzący zrozumieli nasze stanowisko. Być może podobne protesty będą się powtarzać, a na pewno ten, który trwa teraz, nie zgaśnie. Będziemy tu do skutku.

Kim w świecie służby zdrowia jest rezydent?

Odpowiem najprościej, jak się da. Jest sobie uczeń liceum. Przez trzy lata nauki ciężko pracuje. Oprócz lekcji ma korepetycje i zajęcia dodatkowe, w zależności od tego, jak bardzo jest zawzięty. Potem matura – zdana bardzo dobrze. Studia: sześć ciężkich jak cholera lat, podczas których siedzi się w podręcznikach od biochemii i anatomii. Rok stażu, podczas którego nasz bohater podchodzi do Lekarskiego Egzaminu Końcowego, odpowiednika lekarskiej matury. Przedmioty do zaliczenia to m.in. chirurgia, interna, medycyna rodzinna, psychiatria, prawo medyczne, orzecznictwo lekarskie, bioetyka itd. Jeśli egzamin pójdzie dobrze, jest szansa dostania stażu, czyli okresu, w którym można uzyskać specjalizację. Bez niej tak naprawdę nie da się poważnie zajmować medycyną. Specjalizację można robić na trzy sposoby. Pierwszy: w formie wolontariatu, czyli przychodzisz na oddział i pracujesz za darmo, ucząc się zawodu. Drugi: kontrakt, czyli umowa cywilno-prawna między lekarzem a szpitalem, który – jeśli ma się to szczęście – posiada pieniądze na szkolenie swojego przyszłego lekarza. Trzeci: rezydentura, czyli sytuacja, w której to ministerstwo specjalizuje lekarza i mu płaci. Biorąc pod uwagę stan ekonomiczny, w jakim znajdują się szpitale, które zwyczajnie nie mają pieniędzy na specjalizowanie lekarzy, najczęstszym rozwiązaniem jest wolontariat albo właśnie rezydentura. Mnie czeka niedługo egzamin i możliwość podjęcia specjalizacji.

Jakiej?

Reumatologicznej. Zakładając, że moja specjalizacja zajmie mi pięć lat, w sumie wszystko może potrwać około piętnastu. To norma. Według danych Naczelnej Izby Lekarskiej z 2015 r. średni wiek lekarza uzyskującego specjalizację to 37,5, a wiek praktykującego specjalisty – 54,5.

Pewnie nie tak wyglądał zawód Twoich marzeń.

Jako młody chłopak nie marzyłem o medycynie. W liceum byłem w klasie matematyczno-fizycznej; większość moich kolegów to dzisiaj inżynierowie budownictwa. Moi rodzice byli lekarzami, więc temat mojej przyszłości siłą rzeczy się pojawiał.

Wpłynęli na Twoją decyzję o wyborze medycyny?

Główny powód był inny: książki Ryszarda Kapuścińskiego.

Reportaż przybliżył Cię do medycyny?

Pierwszą książkę, „Heban”, dał mi tata. Potem przeczytałem „Imperium”, „Jeszcze dzień życia”, „Wojnę futbolową”, „Szachinszacha”. Kapuściński pokazał mi zupełnie inne, nowe spojrzenie na człowieka. Zobaczyłem, jak ważne jest zainteresowanie losem innego. Tylko przez chwilę chciałem zostać dziennikarzem. Bardzo szybko uświadomiłem sobie, że prawdziwą szansę realizowania empatycznego podejścia do człowieka daje właśnie medycyna. Miałem trochę wątpliwości. Pamiętam rozmowę z mamą, która zapewniała mnie: „Spokojnie, te studia to nie zakon”. Zdecydowałem się zdawać na medycynę.

Pierwszy rok to było zderzenie z rzeczywistością.

To znaczy?

Rówieśnicy opowiadają mi, jak na pierwszym roku ciągle imprezują, a ja siedzę i kuję od rana do nocy. Codziennie zjadam jedną czekoladę, żeby zachować energię i poprawić humor, i z powrotem do cegły z biochemii albo anatomii układu ruchu. Z 85 kg tyję do stówy. Przed studiami byłem drużynowym w harcerstwie, udzielałem się w różnych organizacjach, a tu nagle muszę zapomnieć o całym swoim życiu, żeby od teraz mieć tylko jedno: medycynę.

To od systemu kształcenia zaczynają się problemy, z którymi dzisiaj staramy się walczyć.

Dlaczego?

Studia medyczne są oderwane od rzeczywistości. Oparte na totalnie konserwatywnym myśleniu o tym, co lekarz powinien umieć, żeby być w tym zawodzie. Ten sposób myślenia nie zmienia się od lat z jednego prostego powodu: kadry nauczycielskie stanowią ludzie, którzy łączą prestiż lekarski z prestiżem profesorskim. To XIX-wieczny etos lekarza, który każdą dziedzinę medycyny musi mieć w głowie. Tyle że sama medycyna tak bardzo wybiła do przodu, że ogarnięcie całej wiedzy medycznej jest po prostu niemożliwe, a co więcej – niepotrzebne.

Nie chciałbym trafić do lekarza, który nie zna teorii.

Jasne, ale po co mu np. wiedza z zakresu medycyny nuklearnej albo biologii molekularnej? Mówię o dziedzinach, które nie przydają się w codziennej praktyce. Dzisiaj studenci medycyny siedzą w akademikach i zakuwają strukturę cząsteczki albo cyklu życiowego przywry, zamiast mierzyć się z wyzwaniami, które pojawiają się w medycynie co chwilę. Co najgorsze: są oderwani od człowieka. Na ostatnim roku przez dziewięć miesięcy nauki miałem piętnaście egzaminów.

Uważasz, że skrócenie studiów i zmniejszenie zakresu materiału, który student musi przyswoić, przełoży się na sytuację w służbie zdrowia?

Absolutnie tak. Im dłuższa droga do tytułu specjalisty, tym większe braki w personelu medycznym, dłuższe kolejki i większa biurokracja. Jeśli maszynka wypluwająca lekarzy kręci się szybciej, specjalistów jest po prostu więcej, wypełniają się braki, skracają się kolejki. To brutalne, ale prawdziwe. Trzeba o tym mówić, bo niedługo czeka nas katastrofa.

Użyję metafory. Czasem w chorobie pomaga pewna stara metoda – upust krwi. Gdyby system stał się szybszy, krótszy i bardziej wydajny, odczuliby to pacjenci.

Jeden z młodych lekarzy opowiadał mi, że pielęgniarki w szpitalach śmieją się z młodych lekarzy, którzy po studiach nie potrafią założyć wenflonu.

Moje zderzenie z rzeczywistością może nie było tak bolesne, bo tata jest chirurgiem dziecięcym, a mama pediatrą. Za dzieciaka zdarzało mi się przyjść z mamą do pokoju lekarskiego i podpatrywać jej pracę. Kiedy zacząłem pracę w szpitalu, wiedziałem, że jeśli np. chcę się nauczyć wkłuwać igłę, muszę iść na internę, a nie na chirurgię plastyczną. Nie byłem tak bardzo zagubiony, jak wielu młodych lekarzy.

Po studiach bardzo mi zależało, żeby na staż nie trafić do kliniki, bo tam są sami profesorowie. Chciałem mieć kontakt z prawdziwą, codzienną medycyną, na której najwięcej mogłem się nauczyć. Trafiłem do Szpitala Miejskiego im. Karola Joschera w Łodzi, czyli szpitala z ostrymi zapaleniami wyrostka robaczkowego, pęcherzyka żółciowego albo płuc. Chciałem na początku ogarnąć podstawy, a nie celować w rzeczy ściśle specjalistyczne, jak chirurgia klatki piersiowej.

Na specjalizację przyjdzie czas. Chcę na układ odpornościowy człowieka patrzeć w sposób holistyczny, uwzględniający inne dziedziny medycyny. Chcę do tego podejść z perspektywy osobistych życiowych doświadczeń. Powiedzieć ci, czym naprawdę powinna być praca lekarza, a czym nie jest w Polsce?

Mów.

Przez pół roku przebywałem w Indiach i Nepalu, pracowałem jako wolontariusz po trzęsieniu ziemi w 2015 r. Tam mogłem się wyżyć. To znaczy zrealizować wszystko to, co buzowało we mnie przez lata, a co wynikało z lektur, głównie Kapuścińskiego. Wtedy naprawdę czułem, że spłacam dług wobec tej części ludzkości, która w przeciwieństwie do mnie nie miała szczęścia urodzić się w bogatym świecie.

Jak tam trafiłeś?

Wziąłem roczny urlop i pojechałem do Anglii zarabiać pieniądze. Jako młody lekarz też musiałem mieć środki na utrzymanie. Pracowałem jako pakowacz w jednej z firm dystrybucyjnych. Zarobiłem kupę kasy, bo braliśmy z kolegą nadgodziny i nocki. Z tym samym kumplem postanowiliśmy pojechać do Indii, a potem do Nepalu, gdzie w jednym ze szpitali mieliśmy odbyć wolontariat. Wzięliśmy książki, stetoskopy i pojechaliśmy. Okazało się, że nie będziemy pracować w szpitalu, ale pomagać ofiarom trzęsienia ziemi.

Razem z innymi backpackersami, których wtedy zgromadziło to wydarzenie, pojechaliśmy do małej wioski położonej mniej więcej na wysokości Gerlacha w Tatrach. 90 procent miejscowości leżało w gruzach. W prowizorycznym „centrum medycznym”, czyli namiocie z płachty przeciwdeszczowej, musieliśmy się mierzyć z różnymi wyzwaniami: od rozległej rany nogi po „reanimację” emocjonalną ludzi, których świat dosłownie się zawalił. Moi pierwsi pacjenci w życiu byli Nepalczykami. Pracowałem z tłumaczem, który przekładał z angielskiego na nepalski, a czasem na lokalny dialekt, po czym dopiero dowiadywałem się, jak długo mojego pacjenta boli brzuch. Niezwykłe doświadczenie.

Jedną z moich pierwszych pacjentek była kobieta, która została opuszczona przez własne dzieci. W Nepalu życie bez pomocy rodziny często oznacza śmierć społeczną. Bo nie ma się nikogo, zwłaszcza po takiej katastrofie jak trzęsienie ziemi. Ta kobieta nie miała sił ani środków, żeby odbudować swój zawalony domek. Przez tydzień siedziała w ciemnej norze, aż w końcu przyszła do nas po jakąkolwiek pomoc. Spojrzałem na nią: miała somatyczne objawy depresji. Poprosiłem, żeby się położyła, założyłem jej dojście dożylne, podałem glukozę. Studentkę medycyny z Katmandu poprosiłem, żeby złapała tę kobietę za rękę i po prostu zapytała, kim jest, jak się czuje. Po kroplówce kobieta wstała o własnych siłach i skłoniła się w pas. Wtedy zrozumiałem: żarty się skończyły, ja tu kogoś naprawdę leczę.

Czego Cię to nauczyło?

Ciężkiej pracy. Od pacjenta do pacjenta.

A o sobie?

Tego, że można stanąć przed człowiekiem i go zbadać, mając przy sobie tylko stetoskop. Kiedy byłem studentem, bombardowano mnie komunikatami, że medycyna jest trudna, skomplikowana, że bez tych wszystkich podręczników nie da się jej uprawiać. Rzeczywistość jest inna. Liczy się człowiek i odpowiednie podejście do niego, które przez nasz system jest ograniczane.

Wtedy, w Nepalu, miałem poczucie, że liczy się człowiek. Rano otwierałem oczy i szedłem leczyć ludzi.

Czy kiedykolwiek w Polsce to uczucie się powtórzyło?

Nigdy.

PS.: Dlaczego rezydenci wrócili do protestu? Jan Czarnecki mówi mi dzień po spotkaniu z premier Szydło: – W trakcie rozmowy pani premier starała się pokazać, jak bardzo ważną jest osobą i jaki zaszczyt nas spotkał, że w ogóle możemy się z nią spotkać. „Pół rządu tu siedzi” – mówiła. Nie zgadzamy się z jej zapewnieniami, że zmiany muszą być przygotowywane długo i w specjalnym zespole. Dlaczego? Bo nasze postulaty stawialiśmy od dwóch lat, niemal bez przerwy. Bardzo długo słyszymy, że „potrzeba czasu”. Czas się skończył, trzeba działać. Próba włączenia nas w prace legislacyjne to próba rozmycia strajku. My jesteśmy lekarzami, nie biurokratami. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Reporter, z „Tygodnikiem” związany od 2011 r. Autor książki reporterskiej „Ludzie i gady” (Wyd. Czerwone i Czarne, 2017) o życiu w polskich więzieniach i zbioru opowieści biograficznych „Himalaistki” (Wyd. Znak, 2017) o wspinających się Polkach.

Artykuł pochodzi z numeru Nr 43/2017