Umyłam okna i czekam

Katarzyna Grochola /fot. R. Kowalewski - Agencja Gazeta

06.04.2007

Czyta się kilka minut

JAN STRZAŁKA: - Czy to przy tym pięknym, starym stole zasiada Pani z rodziną do świątecznego śniadania? Mebel wydaje się solidny, ale czy się nie ugnie pod ciężarem wielkanocnych bab i mazurków?

KATARZYNA GROCHOLA: - Pewno pana mocno rozczaruję, ale stół jest miejscem przy którym, a nie na którym. Zawsze było dla mnie ważniejsze to, kto jest ze mną przy stole, niż co będzie do zjedzenia. Te święta, choć kojarzą mi się oczywiście z tradycyjnie wielkanocnymi potrawami, będą ważne ze względu na bliskich mi ludzi, z którymi je spędzę. Nie przykładam wagi do rozkoszy stołu i nie stawiam sobie za punkt honoru, by stół się uginał pod ciężarem świątecznych frykasów, choć robię genialny sernik. Nie wpadam w przedświąteczne szaleństwo zakupów ani też w podniecenie związane z wizją ,,wielkiego żarcia"; a w Wielki Piątek "nie piję pod jajeczko", co stało się tradycją w dużych firmach.

I pamiętam, że do Świąt Wielkanocnych przygotowuje nas przynajmniej Wielki Tydzień, bo już coraz rzadziej podejmujemy zobowiązania na czas czterdziestu dni, choć mam przyjaciół, którzy przez ten czas mimo że są palaczami - nie palą, mimo że się lubią bawić - nie uczestniczą w hucznych imprezach, mimo że lubią słodycze - przez okres Wielkiego Postu powstrzymują się od ich pałaszowania.

A w dzisiejszym pędzącym świecie mamy tendencję do "przyspieszania"; owszem, Wielki Piątek jest dniem żałoby, ale już w sobotę po święconce uznajemy, że można rozpocząć świętowanie. A przecież Chrystus leżał w grobie trzy dni. Pokazujemy dzieciom to symboliczne miejsce spoczynku - w każdym kościele inne, czasem skromne, a czasem wyglądające jak dzieło sztuki. W pamięci utkwiły mi szczególnie dwa obrazy: wstrząsająca ekspozycja w kościele pw. św. Stanisława Kostki w Warszawie (maleńki Chrystus leżał w bagażniku fiata - w roku zamordowania księdza Popiełuszki) i grób w kościele w Podkowie Leśnej, przygotowywany kilka tygodni wcześniej, wzgórza i doliny na parudziesięciu metrach waty, na której wcześniej została posiana rzeżucha, który w Wielką Sobotę stworzyły niezapomniany symbol nadziei i życia.

Śmierć bywa dobra

W Wielkim Poście mamy nieprawdopodobną, jedyną w swoim rodzaju do zastanowienia się nad tym, kim jesteśmy, gdzie zmierzamy, do pomyślenia o zmartwychwstaniu. Ale nie ma zmartwychwstania bez śmierci, a tę nasza kultura wykreśliła nieodwołalnie. Zawsze umiera przecież ktoś inny, nie ja. Śmierć sprowadziliśmy do określonych sal w szpitalach lub hospicjach i udajemy, że nas to nie dotyczy. Żałuję, że nie starcza mi tego hartu ducha i żarliwości, z jaką wiarę traktowali moi ukochani dziadkowie, dla których Wielki Post był naprawdę wielkim postem, bo przez czterdzieści dni żyli modlitwą i skupieniem się na Tajemnicy. I żyli ze sobą pięćdziesiąt lat.

- Kim byli Pani dziadkowie?

- Babcia była przez dziesięć lat zakonnicą, ale wystąpiła ze zgromadzenia przed złożeniem ślubów wieczystych, dziadek zaś był organistą. Wspominam ich jako ludzi wielkiej i niewzruszonej wiary i niezwykłej mądrości. Ja często się szarpię i wątpię, choć może tak być musi, bo jak powiadał ks. Józef Tischner, cóż to za wiara, której nie towarzyszą wątpliwości? W Wielkim Tygodniu jednak się wyciszam, zaglądam w głąb własnej duszy, myślę o sensie życia i śmierci, bo to jest taki czas, w którym każdy chrześcijanin musi się zmierzyć z pytaniem, czy śmierć oznacza koniec ludzkiego życia, czy też jest jego prawdziwym początkiem. Powiem szczerze: lękam się samej śmierci, lecz nie lękam się myśli o śmierci, myślałam o niej już jako czternastoletnia dziewczyna, a im jestem starsza, tym częściej o niej rozmyślam, choć już nie z takim przerażeniem jak przed trzydziestu laty. Każde Święta Wielkanocne dają mi bowiem nadzieję, że życie nie jest absurdem, a śmierć metafizycznym skandalem, że wystarczy powierzyć się Bogu, by się uwolnić od wszelkiej trwogi.

- Wiem, że ochrzciła się Pani późno…

- W wieku dwudziestu jeden lat. A przedtem dość prymitywnie walczyłam, posługując się argumentami rozkapryszonego ośmioletniego dziecka - jeśli dziadek na coś nie pozwalał, na przykład na zaglądanie do trzydziestometrowej studni, obrażałam się i mówiłam: a Boga wcale nie ma! I pamiętam, jak On patrzył na mnie bez złości i mówił: nie szkodzi, Kasiu, że tak mówisz, ja się będę modlił o łaskę wiary dla ciebie.

Wie pan, jako osiemnastolatka umyśliłam sobie, że osobiście zbawię ludzkość, że się poświęcę cierpiącym, że ocalę ich przed bólem i konaniem w mękach. Zaczęłam więc pracować w szpitalu jako salowa, żeby zarabiać punkty na medycynę. Wierzyłam, że jeśli otoczę pacjentów czułością, będę mocno trzymać ich za rękę - śmierć ich ominie. Znosiłam chorym słodycze i stałam w kolejce po kaszankę, jeśli mnie o to prosili, siedziałam przy łóżkach ciężko chorych, trzymałam ich dłonie, a oni jednak prędzej czy później konali. Odchodzili wierzący i niewierzący, śmierć była dla nich jednakowo bezlitosna. Nie mogłam pojąć, dlaczego moja obecność nie wystarcza. Nie mogłam zrozumieć: jeśli istnieje Bóg, to dlaczego pozwala, by człowiek tak cierpiał? Nie zdzierżyłam psychicznie, rzuciłam pracę, przez długie lata nie mogłam nawet przejść koło szpitala na Kasprzaka, choć to była najkrótsza droga do mojego ówczesnego mieszkania, wolałam kluczyć bocznymi ulicami, niż znaleźć się w pobliżu owego domu śmierci. Potem zrozumiałam, że to była pycha. Gdy przyjechałam do dziadków, przyznałam się im do tego grzechu, a dziadek spojrzał na mnie i powiedział: jaki grzech, kochanie, głupota nie jest grzechem...

Ochrzciłam się ze strachu, bo widziałam różnicę między odchodzeniem ludzi wierzących i niewierzących, ale mądry ksiądz, na którego trafiłam, powiedział, że każdy powód jest dobry, żeby zacząć się uczyć wiary.

Ten szpital był więc przełomem w moim życiu. I co za ironia losu: po dziesięciu latach wróciłam tam jako pacjentka z rozpoznaną chorobą nowotworową i bez jakichkolwiek szans na wyleczenie. Miałam wówczas zaledwie trzydzieści lat, małą córeczkę, tymczasem zapadł na mnie wyrok. Ale widać Ktoś na górze miał inny pomysł na moje życie.

Modliłam się przez lata, nie bardzo zdając sobie sprawę z tego, jak wygląda prawdziwa modlitwa - zawsze Boga o coś prosząc. Dopiero znacznie później zrozumiałam, że najważniejsze słowa na świecie to: bądź wola Twoja. Że to najpiękniejsza modlitwa, na jaką stać człowieka, bo szepcząc do Stwórcy, by się stała wola Jego, wyrzekamy się wszelkiej pychy, powierzając się Bogu z pełnym zaufaniem. Towarzyszyłam mojemu ojcu w jego ostatnich chwilach i pamiętam moment, kiedy zrozumiałam, że Bóg lepiej ode mnie wie, co będzie dobre dla mojego taty, bez względu na to, jak bardzo bolesne to będzie dla mnie. Tak, wiem, dobre jest życie, ale i śmierć bywa dobra i nie zawsze jest przekleństwem...

Spójrz na swoje ślady

- Nigdy Pani w tę prawdę nie zwątpiła?

- Wątpię bardzo często. Ale wierzę. Są świadectwa ludzi, którzy wrócili na chwilę stamtąd. Choć mój przyjaciel, który jest lekarzem, nieraz stara się przekonać mnie, że tego rodzaju wizje - te tunele, światła, miłość, uczucie błogości - są jedynie procesami zachodzącymi w umierającym umyśle. Ale cóż my wiemy o mózgu? Człowiek umiera, mózg przestaje pracować i koniec, potem nic już nie ma. Żadnej tajemnicy, żadnego życia wiekuistego. Ale ja wierzę, że jest inaczej.

- A czy jest Pani pewna, że człowiekowi wierzącemu łatwiej pożegnać się ze światem?

- Wcale nie jestem pewna. Jak wspomniałam, pracując w szpitalu, widziałam, jakiej grozy w obliczu śmierci doznają nawet ci, których wiara wydaje się mocna niczym skała, a jednak czują się opuszczeni i całkowicie ogołoceni. No cóż, nawet Syn Boży konając na Krzyżu wyszeptał: panie mój, czemuś mnie opuścił?". To jest Tajemnica.

Ja nic nie wiem. Ja mogę mieć tylko nadzieję. Zna pan opowieść o tym, jak Bóg wspólnie ze zmarłym człowiekiem przygląda się śladom, które ten pozostawił po sobie na ziemi? "Spójrz na swoje ślady, a przy okazji - powiada Bóg - zobaczysz, że zawsze ci, człowieku, towarzyszyłem w twojej ziemskiej wędrówce". "Ależ Panie, czasami widzę tylko swoje ślady, nie zawsze więc szedłeś ze mną". "Ach, te, które widzisz - uśmiecha się Bóg - to moje ślady, bo czasem musiałem cię nieść..."

Wierzę, że kiedy słabniemy, On bierze nas na ręce. Ależ mnie pan sprowokował do zwierzeń. Mieliśmy mówić o świętach...

Koszula człowieka szczęśliwego

- Skoro o świętach, pewno się Pani napracowała...

- Bo ja wiem? Umyłam okna i czekam. Przyjdzie czas, to przykryję stół śnieżnobiałym obrusem - który kupiłam za całe dwadzieścia złotych - wyciągnę najlepsze talerze i z pewnością talerze nie będą puste, ale powtarzam, potrawy nie są najważniejsze.

Nie tak dawno byłam na filmie ,,Wielka cisza". Do kina wybrałam się niechętnie, bo akurat spadł śnieg, przede mną trzydzieści kilometrów w taką pogodę! Na dodatek film trwa prawie trzy godziny, i bez dialogu. I wie Pan co? Podczas tego filmu usłyszałam odpowiedź na wszystkie pytania. Jedynie milcząc możemy zajrzeć w głąb własnej duszy.

- Ale zaglądając w głąb własnej duszy, można zapomnieć o bliźnich...

- A czy pan sądzi, że można o nich pamiętać, nie spojrzawszy najpierw w siebie samego?

- Chodzi mi o to, że nie brak wśród nas ludzi biednych, bezdomnych, jednym słowem: nie dla nich szynki i mazurki...

- To dzielmy się z tymi, którzy nie mają. Ale radości, wiary, miłości, nadziei nie da się kupić. Wiem, że wiele polskich rodzin zasiądzie przy skromnym stole wielkanocnym, na którym znajdzie się tylko najtańsza kiełbasa, i to kupiona za ostatni grosz, ale kto wie, czy właśnie ci najbiedniejsi nie okażą Bogu większej wdzięczności za Jego dary niż ci, którzy nie liczą się z groszem, a ich stoły uginają się od frykasów? I kto jest szczęśliwszy? Pamięta pan chińską przypowieść o człowieku, który skarżył się, że choć jest niezmiernie bogaty, nigdy nie zaznał szczęścia? Aż pewnego razu mędrzec poradził mu: "Wędruj po całym świecie i szukaj człowieka szczęśliwego, gdy zaś go spotkasz, poproś, by podarował ci swoją koszulę, wdziej ją i odtąd będziesz szczęśliwy". Bogacz posłuchał rady mędrca, ale długo nie mógł spotkać nikogo, kto czułby się szczęśliwym, aż pewnego razu ujrzał człowieka orzącego rolę. "Dobry człowieku, czy jesteś szczęśliwy?" - pyta bogacz. "Jestem, o panie". "Podaruj mi zatem swoją koszulę". "Ależ panie - powiada oracz - dałbym ci z ochotą, ale jestem biedny i nie stać mnie na koszulę!".

Broń Boże, nie ignoruję ludzkiej biedy i nie jestem tak ślepa, by nie dostrzegać dramatów ludzi, którzy dzień w dzień modlą się o chleb powszedni, ale też znam ludzi zamożnych. I wiem, że można opływać w bogactwa - a mimo to cierpieć nędzę, można zasiadać do suto zastawionego stołu - a jednak cierpieć głód, można mieć luksusową posiadłość - a nie mieć domu, można w końcu chwalić się niezliczonymi podbojami seksualnymi - a nie zaznać nigdy miłości. W swojej pysze częstokroć wydaje nam się, że wiemy, komu współczuć i nad kim się litować, kogo podziwiać, komu zazdrościć - ale czy naprawdę wiemy? Współczuję tylko tym, którzy nie zaznali miłości.

Opowiem panu na koniec o najszczęśliwszych świętach w moim życiu - a była to pierwsza Wielkanoc w tym domu. Dom był jeszcze niewykończony, brakowało wielu mebli, ale miałam już ten stary stół, przy którym po rozłożeniu zasiąść mogą dwadzieścia cztery osoby. Rozłożyłam go więc i zaprosiłam na święta wszystkich swoich bliskich. Przyjechała rodzina prawie z całej Polski. Ledwo się pomieściliśmy przy stole. Byłam w siódmym niebie - wokół siebie miałam tych, których kocham i którzy mnie kochają. Byłam szczęśliwa, bo wprowadziłam się wreszcie do wymarzonego domu, większego niż poprzednie mieszkanie o powierzchni czterdziestu sześciu metrów. W pokoju siedziały cztery pokolenia, dla niektórych wciąż byłam dzieckiem, choć obok kręcił się mój wnuczek. Czas okazał się względny: minęło tyle lat, a siedzieliśmy razem, jak kiedyś w domu moich dziadków, i cieszyliśmy się sobą. To była ostatnia taka chwila, potem nas ubyło...

Wędliny i miłość

- Wielkanoc, jak każde święta, to czas spotkań rodzinnych, bo rodzina "nie cieszy, gdy jest, lecz kiedy jej ni ma...".

- Moi rodzice dostawali przez lata paczkę na święta od swoich rodziców: z prawdziwą wiejską kiełbasą i wspaniałą wędzoną szynką. Dzisiaj ja dostaję od swojej rodziny z Brzeska taką samą paczkę: rok w rok krewni posyłają mi na święta wiejską kiełbasę i szynkę, jakiej nie kupiłabym za żadne pieniądze w najlepszym sklepie. I wiem, co ta szynka kupiona ze skromnej nauczycielskiej pensji znaczy.

To dzielenie się ze mną wspomnieniem, tradycją, pamięcią. Pewno się pan dziwi, że w końcu zaczęłam mówić o szynkach? Ale przecież ja nie o wędlinach mówię, lecz o miłości! Z miłości, jak miliony innych kobiet, staję w końcu przy kuchni, maluję pisanki, przyrządzam sałatki warzywne, piekę mazurki, gotuję żur wielkanocny, kroję szynkę - pamiętając, że mama lubi cienkie plasterki, a córka nie znosi tłuszczu, że nie lubimy groszku w sałatce warzywnej wielkanocnej, więc zawsze przyrządzam sałatkę bez groszku na śniadanie wielkanocne (chociaż do robionej na inne okazje dodaję groszek). A na stół wjadą nie tylko pisanki tegoroczne, ale i z zeszłych lat, które przechowuję, i dla moich bliskich położę biały obrus i postawię tulipany i żonkile na stole.

I będę pamiętać - przyglądając się tym, którzy jeszcze mówią do mnie "dziecko", i temu małemu facetowi, który mówi do mnie "babciu" - że nie zawsze tak będzie. Bo przyjdzie czas, kiedy usiądę przy innym stole, gdzie czekają na mnie niektórzy moi bliscy. A tu będzie kiedyś siedział mój dorosły już wówczas wnuk, a później jego dzieci, a potem ich dzieci. Czy to nie kolejny dowód, że życie nigdy się nie kończy?

Ale na razie wciąż tu siedzę, podsuwam swojemu mężczyźnie grube plasterki szynki, córce - bez tłuszczu, cioci jajeczko w majonezie, wnuka namawiam na mazurka, mamie zrobię herbatę owocową. I będę się starała myśleć bez trwogi o tym, co nieuchronne, bo wierzę, mam nadzieję, kocham, a na wierze, nadziei i miłości wspiera się cała nasza egzystencja.

Dodałabym jeszcze do tego radość - bo jak człowiek jest radosny, to jest dobry. Pewno dlatego piszę książki, które są pogodne. Wielkanoc to koszyczek w łapkach dzieci, uśmiechnięci dorośli, to bicie dzwonów przed świtem, to słowa z ust tych, którzy wrócili z kościoła: Chrystus Zmartwychwstał!

A dla mnie to słowa: "bądź wola Twoja jako w niebie, tak i na ziemi".

KATARZYNA GROCHOLA jest pisarką. Wcześniej imała się różnych zawodów (pracowała jako salowa, korektorka, dyrektor składu celnego, konsultantka w biurze matrymonialnym, pomocnik cukiernika, specjalista ds. szkoleń w fundacjach demokracji lokalnej), ale sławę zdobyła jako autorka popularnych powieści: ,,Przegryźć dżdżownicę", ,,Nigdy w życiu", ,,Serce na temblaku", ,,Ja wam pokażę", ,,Podanie o miłość", ostatnio wydała ,,A nie mówiłam". Jest autorką scenariuszy i sztuk teatralnych.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 14/2007