Ubiory i upiory

Trapezowe sukienki mini, dwurzędowe płaszczyki przed kolano, kryjące rajstopy w jaskrawych kolorach - moda wróciła do lat 60. Ale czy w Polsce mamy za czym tęsknić?

29.11.2011

Czyta się kilka minut

Lata 60. w polskiej modzie były czasem paradoksów: w prasie pokazywano zdjęcia z paryskich wybiegów, ale dziennikarze rzadko mogli wyjeżdżać na pokazy, zdolni projektanci lansowali własne kolekcje, ale w sklepach najwięcej było ubrań brzydkich i źle uszytych, produkowano nowoczesne tkaniny syntetyczne, ale trudno je było kupić.

Garnitur dla socjalistycznego mieszczanina

"Jest wdzięczna, pomysłowa, bez ekstrawagancji, nawiązująca do różnych tendencji mody paryskiej. Oparta na lekkich wełenkach w kolorach cukierkowych oraz wzorzystych, powiewnych jedwabiach" - tak magazyn "Ty i Ja" opisywał w kwietniu 1962 r. wiosenną kolekcję Przedsiębiorstwa Handlowego "Moda Polska".

Marka, podlegająca bezpośrednio Ministerstwu Handlu Wewnętrznego, powstała w 1958 r. W jej kilkudziesięciu butikach zamożne Polki mogły kupować ubrania z niewielkich "kolekcji produkcyjnych", które przypominały to, co nosiły w tym czasie Francuzki i Angielki. Prezentowane dwa razy do roku "kolekcje wiodące" w ogóle nie trafiały do regularnej sprzedaży, dostępne dla żon dygnitarzy i gwiazd estrady.

Przedsiębiorstwem kierowała Jadwiga Grabowska, która jeszcze przed wojną prowadziła w Warszawie własny salon. W epoce Gomułki wciąż odgrywała rolę dyktatorki mody w zachodnim stylu. Nosiła kostiumy od Chanel i Schiaparelli, na głowie turban, w uszach klipsy. Do współpracowników odnosiła się z wyższością, nie pozwalała na żaden sprzeciw, głośno narzekała na brak klasy u przełożonych z ministerstwa.

Tymczasem młode pokolenie projektantów - Jerzy Antkowiak, Grażyna Hase, Barbara Hoff - miało już inne podejście do mody. Nie utożsamiało jej z elegancją. "Sklepy »Mody Polskiej« lansowały nowego socjalistycznego mieszczanina, pogodzonego z ustrojem, zadowolonego, sytego" - mówiła Barbara Hoff w wywiadzie dla portalu moda.com.pl. Projektantka od lat 40. prowadziła w "Przekroju" rubrykę, w której pokazywała kreacje wielkich domów mody oraz własne pomysły, dostosowane do możliwości socjalistycznego przemysłu odzieżowego. Zdjęcia wycinała z prenumerowanego w redakcji "Elle" albo pożyczanego od znajomej "Vogue’a". Nożyczki były narzędziem niezbędnym przy prowadzeniu działu mody. Zdjęcia własne, robione najczęściej w plenerze na enerdowskich kolorowych filmach ORWO, wychodziły fatalnie. Wydrukowane złej jakości farbami na brzydkim papierze bywały do tego stopnia nieczytelne, że potrzebowały opisu. "W oryginale aksamit jest w ostrym kolorze niebiesko-zielonym, podszewka jasno-popielata" - uściślano pod zdjęciem modelki w ciemnym płaszczu w wiosennym numerze "Przekroju" z 1965 r.

Znacznie lepiej wyglądały fotografie w ukazującym się od 1960 r. magazynie "Ty i Ja", poświęconym modzie, wnętrzom, kuchni, sztuce i muzyce. W układzie graficznym działu mody dominował kolaż - wycięte po konturach zdjęcia modelek łączyły się na białym tle z nagłówkami pisanymi tłustymi czcionkami w neonowych kolorach. Regularnie pojawiały się zdjęcia z zachodnich magazynów. Atrakcyjne były też własne sesje fotograficzne, np. ta z sierpnia 1962 r., prezentująca pierwszą męską kolekcję "Mody Polskiej". Przystojny mężczyzna w garniturze stał na Świętokrzyskiej przy luksusowym samochodzie. Podpis wyjaśniał: "Ostatni model sportowego jaguara został znaleziony przed salonem »Adama«, gdzie prawdopodobnie udał się jego właściciel, dyplomata zagraniczny, po zakupy, i gdzie już są lub wkrótce się ukażą wszystkie zaprezentowane modele". I choć w latach 60. trudno dostępne były nie tylko jaguary, ale nawet syreny, w tekście podkreślano, że marynarka ma dodatkową kieszonkę na kluczyk do samochodu.

Fascynacja Zachodem w rubrykach modowych nie mogła być bezkrytyczna. Wprawdzie w reklamach powoływano się na autorytet Francuzek (do kupienia maszyny do szycia "Łucznik" zachęcał slogan: "Paryżanki szyją same!"), ale w artykułach podkreślano, że Polki wyglądają lepiej niż kobiety zza żelaznej kurtyny.

"Ty i Ja" w cytowanym numerze przy okazji prezentacji trendów bieliźnianych pisało: "Statystyka okrutna mówi, że Francuzka kupuje dessous co dwa lata, a pas co... pięć lat. Odnotowujemy z satysfakcją, bo - tak na oko - Polki bardziej dbają o te rzeczy". Źle wypadały też Amerykanki w opisie Ireny Gumowskiej, która dokładnie przyjrzała im się podczas pobytu w USA w połowie lat 60. Nie tylko nie nosiły kapeluszy i rękawiczek, ale wręcz pokazywały się na ulicy w szortach, perkalikowych bluzkach i lokówkach na głowie: "Modnie jest - wśród młodzieży żeńskiej - chodzić stale w tej samej spódniczce, nawet wyplamionej, i nosić do niej tę samą, choć dość często praną, bluzkę lub sweter" - donosiła dziennikarka w korespondencji dla "Przyjaciółki".

I dodawała: "Amerykanów, którzy byli w Polsce, uderza nieporównywalnie większa elegancja Polek i Polaków, (…) wielka ilość salonów fryzjerskich i kosmetycznych".

Z usług fryzjerów i kosmetyczek korzystano chętnie, ale poprawianie uczesania lub makijażu przy innych uchodziło wciąż za naganne. "Uwaga, nie wolno robić oka publicznie, to jest ani malować, ani poprawiać" - przestrzegała Barbara Hoff na łamach "Przekroju" w 1967 r. "Mój mąż ma mi za złe, że się przy nim maluję. Uważa, że to nie wypada" - żaliła się wcześniej czytelniczka Ewa "Przyjaciółce". Do końca dekady nie wypadało również nosić spodni, z wyjątkiem pracy fizycznej i rekreacji. Jedynie w kolekcjach "Mody Polskiej" pojawiały się czasem spodnie "wyjściowe", szyte na przykład z jedwabiu.

Zimne ramię kobiety pracującej

Modne kreacje można było znacznie częściej oglądać w czasopismach, na pokazach i targach odzieżowych niż w sklepach. Nie pomagały raporty Instytutu Wzornictwa Przemysłowego, zwracające uwagę na złą jakość i brzydki krój sprzedawanej odzieży. Centralne planowanie nie nadążało za modą: proces produkcji trwał nawet dwa lata. "Kiedy tylko na wybiegu pokazywał się model nieciekawy - publiczność szumiała, że po co właściwie to pokazywać, jeśli takie rzeczy można obejrzeć w każdym sklepie. A kiedy tylko ukazywał się model nowy, pomysłowy, atrakcyjny - publiczność warczała, że właściwie po co to pokazują, jeśli tego nie można nigdzie dostać" - podsumowywała "Przyjaciółka" w sprawozdaniu z Festiwalu Mody Sportowej, który odbył się w Krakowie w 1967 r.

Atrakcyjne kolekcje dostępne były w kilkunastu sklepach w Polsce (przede wszystkim w warszawskim "cedecie" - Centralnym Domu Towarowym) i natychmiast znikały z wieszaków. Kronika Filmowa z 1962 r. relacjonowała tłoczne otwarcie sklepu Miejskiego Handlu Detalicznego w Nowej Hucie. Tylko pierwsi z ogromnej kolejki, w tym Gustaw Holoubek, zdołali kupić płaszcze ortalionowe o sportowym kroju - ówczesny przedmiot pożądania.

Przebojem mody męskiej stały się również inne ubrania z tkanin syntetycznych: koszule non-iron oraz elastyczne skarpety. "Wreszcie powinny się skończyć kłopoty z kupnem skarpet: będzie ich dużo i w dużym asortymencie" - zapewniał w 1965 r. "Przyjaciółkę" wicedyrektor Departamentu Zaopatrzenia i Zbytu Ministerstwa Przemysłu Lekkiego, opowiadając o wprowadzanych do handlu nowych "materiałach kombinowanych".

Światowa moda na tkaniny sztuczne, tańsze i wygodniejsze w użyciu od tradycyjnych, przyjęła się w Polsce natychmiast. Politechnika Łódzka zaczęła kształcić inżynierów specjalizujących się w produkcji perlonu, stylonu, orlonu, elany i anilany. Polskie syntetyki miały jednak wady: kurz uszkadzał ich włókna, więc należało je często prać, po kilku praniach z kolei żółkły, a nie wolno ich było wybielać. Chętniej kupowano więc zachodnie syntetyki, dostępne w Kasach PeKaO, na bazarach i w komisach.

Najlepsze produkty polskiego przemysłu odzieżowego nie były dostępne obywatelom - przeznaczano je wyłącznie na eksport, np. kożuchy z Kurowa, które pokazywano w Kronice Filmowej z ironicznym komentarzem: "W miejscowej spółdzielni 60 kuśnierzy kroi, szyje i stebnuje tzw. welury z uszlachetnionych baranów. Każdy z nas może je bez trudu nabyć podczas najbliższego weekendu w Londynie lub Sztokholmie".

Braki w zaopatrzeniu skłaniały do samodzielnego szycia, chociażby według modeli w magazynach. Jednak o tkaniny wcale nie było łatwiej niż o ubrania. Trudności z ich zdobyciem miewała nawet "Moda Polska": w kolekcji męskiej na lato 1965 r. w ogóle nie pojawiły się lekkie materiały, ponieważ nie było ich w sprzedaży. Należało dobierać projekt do dostępnej akurat tkaniny, nie odwrotnie. Barbara Hoff podawała czytelniczkom "Przekroju" dokładne symbole i ceny materiałów, z których można było skroić dany model. Wiosną 1965 r. opisywała, jak uszyć płaszczyk "ciasnawy, z wysoką pachą, z wąskimi rękawami, modnie krótki" z pikowanego w kratę aksamitu. "Pomysł nasz zrodził się z faktu - wyjaśniała - że aksamit jest wszędzie, w różnych kolorach".

W gorszych pod względem zaopatrzenia miesiącach zdarzało się, że Hoff proponowała szycie falban z materiału na flagę, płaszcza z koca, a spódnicy z drelichu na ludowe fartuchy. Jeśli tylko coś modnego było w sprzedaży, zwłaszcza buty - szpilki z groszkowanej skóry produkcji "Stopa", welurowe męskie buty z "Chełmka" czy gumiaki z Łódzkich Zakładów Obuwia i Wyrobów Gumowych, prasa natychmiast o tym informowała. Redakcje zamieszczały nawet apele o wprowadzenie na rynek poszczególnych części garderoby, choćby w podpisach pod zdjęciami: "Modna peleryna przeciwdeszczowa z winylu, którą chętnie zabrałybyśmy na urlop, gdyby ktoś zechciał tę prostą rzecz produkować" ("Ty i Ja" z lipca 1968).

Skoro wybór w sklepach był tak ograniczony, popularnym sposobem "odświeżania garderoby" pozostawały przeróbki. Prezentując w swojej rubryce we wrześniu 1965 asymetryczną suknię typu "zimne ramię", Hoff zachęcała: "można tak przerobić suknię, która nam już bokiem wyszła". Wystarczyło przecież odciąć jeden rękaw. W kwietniu 1962 r. "Ty i Ja" wołało optymistycznie: "Żakiet zeszłorocznego kostiumu przeróbmy na modne bolerko i idźmy w świat lekkie, wesołe, jakbyśmy miały 20 lat!". Zapewniano zresztą czytelniczki, że duża liczba ubrań nie jest im konieczna: "Żadna kobieta pracująca, a każda jest pracująca, nawet gdyby miała na to warunki finansowe, to ani nie ma czasu, ani chęci - są zabawniejsze rzeczy na świecie - sprawiania sobie kilku sukien na wieczór. Wystarczy zatem mieć jeden dobry mundur wyjściowy" ("Przekrój" z września 1965).

Lenin na wybiegu

Dla polskiej mody graniczny stał się 1967 r., w którym dystyngowana Jadwiga Grabowska została zmuszona do opuszczenia stanowiska dyrektorki "Mody Polskiej". Z cienia wyszły inne przedsiębiorstwa, które również zatrudniały utalentowanych projektantów, organizowały pokazy i robiły sesje zdjęciowe swoich kolekcji: stołeczne "Cora" i "Warszawianka", krakowska "Sprawność", łódzka "Telimena", szczecińska "Dana". Przyjęły się trendy, które na Zachodzie obecne były już od kilku lat. Nie zważając na krytykę dziennikarzy i księży, kobiety zaczęły nosić spódniczki mini. Już nie tylko zgrabne dziewczęta mogły bezkarnie chodzić w spodniach. W kolekcjach pojawiły się także dwukolorowe minisukienki o linii A z geometrycznymi motywami oraz minimalistyczne uniformy z błyszczących materiałów, inspirowane projektami Courr?gesa i Cardina. W kolorowej prasie w korespondencjach z Londynu lansowano styl Twiggy.

Zaczęto więcej projektować dla mężczyzn, głównie dzięki staraniom Stanisława Kudaja, zwanego "polskim Cardinem", i jego młodszego następcy Jerzego Antkowiaka. Barbara Hoff z kolei zajęła się modą młodzieżową, którą sprzedawano pod jej marką w warszawskim CDT. Pozostała wierna swoim założeniom z rubryki w "Przekroju". "Chcę projektować z tkanin tandetnych, najtańszych, niemodnych nawet. Ale zawsze ostatni krzyk, jeśli chodzi o krój i styl - deklarowała w sierpniu 1968 r. w "Ty i Ja". - Sukienki za sto złotych, ale supermodne, niech latają w nich dziewczyny, niech nie czują się odstałe od nowości światowych".

Wyrazem pokoleniowej zmiany stał się pierwszy pokaz Grażyny Hase, modelki i studentki ASP, która z okazji półwiecza rewolucji październikowej zaprojektowała dla Cory kolekcję inspirowaną Rosją carską i radziecką. Pojawiły się w niej szynele, czapki-uszatki i futrzane papachy. Sama projektantka wystąpiła na wybiegu jako Lenin, w tweedowym komplecie, na który składał się kaszkiet, żakiet, surdut i spódniczka mini. Pół roku później Hase pokazała kolekcję letnią: krótką i kolorową, w stylu baby doll. Modelki w rytm bigbitowych piosenek odbijały plażowe piłki, tańczyły trzymając się za ręce, kręciły hula-hoop, a nawet spacerowały z rasowymi pieskami.

Kończył się okres modowej małej stabilizacji. Nadchodziły odrobinę lepsze czasy: z Peweksami, marką Hoffland, zakupami w NRD i pierwszą damą ubraną w Paryżu. Nazywała się Stanisława Gierek.

Korzystałam m.in. z książki "Teksas-land. Moda młodzieżowa w PRL" Anny Pelki.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Absolwentka dziennikarstwa i filmoznawstwa, autorka nominowanej do Nagrody Literackiej Gryfia biografii Haliny Poświatowskiej „Uparte serce” (Znak 2014). Laureatka Grand Prix Nagrody Dziennikarzy Małopolski i Nagrody „Newsweeka” im. Teresy Torańskiej,… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 49/2011