Tysiąc trzysta dłoni dziennie

Pierwszym nowoczesnym totalitaryzmem, który stworzyli Europejczycy, był kolonializm.

16.04.2012

Czyta się kilka minut

"Duch króla Leopolda” Adama Hochschilda – przejmująca (i świetnie skonstruowana) „opowieść o chciwości, terrorze i bohaterstwie w kolonialnej Afryce” – to jedna z najważniejszych książek, jakie ukazały się ostatnio na naszym rynku wydawniczym. W pewnym sensie porównywalna (mimo wszelkich różnic gatunkowych) z dziełami Grossmana i Littella. Pisana przerażeniem i gniewem, stawia mocną tezę: Europejczycy stworzyli zbrodniczy totalitaryzm na długo przed Stalinem i Hitlerem – w czasach, gdy ustalały się zasady kolonializmu.

PRZERAŻENIE I GNIEW

Hochschild buduje cały ciąg porównań: „Kolonializm też mógł być totalitaryzmem – w końcu cóż może być bardziej totalitarnego niż system pracy przymusowej? Cenzura była potężna: Afrykanin w belgijskim Kongu miał taką samą możliwość wyrażania swojego zdania jak obywatel stalinowskiego Związku Radzieckiego. Kolonializm objaśniała skomplikowana ideologia, która wyrażała się wszędzie, począwszy od wierszy Kiplinga i wykładów Stanleya po kazania i książki na temat kształtu czaszek leniwych tubylców oraz geniuszu europejskiej cywilizacji. Mówienie o niewolnikach jako o libērés, »wyzwolonych«, tak jak robili to urzędnicy króla Leopolda, było językiem tak wypaczonym, jak napis Arbeit macht frei nad bramą Auschwitz. Komunizm, faszyzm i europejski kolonializm przyznawały sobie prawo do totalnej kontroli nad życiem swoich poddanych. We wszystkich trzech przypadkach systemy te wywierały przemożny wpływ jeszcze długo po tym, jak same upadły”.

Zdaniem autora, protoplastą Stalina i Hitlera był Leopold II, który, przyjąwszy tytuł króla Belgów w 1865 r., zasiadł na tronie najmłodszego wówczas europejskiego państwa. Ów „człowiek chciwy i przebiegły, pełen obłudy i wdzięku, przypominający szekspirowskich złoczyńców” – niczym Adolf Eichmann, nazistowski „urzędnik doskonały” – osobiście nie zabił nikogo. Ba, nigdy nie odwiedził nawet Konga, w którym – za jego sprawą – zginęło od pięciu do ośmiu milionów rdzennych mieszkańców kraju. Pomniki Leopolda nadal stoją w różnych krajach na różnych kontynentach: w 2004 r. nieznany sprawca odpiłował dłoń kamiennemu Afrykaninowi, który towarzyszył postaci władcy na monumencie w jego ulubionym kurorcie Ostendzie. Pozostawił anonimowy list, w którym tłumaczył swój akt wandalizmu: taka kara spotkała wszak tysiące, może nawet miliony murzyńskich zbieraczy kauczuku, którzy nie dość szybko pracowali dla skarbu króla Belgów.

Jak do tego wszystkiego doszło? Hochschild krok po kroku rekonstruuje proces podboju Afryki Środkowej, nie stroniąc od analizy psychiki głównych bohaterów tej historii.

Oto Leopold, „obowiązkowe” dziecko niekochającej się pary władającej niewiele jeszcze znaczącym państwem – chłopiec niezręczny, z patykowatymi nogami, który z surowym i kostycznym ojcem musiał porozumiewać się za pośrednictwem sekretarzy, nie ciesząc się zresztą jego najlepszą opinią. Staremu królowi syn kojarzył się z lisem, zdradliwym – ale skutecznym. Inni dostrzegali jeszcze jedną cechę: to nie polityk, przyszły mąż stanu, ale opętany chciwością kupiec, którego nie satysfakcjonuje, mocno już ograniczona w XIX wieku, pozycja monarchy. On chce władzy absolutnej – a ta możliwa jest już tylko poza Europą. Dostępna dzięki mocy pieniądza, a nie autorytetu.

Obok niego staje Walijczyk, John Rowlands, znany w świecie jako Henry Morton Stanley. Przez całe pokolenia był bohaterem masowej wyobraźni, dla nastoletnich dziewcząt pozostawał obiektem westchnień, dla chłopców – niedościgłym wzorcem do naśladowania. Odważny, bezkompromisowy podróżnik-dziennikarz jawił się trochę jak nowoczesny rycerz bez skazy. Do legendy przeszła wyprawa ratunkowa, zorganizowana w poszukiwaniu słynnego szkockiego misjonarza i odkrywcy, który zaginął, próbując rozwiązać zagadkę źródeł Nilu. Każdy szanujący się czytelnik literatury podróżniczej zna słynne pytanie, które Stanley zadał mu w listopadzie 1871 r. po ośmiu miesiącach morderczej drogi gdzieś niedaleko jeziora Tanganika: „Doktor David Livingstone, jak mniemam?”.

Hochschild odbrązawia legendę Stanleya, nadając mu jednocześnie rys iście Dickensowski. Mówimy przecież o nieślubnym dziecku pokojówki i nieznanego ojca, które spędziło dzieciństwo w Domu Pracy w St. Asaph – tak strasznym, że jego złej sławy nie była zdolna ukryć nawet wiktoriańska powściągliwość: alkoholizm, nadużycia seksualne, praca ponad siły były w tym miejscu normą. Opuściwszy sierociniec, pomieszkiwał u niechętnych krewnych, aż któregoś dnia zaciągnął się na amerykański statek handlowy, na którym dotarł do Nowego Orleanu. Tam przyjął nazwisko statecznego pośrednika handlu bawełną, u którego podjął pracę jako goniec (i który potem nie chciał nawet o nim słyszeć). Potem była jeszcze wojna secesyjna, podczas której walczył po obu stronach frontu. I szybka (nie zawsze uczciwa) kariera reporterska, która zwróciła nań uwagę samego Gordona Bennetta, wydawcy „New York Heralda” (to on wpadnie na pomysł wyprawy ratunkowej, w wyniku której odnaleziony zostanie Livingstone – bardziej niż o „sprawę” chodzić w niej będzie o reportaże z drogi, nie zawsze wolne od konfabulacji).

Autor „Ducha Leopolda” zwraca uwagę na gigantyczne kompleksy Stanleya, który przez całe życie musiał walczyć z pochodzeniem „bękarta”. Permanentnie potrzebował uznania – i to na wielką skalę. Oddanie swoich zdobyczy potężnemu imperium, to byłoby coś. Niestety, ani zaangażowana gdzie indziej Wielka Brytania, na którą tak liczył, ani Stany Zjednoczone nie były zainteresowane jego ofertą. Wtedy właśnie pojawił się równie zakompleksiony władca-kupiec z Belgii. Zawarli przymierze. Stanley przejmował w imieniu Leopolda nowe ziemie, tak jakby były to puste, niezamieszkałe działki budowlane. Tak jakby rdzenni mieszkańcy nie byli ludźmi. O swoich tragarzach pisał: „Są bezbożnymi, kłamliwymi, złodziejskimi niegodziwcami, którzy sprawiają, że człowiek tylko nienawidzi samego siebie za swoją głupotę i chęć dokonywania wielkich rzeczy w towarzystwie tak nędznych niewolników”.

Zresztą wizerunek leniwego, niezdolnego do samodzielności Murzyna już wkrótce miał okazać się bardzo przydatny w wyrafinowanej rozgrywce dyplomatycznej.

WIELKA GRA

Mówimy o epoce, w której ludzie Zachodu – zakorzenieni w chrześcijaństwie, a jednocześnie zapatrzeni w rozwój nauki, techniki i demokracji, nie wiedzący jeszcze, co spotka ich w wieku XX – szczerze wierzyli w wyższość cywilizacji europejskiej. Livingstone naprawdę oburzony był tym, co zobaczył, mając do czynienia z arabskimi handlarzami „żywym towarem”, którzy od wieków wyniszczali tubylczą ludność – do tego stopnia, że ryzykując życie, zrezygnował z użycia zaproponowanego przez nich środka lokomocji (później, nie mając innego wyjścia, przyjął jednak tę pomoc).

Pastor i lekarz tworzył swoje afrykańskie misje wespół z tubylcami. Gdy 30 kwietnia 1873 r. umrze, penetrując okolice jeziora Bangweulu, to Afrykanie zajmą się jego pochówkiem – w sposób budzący podziw Europejczyków. Serce pogrzebią na miejscu, pod rozłożystym drzewem. Resztę ciała zabalsamują – i (z mnóstwem komplikacji) przewiozą aż do Europy, gdzie pochowany zostanie w opactwie westminsterskim. W książce Hochschilda czytamy nader plastyczny opis tego pogrzebu. Wyobrażamy sobie scenę, w której w ostatniej drodze towarzyszą Livingstone’owi przede wszystkim wierni murzyńscy sekretarze, którzy przez morze przewieźli go do Londynu. Stanley jedzie do opactwa dopiero w trzecim powozie konduktu, niedostrzeżony...

Jednak król Leopold wiedział, jak humanistyczne idee wykorzystać dla realizacji własnych planów. „Celami, o których trzeba mówić, będą nie zyski, ale ukrócenie handlu niewolnikami, podźwignięcie moralne i postęp nauki. W 1876 r. podjął pierwszy krok w celu stworzenia swojego wizerunku jako filantropa i realizacji swoich afrykańskich ambicji: zorganizował konferencję odkrywców i geografów”.

Wszyscy byli nią zachwyceni (zwłaszcza że odbywała się w rezydencji króla Belgów). I dali sobie wmówić, że dane jest im współtworzyć afrykańską oazę sprawiedliwości i mądrości. „Dla dyplomatów konferencja była niekończącym się balem” – pisze Hochschild. – Konferencja Antyniewolnicza była dla Leopolda błogosławieństwem, gdyż w przerwach między gapieniem się na przechodzące kobiety delegaci zatwierdzali królewskie propozycje walki z niewolnictwem – propozycje, które w zadziwiający sposób przypominały plany budowy rozległej sieci komunikacyjnej w Kongu. Król mówił o konieczności wzniesienia ufortyfikowanych posterunków, zbudowania dróg, kolei i o parowcach, które pomogłyby zbrojnym oddziałom rozprawić się z handlarzami niewolników. Wielkodusznie zaoferował pomoc nowemu państwu kongijskiemu w osiągnięciu tego szlachetnego celu, w zamian prosząc delegatów, by pozwolili mu na ściąganie cła, z którego zysk miał być przeznaczony na walkę z łowcami niewolników”.

Nikt nawet nie zauważył, kiedy Leopold II stał się jedynowładcą Konga, prywatnym właścicielem, który przed śmiercią... odsprzeda swoje państwo Belgii za grube pieniądze. Nikt nie rozszyfrował rzeczywistych intencji sprytnego dyplomaty, któremu nie chodziło o humanitaryzm, ale o zysk. Nikt nie pamiętał, że chciwość często splata się z okrucieństwem.

POLITYKA OBCIĘTYCH DŁONI

Jeden z najbardziej przejmujących rozdziałów książki Hochschilda nosi tytuł: „Gdzie przykazań brak dziesięciu...”, nawiązując do znanego wiersza Josepha Rudyarda Kiplinga. O ile jednak utwór brytyjskiego poety pełen jest melancholii i tęsknoty za dalekimi krajami i dawnymi, dobrymi czasami, o tyle tekst współczesnego amerykańskiego naukowca to po prostu dobrze udokumentowany rejestr zbrodni dokonywanych w imię europejskiego państwa i wypartych z jego pamięci.

Zakompleksiony Stanley nie wahał się użyć winchestera, wchodząc do kolejnej wioski; potrafił zakuć tragarza, który go rozgniewał, na pół roku w dyby albo mu wymierzyć dwieście batów... Wkrótce podobne kary w rządzonym żelazną ręką Kongu stały się normą – okazały się najlepszą motywacją dla czarnych pracowników, który nie nadążali dostarczać państwowej gospodarce odpowiedniej ilości kości słoniowej i kauczuku, mdleli z głodu i przemęczenia albo znaleziono u nich pieniądze, których nie wolno im było używać (system stworzony w Kongu przez Leopolda przypominał nieco Sowiety).

Hochschild wytrwale przytacza kolejne świadectwa zbrodni. Oto gromadka murzyńskich dzieci, którym żołnierze wymierzają razy batem z wysuszonej skóry hipopotama zwanym chicotte. Dlaczego? Dzień wcześniej jedno z nich zaśmiało się w obecności białego człowieka. Kobiety zakute w łańcuch – zakładniczki belgijskiego państwa, dające gwarancję, że ich mężowie dostarczą kauczuk. Mężczyzna wpatrzony w dłoń i stopę, które milicja Anglo-Belgian India Rubber Company obcięła jego pięcioletniej córeczce. Tak karano całe wioski, które nie realizowały wyśrubowanych „norm produkcyjnych”. W 1896 r. „Kölnische Zeitung” donosiła, że w ciągu jednego tylko dnia pewnemu komisarzowi regionalnemu dostarczono tysiąc trzysta osiem takich odciętych dłoni.

Tu autor zauważa kolejne istotne podobieństwo między totalitaryzmem leopoldiańskim a nazizmem. Aby człowiek „cywilizowany” zamienił się w zbrodniczą bestię „wykonującą jedynie rozkaz”, między nim a ofiarą musi zostać zbudowany dystans. Nie chodzi wyłącznie o to, że Afrykanie dla Europejczyków byli gorszym gatunkiem człowieka (co podkreślały wiktoriańskie koncepcje rasy). Równie ważny był fakt, że biali nie wykonywali zazwyczaj egzekucji własnymi rękami: zazwyczaj zmuszali do tego afrykańskich brygadzistów (odpowiedników obozowych kapo).

Hochschild zwraca uwagę, że lekarz SS Johann Paul Kremer, dokonujący zbrodniczych eksperymentów medycznych, bronił się po wojnie, że choć prowadził badania na tkance umierających więźniów, sam nigdy nie wykonał śmiertelnego zastrzyku. Od tego miał sanitariusza. Podobnie działał zapewne kapitan Léon Rom – pierwowzór Conradowskiego agenta kompanii Kurtza, który na płocie swego kongijskiego domu umieszczał czaszki zabitych Afrykanów.

NIEDOKOŃCZONA HISTORIA

Autor nie zamyka swojej opowieści w roku 1960, kiedy Kongo uzyskało niepodległość. Bo przecież „historia wywarła na Afryce niezatarte piętno: dziesięciolecia kolonializmu; kilkaset lat handlu niewolnikami, tak w rejonie Atlantyku, jak i w świecie arabskim; a także – co zbyt często się pomija – niezliczone stulecia rdzennego niewolnictwa. Głównym dziedzictwem, jakie Europa zostawiła Afryce, nie była wcale demokracja, jaką znamy z Anglii, Francji czy Belgii, ale autorytarne rządy i wyzysk”.

Czy w tym obrazie świata jest w ogóle miejsce na dobro? W książce znajdziemy kongijskich „sprawiedliwych wśród narodów świata” – o biografiach tak skomplikowanych i niejednoznacznych, że przywołujących czasem na myśl lwowskiego kanalarza, bohatera filmu „W ciemności”. Oto Edmund Dene Morel, portowy kancelista w Antwerpii, któremu któregoś dnia coś zaczęło się nie zgadzać w rachunkach i na tej podstawie odkrył skalę nadużyć Leopolda II w Kongu. Od tej pory zajął się ujawnianiem ich europejskiej opinii publicznej, ryzykując nie tylko pozycję, ale i życie.

George Washington Williams, czarnoskóry weteran wojny secesyjnej, pastor w Dwunastym Kościele Baptystów, autor „Listu otwartego” do Leopolda II, w którym oskarża rząd Konga o poważne nadużycia. Inny Amerykanin, prezbiterianin William Scheppard, który zaprzyjaźnił się z ludem Kuba (to on stworzył pierwszą kolekcję afrykańskich masek). To on jako pierwszy poświadczył publicznie fakt obcinania Afrykanom dłoni.

Wreszcie odkryta niedawno przez Mario Vargasa Llosę skomplikowana postać Rogera Casementa. Konsul brytyjski w Kongu – który później zwiąże się z irlandzkim ruchem niepodległościowym, a za zdradę stanu (podczas I wojny światowej współpracował z Niemcami) skazany zostanie na śmierć – przygotował w 1903 r. wstrząsający raport o sytuacji w tym kraju. Rok później (nieoficjalnie) współtworzył i finansował Towarzystwo na rzecz Reform w Kongu.

Jak pisze Hochschild, dzięki zaangażowaniu tych ludzi „dziś mniej mówimy o protekcjonalnym w swym duchu »humanitaryzmie«, a bardziej o »prawach człowieka«. Podstawowe wolności nie są postrzegane jako dary, które mogą wręczyć jacyś szlachetni dobroczyńcy, ale (...) do czego ma się prawo od chwili narodzin. Właśnie w takim duchu działają organizacje w rodzaju Amnesty International, które wierzą w to, że zbrodnią jest zamykanie kogoś w więzieniu tylko z powodu jego przekonań (...) albo Lekarze bez Granic, wierzący w to, że każde chore dziecko ma prawo do opieki zdrowotnej”.


ADAM HOCHSCHILD „DUCH KRÓLA LEOPOLDA. OPOWIEŚĆ O CHCIWOŚCI, TERRORZE I BOHATERSTWIE W KOLONIALNEJ AFRYCE”; tłum. Piotr Tarczyński, Świat Książki, Warszawa, 2012.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka, historyk i krytyk sztuki. Autorka książki „Sztetl. Śladami żydowskich miasteczek” (2005).

Artykuł pochodzi z numeru TP 17/2012