Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Tak się złożyło, że odwiedziłem 36 krajów na wszystkich kontynentach z wyjątkiem Antarktydy (ale byłem na Alasce!).
Niestety, nie uważam, że znam te kraje. Część odwiedziłem, towarzysząc Janowi Pawłowi II jako dziennikarz lub jadąc tam samodzielnie, jako sprawozdawca "Tygodnika", w niektórych mieszkałem kilka lub kilkanaście lat...
"Tak się złożyło", bo podróże nigdy nie były dla mnie celem ani marzeniem życia. Turystą nigdy nie byłem, zawsze jechałem w związku z tym, co stanowiło moją pracę. Podróże z Janem Pawłem II wymagały przygotowania. Trzeba było wcześniej znać kontekst podróży, wiedzieć, co się chce zobaczyć, kogo spotkać. Warto było też przewidzieć momenty, w których Papieżowi nie będzie można towarzyszyć, i mieć pomysł, w jaki sposób ten czas wykorzystać. Dzięki temu zwiedziłem Kinszasę, oprowadzany przez grupę miejscowej młodzieży. Kilkugodzinne zwiedzanie polegało na tym, że kolejno zapraszali mnie do swoich domów.
Druga kategoria podróży była częścią pełnionej przeze mnie (przez sześć lat) funkcji w zakonie. Po prostu odwiedzałem nasze wspólnoty w różnych krajach i na różnych kontynentach. Te podróże wymagały wyobraźni, "wchodzenia" w rzeczywistość miejscowych Kościołów, dobrego kontaktu z ludźmi innych tradycji i kultur. Były całkiem inne niż te z Papieżem, także inne niż podróże reporterskie czy dziennikarskie. Rzadko bowiem dziennikarz jest tak szybko wprowadzany in medias res. Wiele z nich wyniosłem. To prawda, dominował w nich jeden punkt widzenia: kościelny. Ale żadne studia, nawet w Paryskim Instytucie Katolickim, nie mogą dać takiego wyobrażenia o bogactwie Kościoła i jego pluralizmie, jak takie spotkania. Nigdy w tych podróżach nie korzystałem z okazji, by wyjazdy "kanoniczne" uzupełniać pobytem w lokalnych kurortach, choć podobno niektórzy wyżsi przełożeni tak robią. Z wdzięcznością korzystałem z oferty współbraci, którzy na miarę swoich możliwości starali się pokazać coś ciekawego.
Ten tekst piszę w małej kameruńskiej wiosce Atok, w misji opisanej przez nieodżałowanego Ryszarda Kapuścińskiego. Dziś ta misja jest całkowicie inna niż w "Hebanie", tętni życiem. Za oknem rytmiczny śpiew kobiet, które się przygotowują do obchodów niedalekiego już Wniebowzięcia. Mądrzy misjonarze w komponowaniu melodii zdają się na miejscowych kompozytorów. Jest w nich coś, czego gdzie indziej nie ma, afrykański rytm, smutek, radość i nadzieja.
Do Yaounde (stolicy) nieco ponad 150 km. Ile razy jestem tam, wspominam papieską wizytę w latach 80. i luksusowy hotel - w którym mieszkaliśmy my, dziennikarze. Pewnie do dziś istnieje, choć nie potrafiłem go zidentyfikować. Niewiele ma on wspólnego z rzeczywistością miasta. Rozbudowywane bez żadnego pomysłu urbanistycznego, chaotyczne, zapchane samochodami, zatłoczone, jest siedliskiem niewyobrażalnej nędzy. Nie ma, jak w Rio de Janeiro, fawel, bo niemal cała zabudowa to jedna fawela. Wystarczy zejść z którejś z głównych ulic, by się znaleźć na koślawej drodze, często wyżłobionej przez spływającą podczas deszczów wodę. Nędzna zabudowa, tylko gdzieniegdzie otoczone murem z zamkniętymi bramami rezydencje bogatych, niekoniecznie białych.
Yaounde - miasto uniwersytetów. Mój współbrat Ivo, pierwszy ksiądz Kameruńczyk w naszym zgromadzeniu, napisał pracę dyplomową o antropologii Karla Rahnera. Książki zamordowanego w 1995 r. jezuity, historyka, antropologa, artysty Engelberta Mvenga w niczym nie ustępują najlepszym dziełom europejskim. I wiele innych także. Ale tu nie pisarze i nie intelektualiści, ale piłkarze są otoczeni nimbem sławy i prestiżu.
Afryka, najbogatszy kontynent najbiedniejszych ludzi, wciąż się boryka z tak niedawną przecież przeszłością kolonialną, która odebrała jej mieszkańcom wolność, dobra materialne i duchowe, wymazała przeszłość, zniszczyła instytucje polityczne i religijne, pozbawiła ludzi świadomości, że mogą być autorami własnego losu.
Turystyka funkcjonuje w północnym Kamerunie. Nie tu, na południu. Yaounde, wokół trudno dostępna podzwrotnikowa puszcza, osady prymitywnych chat ulepionych z gliny... Nie, dla turysty nie ma tu nic ciekawego. Może lasy, które systematycznie wycinają i eksportują międzynarodowe przedsiębiorstwa, niszcząc je bez żadnej kontroli. Zwierzęta wymordowali i nadal mordują miejscowi myśliwi, którzy jedzą, co upolują (wszystko, co się rusza), albo i na sprzedaż... Zaplecze medyczne: misje i czarodzieje. Nie ma prądu, wodociągów. Chałupki jak w paleolicie, w nich ubodzy, ale tacy sami jak my ludzie z telefonami komórkowymi. Nie, nikt się tym rejonem nie zainteresuje, zalewu turystów nie będzie. Męczący klimat i nie ma czego oglądać.