Test na inteligencję

Myślę o sobie jako o inteligencie, choć nie ma we mnie pasji społecznikowskiej. Ludem gardzę, ludu się boję. Moja inteligencja to znak rozpoznawczy, pozwalający mi odróżnić się od nawałnicy powszechnego chamstwa.

13.01.2009

Czyta się kilka minut

Mianem inteligencji określa się zwykle grupę osób porządnie wykształconych, stawiających sobie poważne cele społeczne. Osoby te, niekiedy błędnie nazywane elitą, zainteresowane są przeprowadzeniem "zmiany społecznej", czyli koniecznych do prowadzenia dobrego życia reform - oświatowych, obyczajowych, ekonomicznych. Z zasady traktują one swoje życie poważnie - jako zadanie, misję. Misyjnym poczynaniom inteligencji, jej powołaniu towarzyszą "wielkie ideały wychowania społeczeństwa" - inteligencja zawsze wie lepiej, ponieważ celująco zdała egzamin z wiedzy, jest dobrze przygotowana do życia, do administrowania nim. Wierzy, że uosabia dystynkcję minionego, lepszego czasu. Jest tedy święcie przekonana o swych nadzwyczajnych predyspozycjach do sprawowania rządu dusz, nawet za cenę osobistej zgryzoty - trudno.

Wiemy oczywiście, że w dawnej Polsce największe wpływy na kształt państwa zachowywała arystokracja, że urzędy państwowe należały do szlachty i że to Żydzi położyli fundamenty pod nowoczesny system bankowo-kredytowy. Ale jest również prawdą, że polska historia XIX w. z jej powstaniami, pracą u podstaw, ideami emancypacji społecznej, to historia pisana w przeważającej mierze przez inteligencję. I obraz ten, który tak przekonująco ewokuje książka Jedlickiego, Janowskiego i Micińskiej, nie wymaga właściwie żadnych poprawek.

Mnie jednak nie daje spokoju pytanie, jakie znaczenie ma on dla mnie, dla nas wszystkich, żyjących w pierwszej dekadzie XXI w. Czy dzieje inteligencji polskiej mogą mieć jakikolwiek inny jeszcze sens poza czysto historycznym? Czy dostarczają tworzywa do lepszego samorozumienia dzisiejszego polskiego "inteligenta"? Czy wyznawane przez Żmichowską, Prusa, Szczepanowskiego, Pruszyńskiego idee, wartości, do których się skłaniali, współtworzą dziś czyjąkolwiek wrażliwość?

Biała gwardia

Jest taka scena, od której powinienem był właściwie zacząć. Znalazłem ją u Czapskiego, na jednej z "wyrwanych" przez niego "stron": utopiona w bagnie rewolucji Rosja, moskiewski dworzec, restauracja. Przy stoliku dojada talerz zupy oficer nieistniejącej już białej gwardii. Większość gości przygląda mu się spode łba, paru co bardziej krewkich częstuje mało wybrednymi epitetami. Jakieś wyrostki zaczepiają go - jeden strąca czapkę, drugi pluje do talerza. Oficer wyjmuje pistolet, wkłada sobie w usta, następnie pociąga za spust. Odebrana dosłownie, scena ta prawdopodobnie nie różni się od innych okropieństw rewolucyjnej Rosji; potraktowana symbolicznie, stanowi metaforę samobójstwa inteligencji.

Bolszewizm oznaczał śmierć inteligencji jako klasy. W Polsce inteligencja obumierała powoli, etapami. Jeszcze II Rzeczpospolita była w znacznym stopniu jej dziełem. Potem mordowano ją stopniowo: w Katyniu, Powstaniu Warszawskim, w PRL-u. Ja jednak, na przekór tym faktom, lubię myśleć o sobie jako o inteligencie, choć z inteligencją, a więc ze swoistym etosem społecznym, niewiele mnie łączy. Z pewnością czytam inne książki niż Jerzy Jedlicki czy Marta Wyka, a jeśli nawet te same, rozumiem je inaczej. Nie ma we mnie najmniejszej pasji społecznikowskiej. Ludem gardzę, ludu się boję, lud mi obmierzł do cna, dlatego staram się trzymać od niego z daleka. Moja inteligencja to znak rozpoznawczy, pozwalający mi skutecznie odróżnić się od hołoty, od nawałnicy powszechnego chamstwa, cwaniactwa, od wtórnego analfabetyzmu kultury popularnej, od "zawinionej niedojrzałości" zwykłych ludzi.

Białogwardyjski oficer doświadczył na własnej skórze, czym jest suwerenność ludu, doświadczyli jej także studenci w 1968 r. na dziedzińcu Uniwersytetu Warszawskiego, doświadczamy jej i my - dzisiejsi inteligenci­ - w wolnej Polsce: na stadionie; w negocjacjach z hydraulikiem, któremu oddajemy dwie nauczycielskie pensje za rozbabranie łazienki; jadąc w ciasnym przedziale szóstą godzinę z niedomytym, rozwrzeszczanym towarzystwem, któremu słowa "chuj" i "kurwa" nie schodzą z ust; wreszcie, otwierając telewizor na obojętnie którym kanale. Upokorzeni "wojną na górze", partią "iks" Tymińskiego, Lepperem, Rybą, Beger, bezradni wobec cynizmu polityków, którzy boją się tych, co fedrują kilofem na przodku, ale nie podstarzałych, małomiasteczkowych nauczycielek, stajemy się łatwym łupem ludzi bez skrupułów, bez cienia zmysłu wspólnotowego.

Dawni inteligenci - z charakteryzującym ich paternalizmem - umieli odnosić się do ludu z miłością - wszystko jedno: sztuczną (Wyspiański), biologiczną (Tołstoj, Gombrowicz) czy wyrastającą na podłożu religijnym (Dostojewski). Ja tego już nie potrafię, ja się ludem brzydzę. Powtarzam - jego prymitywizm, ciemnota, brud, jego nieludzka symbioza z przyrodą - to wszystko nie jest dla mnie. Nie chcę go zmieniać, naprawiać, nie chcę go w niczym reformować. Natomiast wiem, a moja wiedza pochodzi od Mrożka, Witkiewicza, Krońskiego, że wobec ludu należy wykazać się przede wszystkim daleko posuniętą ostrożnością i twardością; wiem, że w stosunku do chama powinienem mieć się na baczności; posiadać twarde bicepsy oraz pewien stopień wytrzymałości na ciosy; że w granicznych momentach, w których masa (bez względu na to, czy jako niezorganizowany motłoch, czy jako suwerenny lud) osacza inteligenta, poczciwy rozsądek nie wystarcza, a nawet - na co wskazywał Jean Amery - przeszkadza, utrudniając przeżycie. Tak zresztą czytam pełne skrywanej wściekłości i idiosynkrazji listy Krońskiego do Miłosza, w których pisze, że wkrótce nauczy on masy rozumu, choćby miał użyć do tego kolb sowieckich karabinów.

Kraków i Warszawa

Obraz dzisiejszej inteligencji, mającej za sobą wiele śmierci, ale także wiele żyć i zmartwychpowstań, nie da się w prosty sposób zrekonstruować na podstawie XIX-wiecznego dagerotypu. Znaczna jej część - nazwę ją dla uproszczenia "inteligencją krakowską" - nawet jeśli nie myśli już o "brataniu się z ludem", o poklepywaniu go po łopatkach, nadal wykazuje daleko posunięty, z lekka safandułowaty protekcjonalizm. Jest on właściwy tym wszystkim, u których zdeponowano - tak im się wydaje - konstytutywne dla inteligencji wartości, jak Platon, Norwid czy Haydn, albo z innej beczki - Uniwersytet, Państwo Polskie, Kościół.

"Krakowscy inteligenci", którzy wiedzą przecież więcej i lepiej, ponieważ są bliżej źródła, no więc ci wszyscy specjaliści od duchowych uniesień tworzą salony, w których prowadzą rozmowy, śmiesznie grasejując - zawsze w zatroskaniu i z buzią w "ciup". Dla nich to nie cham jest chamem. Chamem jest, chamem na zawsze pozostanie ten, kto kwestionuje ich prawo do ostatecznej interpretacji zjawisk społecznych, ich tytuł do nienegocjowalnej wiedzy czy upodobanie do jednoinstancyjnego wartościowania. Chamska jest więc "inteligencja warszawska", w ich ocenie: lumpeninteligencja, która się na to poważa. Chamska i nihilistyczna.

Dla zilustrowania tezy posłużę się przykładem zaczerpniętym z wydanych przez Znak rozmów z profesor Skargą, którą bardzo cenię za jej heroiczne życie i za niektóre filozoficzne teksty, zwłaszcza te pisane w ciągu ostatniej dekady. Oto pani profesor wyjaśnia dwójce krakowskich dziennikarzy, dlaczego przestała chodzić do filharmonii. "Kiedyś byłam stałym bywalcem filharmonii, ale mnie pani Penderecka zdenerwowała, ponieważ zaczęła robić wielkie koncerty, na które abonamentowicze nie mieli wejścia. Abonament był ważny na koncert orkiestry z Bydgoszczy z jakimś małym dyrygentem. Potem przyjeżdża wspaniała orkiestra i na nią biletów dostać nie można, a miejsca są puste. Wtedy się wściekłam i przestałam kupować abonament do filharmonii. A przez lata chodziłam, miałam swoje miejsce w XV rzędzie, 15 krzesło, stale tam siedziałam, co piątek, regularnie. Ale wtedy, jak był wielki koncert, abonamentowicze mieli pierwszeństwo przy zakupie biletów. Potem wszystko się zmieniło i przestałam chodzić". "Innego końca świata nie będzie" - przepowiada pani profesor. I skoro Penderecka zabrała jej krzesło, to na złość - sobie, Pendereckiej, kulturze i całemu światu - odmawia słuchania muzyki.

To jest właśnie przykład jakiejś takiej inteligenckiej uraźliwości na punkcie "należy mi się". "Krakowscy inteligenci" są jak dzieci, tyle że dzieci karze się klapsem za ich kaprysy, tymczasem "inteligentów krakowskich" się słucha, nierzadko z nabożnością. Takie zachowanie z towarzyszącym mu "dziedzicznym" patosem wyższości, nawykiem strofowania innych, udzielania im "dobrych rad" w imię zasad i trwałych wartości, określiłbym mianem syndromu inteligenta starej daty. (Pisząc "krakowski" mam na myśli pewną manierę, salon, sznyt, a nie położenie geograficzne).

Dla "warszawskiego inteligenta" nie ma świętych krów - to prawda. Kultura to nie sklep z antykami, to nie muzeum, gdzie nie dotyka się eksponatów, bo są rzadkie i drogo kosztują. Kultura - artykuł pierwszej potrzeby - domaga się wstrząsów. Kulturę należy stale rewidować, sprawdzać, ile jest warta; pytać o prawomocność ustalonych, nierzadko arbitralnie, hierarchii i ocen. Jedynie oglądana z dołu, z dystansu, przedstawia się jako coś wyjątkowego, jako coś, co zapiera dech. Natomiast, gdy patrzy się na nią z góry (tak patrzą w "Krakowie"), staje się czymś płaskim i "łatwym". Radykalny hermeneuta "warszawski", przerabiając odziedziczoną po dziadach starzyznę na własne potrzeby, chce wpuścić w nią życie - niech chodzi! Przekład starych wartości na nowe czasy ma być - dosłownie i w przenośni - konkwistą, świętym prawem żywotniejszego: "wszelkie ryzyko poznania znowu jest dozwolone" (to Nietzsche w nowym, wzruszająco pięknym tłumaczeniu Małgorzaty Łukasiewicz). Kultura bowiem, jeśli ma wejść w krew, powinna być czymś więcej niż tylko rupieciarnią strzeżoną przez kościanych dziadków.

***

U progu dwudziestolecia odzyskania niepodległości oglądam spektakl wybijania się gminu na suwerenność. Patrzę na to podejrzliwie i z nieufnością. Samo zagrożenie ze strony przemożnej bezmyślności jest zbyt wielkie, a przy tym zbyt iluzoryczne, nieokreślone, by móc mówić o nim bez narażania się na zarzut dziwactwa i resentymentu. Ogrom upadku kultury tuszowany jest, co znamienne, przez część zamkniętej w "epikurejskich ogrodach" inteligencji, której (jak to ujął Régis Debray) "pozostała retoryka - trochę ogólnej kultury, parę odniesień historycznych, czyli gadania o polityce, moralności i ideologii (...) [i która] pławi się we własnym sosie, po trosze w nim tonąc".

Inteligencja starej daty, jeśli nawet dostrzega te zjawiska, odwraca się do nich plecami, stwierdzając ich - jak mówi - "nierelewantność". Szybko wynajduje też sobie nowego wroga: inteligenta poszukującego jakiejś innej drogi - drogi biegnącej z dala od rozbitych tablic zetlałych wartości czy zakłamanej miłości do ludu.

Piotr Nowak (ur. 1966 r.) jest adiunktem w Katedrze Filozofii na Uniwersytecie w Białymstoku oraz zastępcą redaktora naczelnego pisma "Kronos. Metafizyka - Kultura - Religia".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 03/2009