Szorstki diament

Connery czerpał autentyczną radość z występowania przed kamerą, a jego szelmowski uśmiech stanowił obietnicę przedniej zabawy. Grał jakby od niechcenia, ze szczyptą nonszalancji.

09.11.2020

Czyta się kilka minut

Sean Connery na Festiwalu Filmowym w Nassau, Bahamy, 13 grudnia 2009 r. / GUSTAVO CABALLERO / GETTY IMAGES
Sean Connery na Festiwalu Filmowym w Nassau, Bahamy, 13 grudnia 2009 r. / GUSTAVO CABALLERO / GETTY IMAGES

Odeszła jedna z najbarwniejszych postaci światowego kina – sir Sean Connery zmarł w wieku 90 lat w Nassau na Bahamach. W świetle kariery i przekonań politycznych aktora jest to symboliczne miejsce. Nie tylko znajduje się daleko od jego ukochanej Szkocji, ale też toczy się w nim akcja jednej z przygód Jamesa Bonda – serii, która wyniosła go na szczyt, by szybko stać się dlań irytującym ciężarem.

Kot z dżungli

Rajskie Bahamy z Bondem oglądamy w „Operacji piorun” (1965) Terence’a Younga. Connery jako 007 przez pół filmu porusza się w samych kąpielówkach lub spodenkach, jego masywna klata błyszczy w słońcu, a luksusowe lokacje, kluby nocne i naszpikowana palmami przyroda tworzą odurzającą mieszankę.

To czwarty, najbardziej elegancki odcinek cyklu – gustownie skrojony przez Younga, który sam słynął ze słabości do wystawnego życia i w dużej mierze odpowiada za styl, z jakim od sześciu dekad kojarzymy Jamesa Bonda. Jednocześnie Connery nie ma w sobie nic z dandysa lub wyniosłego dżentelmena. Wybitny scenograf Ken Adams, pracujący przy siedmiu filmach o brytyjskim agencie, nazwał go kiedyś „dosyć szorstkim diamentem”. Można było próbować „oszlifować” Connery’ego, ale – biorąc pod uwagę jego temperament – było to przedsięwzięcie skazane na porażkę.

Były też inne trafne określenia. Przez swój magnetyzm i drapieżny sposób poruszania się Connery przypominał jednemu z producentów serii, Harry’emu Saltzmanowi, „dużego kota z dżungli” – i właśnie zwierzęce metafory przylgnęły do niego na wiele lat, nawet kiedy pożegnał się już z tą rolą. ­Począwszy od „Doktora No” (1962) Younga, pierwszej adaptacji prozy Iana Fleminga, Connery zaczął uosabiać w Bondach niezwykle pociągający model męskości. W jego kreacji inteligencja i poczucie humoru szły w parze z siłą fizyczną oraz bezwzględnością dyktowaną racją stanu – i trudno z perspektywy czasu stwierdzić, czy bardziej podziwialiśmy Bonda za cięte riposty, czy za łatwość i klasę, z jaką mordował kolejnych przeciwników. W roli bezbłędnej maszyny do zabijania Connery odnalazł się znakomicie, niemal od niechcenia tworząc z Bonda ikonę – uwodzicielski wzorzec, który zainspiruje armię naśladowców, ale który trzeba też będzie, zwłaszcza współcześnie, rozbroić i opatrzyć krytycznym komentarzem.

Lata 60. to dekada The Beatles i wyspiarskiej inwazji w obszarze muzyki, ale też pierwszego globalnego sukcesu brytyjskiego kina, od dekad trawionego kompleksem niższości wobec Hollywood. Poza prężnym lokalnym przemysłem filmowym i eksportem geniuszy w rodzaju Charliego Chaplina i Alfreda Hitchcocka do Ameryki, Brytyjczycy nie mogli poszczyć się fenomenem, który zawładnąłby masową wyobraźnią kinomanów. Bond i produkowane niestrudzenie kontynuacje stanowiły pierwszą eksplozję – i zostały z nami najdłużej. Bez podkreślenia związanej z agentem 007 imperialnej dumy, jaką czuli Brytyjczycy, nie zrozumiemy w pełni wyjątkowego statusu Connery’ego w anglojęzycznym świecie.

Jak Connery gubił akcent

W 1930 r. w ubogiej dzielnicy Edynburga przychodzi na świat Thomas Sean Connery. Jego ojciec Joseph pracował w fabryce gumy, matka Euphemia dorabiała jako sprzątaczka. Naznaczone biedą dzieciństwo (funkcję kołyski pełniła w mieszkaniu dolna szuflada szafy z ubraniami) wymusza na chłopcu konieczność zarobkowania: szybko rzuca szkołę, zatrudnia się jako rozwoziciel mleka, a w wieku 16 lat trafia do Królewskiej Marynarki Wojennej, skąd zostaje zwolniony przez chorobę wrzodową. Rosły, ciemnowłosy młodzieniec nie do końca wie, co ze sobą zrobić. Pozuje jako model w Edinburgh College of Art, szkoli się w polerowaniu trumien, łapie poboczne prace, rozważa karierę piłkarską (ten sport, obok golfa, pozostanie jego pasją).

W lata 50. wchodzi niezbyt spektakularnie: w 1953 r. bierze udział w konkursie Mr. Universe (tytuł najseksowniejszego mężczyzny świata otrzyma od magazynu „People” dużo później, w 1989 r.). Właśnie tam usłyszał jednak o przesłuchaniach do musicalu „South Pacific” Rodgersa i Hammersteina. Dostaje się jako statysta – wygląda jak marynarz i umie stać na rękach. Connery zalicza w show-biznesie wszystkie stopnie wtajemniczenia: małe role teatralne i telewizyjne, kreacje w kinie klasy B, wreszcie wyrazisty występ w „Najdłuższym dniu”, batalistycznym supergigancie, który ma premierę w tym samym roku, co pierwszy film o Jamesie Bondzie.

W którym momencie z tego życiorysu wyłania się ­Connery, jakiego znamy? Podobnie jak Cary Grant, inny ekranowy mężczyzna idealny, Sean Connery (imię Thomas porzucił właśnie w latach 50.) to rezultat samokształcenia i niewidocznych na pierwszy rzut oka zabiegów upiększających. Jak wspominał sam Connery, tournée z „South Pacific” wykorzystał na wizyty w angielskich, szkockich, irlandzkich i walijskich bibliotekach, zatapiając się w lekturze i chłonąc klasykę światowej literatury – co, jak twierdził, zmieniło jego życie (już jako wpływowy gwiazdor często będzie ingerował w treść scenariuszy, nalegał na poprawki lub pomagał w tworzeniu kolejnych wersji tekstu).

Dosyć powszechne przekonanie o tym, że przyszły odtwórca roli Bonda był „prostakiem”, wydaje się więc sporym nadużyciem (przeciwny obsadzeniu Connery’ego Ian Fleming, wychowanek prestiżowego i snobistycznego Eton ­College, nazwał go „cholernym kierowcą ciężarówki”). A jednak szkockie pochodzenie i dzieciństwo spędzone w biedzie musiały być utrudnieniem w rozwijaniu aktorskiej kariery w hierarchicznej, opartej na klasowych dystynkcjach brytyjskiej kulturze. Do tego dochodził akcent, główny składnik niepodrabialnego głosu sir Seana: szorstki jak papier ścierny, odległy od potoczystej angielszczyzny, wbijający się w słowa z ostrością żyletki. Głos, który znamy, to i tak zresztą co najwyżej cień dawnego brzmienia Connery’ego. Pracując przy „South Pacific” niejako zatracił on najtwardszą i najbardziej uderzającą część swojego akcentu, przez którą inni aktorzy brali go początkowo za… Polaka.

Przemoc rodzi przemoc

W latach 60. Connery był ideałem męskości, ale ideałem co najmniej kontrowersyjnym. Filmy z Jamesem Bondem stanowiły na pewno próbę kompensacji przez Zachód zimnowojennych lęków. Na niestabilne czasy – stabilny męski heros, stojący po właściwej stronie i zawsze sprytniejszy od karykaturalnie portretowanych Rosjan; z pistoletem, który zwyczajowo interpretuje się jako przedłużenie penisa.

Jeśli Bonda zagrałby dystyngowany David Niven, jak życzył sobie tego Fleming, nie mielibyśmy jednak do czynienia z macho, a z certyfikowanym angielskim dżentelmenem o szlacheckich manierach (Niven wystąpił w końcu w nienależącym do oficjalnej serii, zapomnianym „Casino Royale” z 1967 r. – chaotycznej, choć wdzięcznej parodii kina szpiegowskiego). Samczość i gwałtowność Connery’ego są tymczasem absolutnie realne, wypływają zarówno z konstrukcji postaci, jak i z osobowości wykonawcy.

To w Bondach z Connerym wielokrotnie widzimy agenta policzkującego kobiety – dyscyplinującego je lub wymierzającego karę. Trudno sobie przy tym wyobrazić uderzającego aktorki Rogera Moore’a lub Pierce’a Brosnana. Podejście do wpisanej w relacje damsko-męskie przemocy jest na pewno główną skazą na publicznym wizerunku Connery’ego, ciągnącą się za nim od 1965 r., kiedy w niesławnym wywiadzie dla „Playboya” stwierdził, że w odpowiednich okolicznościach uderzenie kobiety jest uzasadnione. Ponad 20 lat później podtrzymał tę opinię; dopiero w ostatnich latach uznał, że jego wypowiedzi zostały wyjęte z kontekstu, a przemoc wobec kobiet jest niedopuszczalna. Przy okazji śmierci aktora media przypominają też, że jego pierwsza żona, Diane Cilento, opowiadała po latach, że Connery uderzył ją pewnej nocy, kiedy przebywali razem w Hiszpanii podczas zdjęć do „Wzgórza” Sidneya Lumeta – filmie o nadużyciach w brytyjskim więzieniu wojskowym i morderczej dyscyplinie.

Connery wcielał się w bohaterów nadużywających fizycznej siły, szczególnie w innym filmie Lumeta, „Agresji” (1972), którą biograf aktora Christopher Bray uważa za jego najlepszą rolę w karierze. Doprowadzony na skraj wytrzymałości glina zaczyna wyżywać się na podejrzanym, a Connery daje nam przeszywający wgląd w poturbowaną, chorą psychikę wykorzystującego swoją przewagę stróża prawa.

Torsy i tupeciki

Connery jako symbol seksu i mężczyzna, którego głównym kapitałem jest sylwetka – to też fascynująca, najeżona sprzecznościami kwestia. Spoiste, prężne, doskonałe ciało Szkota przynajmniej w dwóch aspektach odstawało od gwiazdorskiej normy. Jako 007 Connery musiał grać w tupeciku – dosyć wcześnie wyłysiał, a przecież nieskazitelny agent musiał mieć gęstą, lśniącą czuprynę. Do dzisiaj utrata włosów pozostaje dla niektórych aktorów tematem tabu, a wizja łysego Bonda wydaje się trudna do wyobrażenia.

Brak szczeciny na głowie Connery nadrabiał jednak w innym miejscu – jego owłosiona klata też wydaje się znakiem czasów i odsyła ponownie do epoki twardej, lekko dzikiej, jaskiniowej męskości. W „Żyje się tylko dwa razy” (1967) – w którym Connery bierze udawany ślub z Japonką i zostaje ucharakteryzowany na Azjatę – jego owłosiony tors przykuwa uwagę pracujących w łaźni kobiet. Jak tłumaczy szef japońskich tajnych służb, ich fascynacja bierze się stąd, że „Japończycy mają piękną, bezwłosą skórę”. Bond odbija piłeczkę: „Jak głosi japońskie przysłowie, na nagim drzewie ptak nie wybuduje gniazda”.

Connery nie był jednak obsesyjnie przywiązany do swojej urody i wizerunku, akceptował pokornie upływ czasu i uczynił z niego swoją siłę. Mimo że nawet jako etatowy Bond szukał aktorskich wyzwań (w 1964 r. zagrał u boku Tippi Hedren w „Marnie”, delirycznym thrillerze Hitchcocka), to dopiero po „Diamenty są wieczne”, swoim ostatnim występie jako 007 w oficjalnej serii, zaczął wcielać się w zaskakujące, ekscentryczne role.

Serię o Bondzie musiał darzyć mieszanką miłości i nienawiści. Przynosiła mu gigantyczne honoraria, ale uczyniła z niego rozszarpywanego przez fanów i dziennikarzy celebrytę, czego szczerze nie znosił. Jego kłótnie z producentami przeszły do legendy: Connery uważał, że mimo dużych gaż jest wykorzystywany, a prawdziwe zyski z filmów czerpią Saltzman i Albert „Cubby” Broccoli. Co więc zrobił po oddaniu licencji na zabijanie? Wystąpił m.in. w ambitnym, choć przestrzelonym „Zardozie” (1974) Johna Boormana, widowisku science fantasy, w którym paraduje w czerwonych majtkach, szelkach i z długim czarnym warkoczem – eksponując raz jeszcze zarośnięty tors i umięśnione nogi. Wizerunek Connery’ego z „Zardoza” to dziś klasyk kampowej estetyki, jeden z najbardziej rozkosznych obrazków lat 70.

Chyba nie dało się bardziej widowiskowo porzucić garnituru agenta Jej Królewskiej Mości. Dwa lata później Connery doskonale odnalazł się w „Powrocie Robin Hooda” Richarda Lestera, w którym zagrał starzejącego się księcia złodziei – zaledwie pięć lat po porzuceniu roli Bonda. To było nowe otwarcie: Connery jakby w mgnieniu oka posunął się w latach, ale zrobił to z taką gracją, że dla wielu stał się jeszcze bardziej pociągający. To dzięki rolom atrakcyjnych dziadków – ­m.in. w „Imieniu róży”, „Nietykalnych” (jedynym filmie, który przyniósł mu Oscara) i „Polowaniu na Czerwony Październik” – zaczęliśmy mówić sentencjonalnie, że Connery jest jak wino: im starszy, tym lepszy, coraz swobodniejszy i bardziej pewny siebie, wciąż z elektryzującą prezencją i nieugiętą siłą w głosie; bez peruki, lecz z łysiną, która wcale nie odebrała mu seksapilu.

Nieśmiertelny

Najsłynniejsza amerykańska krytyczka filmowa i miłośniczka talentu ­Connery’ego, Pauline Kael, pisała w swojej recenzji „Indiany Jonesa i ostatniej krucjaty” (1989) Stevena Spielberga, że Szkot może oddawać się na ekranie „chłopięcym psotom, a jego męskość nigdy nie stoi pod znakiem zapytania”. To być może klucz do zrozumienia fenomenu Connery’ego, który w trakcie trwającej pół wieku kariery stworzył imponującą liczbę pamiętnych kreacji – i wystąpił w wielu zapomnianych dziś filmach, które czekają na ponowne odkrycie. Przeglądając jego dorobek, natrafiamy na bogactwo tytułów, których nie da się sprowadzić do wspólnego mianownika: od sensacyjnego „Okupu” (1974), gdzie wcielił się w skandynawskiego pułkownika Tahlvika, po „Ostatniego smoka” (1996), w którym użyczył głosu cyfrowo wygenerowanej bestii.

Brak w tej mieszance filmów, które obnosiłyby się ze swoim artyzmem, brak rozwlekłych, wypełnionych wyrafinowanym dialogiem pomników ku czci wybitnego aktora. Talent Connery’ego realizował się w inny sposób i w innym typie kina: stawiającym na charyzmę wykonawcy, niepozbawionym żyłki przygody i nuty szaleństwa (niezrównany „Człowiek, który chciał być królem” Johna Hustona z 1975 r., „Nieśmiertelny” Russella Mulcahy’ego z 1986 r.). Jako widzowie zawsze mieliśmy wrażenie, że Connery czerpie autentyczną radość z występowania przed kamerą – z łatwością nawiązywał z publicznością nić porozumienia, a jego szelmowski uśmiech stanowił obietnicę przedniej zabawy. Nie należał do aktorów, którzy tworzą w bólach. Grał jakby od niechcenia, ze szczyptą nonszalancji.

Connery sprawdzał się nawet w sytuacjach, w których inni aktorzy i ich widownia mogliby czuć się niekomfortowo. W ostatnim dziele Freda Zinnemanna, „Na skraju przepaści” (1982), jest lekarzem, który wyjeżdża na wakacje do Szwajcarii z młodszą o połowę siostrzenicą. Łączy ich namiętny, kazirodczy romans. Choć bohaterka zrozumie, że marnuje swoją młodość u boku żonatego seniora, dla nas nie jest to takie oczywiste: nawet w wieku przedemerytalnym Connery to wyborna partia, wygrywająca w przedbiegach z niepewnymi siebie młodzikami. Jako ojciec Indiany Jonesa dał się uwieść podstępnej, blondwłosej nazistce ­Elsie. Podobnie jak jego syn, który z zaskoczeniem odkrywa, że dzieli z ojcem nie tylko nazwisko. W rzeczywistości Harrison Ford był od ­Connery’ego młodszy tylko o 12 lat.

Nawet jeśli ów mit potencji był schedą po pełnym wigoru Bondzie, to przynajmniej jeden wymiar aktorstwa Connery’ego należał tylko do niego. Chodzi o talent komediowy, o którym z uznaniem wypowiadał się Sidney Lumet (panowie zrobili razem pięć filmów), podkreślając, że ekranowy urok nigdy nie jest czymś naturalnym – ci, którzy tak uważają, pomijają warsztat aktora. Bond, twierdził Lumet, też był w dużej mierze rolą komediową, wymagającą wyczucia czasu i dialogu, odpowiednich reakcji i tonacji głosu, perfekcyjnie podrzuconej puenty.

Predylekcję do zgrywy i komicznego nawiasu Connery zachował do końca – widzimy ją w pełnej krasie także w opartej na efektach specjalnych, quasi-wiktoriańskiej „Lidze niezwykłych dżentelmenów” (2003) ­Stephena Norringtona, jego ostatniej kinowej roli. Na początku filmu mówi do swojego rozmówcy z przekąsem: „Jesteś pewnie za młody, by to wiedzieć, ale imperium zawsze jest zagrożone”.

Niepodległy Szkot

Sława Connery’ego wykraczała poza kino, wiązała się z niezależnością i swobodą wypowiedzi, którą imponował swoim miłośnikom. A także z politycznym aktywizmem. Był gorącym – według niektórych wręcz zbyt gorliwym – patriotą, który w młodości zrobił sobie dwa tatuaże: „Mama i Tata” oraz „Szkocja na zawsze” (nigdy go nie usunął). Wspierał Szkocką Partię Narodową i szkockie instytucje, m.in. przeznaczył milion dolarów gaży za „Diamenty są wieczne” na Scottish International Education Trust. Nie mógł jednak wziąć udziału w referendum niepodległościowym w 2014 r., ponieważ jego główne miejsce zamieszkania znajdowało się poza krajem.

Tytuł szlachecki otrzymał w 2000 r. w Pałacu Holyrood w Edynburgu. Przez dwa lata kandydatura Connery’ego była wetowana przez urzędników niechętnych jego nacjonalistycznym wypowiedziom. Ostatnie 17 lat życia spędził na emeryturze, nie licząc skromnej pracy w dubbingu i jako narrator filmów dokumentalnych. Czasem pojawiał się publicznie w szkockim kilcie i z przystrzyżoną siwą brodą. Zmarł we śnie 31 października. Cierpiał na demencję.

W finale „Ostatniej krucjaty” Henry Jones Sr., postrzelony przez przeciwnika, pije ze zdobytego przez Indianę Świętego Graala. Odzyskuje siły witalne, jego rana się zabliźnia. Biorąc pod uwagę reakcje po śmierci aktora – i liczne głosy widzów, także polskich, którzy widzieli w nim symbol pewnej epoki – możemy śmiało powiedzieć, że sir Sean Connery ma podobną licencję na nieśmiertelność. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 46/2020