Szeherezada ze Zgierza

Poznajcie Łukasza Najdera, najlepszego prozaika na Facebooku.

08.09.2014

Czyta się kilka minut

Łukasz Najder w tramwaju nr 46 na trasie Łódź–Zgierz, 4 września 2014 r. / Fot. Przemysław Kucharski dla „TP”
Łukasz Najder w tramwaju nr 46 na trasie Łódź–Zgierz, 4 września 2014 r. / Fot. Przemysław Kucharski dla „TP”

Szkice pojawiają się regularnie, niektóre mają kilka zdań, inne kilkadziesiąt. Te dłuższe to narracyjne fajerwerki: wycyzelowane, rytmiczne, błyskotliwe, dowcipne. Zapiski z tramwajów i autobusów, z osiedlowych ławek, supermarketów i parkingów, wreszcie – z własnego przedpokoju i kuchni. Rozpisana na dziesiątki miniatur oda do miasta Zgierza – którego nazwa podobno pochodzi od „miejsca zgorzałego, miejsca wypalania ogni ofiarnych lub od miejsca po wypalonym lesie”.

Wpis z 25 grudnia 2013 (153 lajki): „No więc ta Wigilia wczoraj i 46 w kierunku na Łódź. (…) Jadąc, obserwuję parę, która siedzi przede mną. (…) Zatem: oboje koło 30. Ona b. ładna, ale traktuje swoją urodę autodestrukcyjnie. Przez co rozumiem skórę w stadium głębokiego oranżu, zbyt krucze włosy, ubrokacone tipsy, małe beżowe róże w uszach do kurtki białej, zwykłej. Zaś on z powierzchowności sportowiec i patriota. Nawet to otwarcie symbolizuje, bo na kolanach trzyma pudełko biało-czerwoną wstążką przepasane. Milczą – w sensie, że ze sobą nie rozmawiają. On patrzy na wprost i przemija, ona użytkuje smartfona. (…) W galerii dokumentacja fotograficzna jej życia i ulubionej estetyki. Oraz: Misiaczek. Misiaczek kuca na tle ogromnego godła Widzewa. Misiaczek siedzi w pustym pokoju, ponad nim krucyfiks na ścianie. To chyba z sesji ascetyczno-metafizycznej tytułowanej »Ecce homo«. Misiaczek z przyjaciółmi na imprezce, czyli Misiaczek x 4, męskoosobowa bogini Kali Misiaczek o 8 rękach i każda zwieńczona fakulcem. Misiaczek przed lustrem ze sztangą. (…) Misiaczek nad polskim morzem (poza typu: »Bałtyk na zawsze piastowski, k...a!«). (…) Misiaczek wszędzie, Misiaczek über alles.

Dodam wyłącznie dla porządku, że Misiaczek z pikseli to ten sam Misiaczek co obok niej i z prezentem. Chodzi o to, że w pewnym momencie ona zwraca się do niego, hej, ej, on ku niej, i ona wtedy mu robi zdjęcie. Po czym otwiera swoją kolekcję i ogląda to najnowsze. Powiększa, daje horyzontalnie, pionowo. W końcu patrząc chciwie na Misiaczka zreprodukowanego, do Misiaczka materialnego mówi, nie patrząc nań.

– Jak ty mnie jarasz. To nie masz pojęcia.

Jakiś facet za nami powtarza od dłuższego już czasu i coraz głośniej do swojego telefonu albo do kogoś: halo, halo, halo!”.

Oprócz minipróz Łukasz Najder zamieszcza na Facebooku cytaty z literatury, wygrzebane z archiwów zdjęcia, muzykę, fragmenty absurdalnych medialnych donosów (zawsze z piętrowym, ironicznym komentarzem), aforyzmy Beaty Pawlikowskiej i wypowiedzi rodziny Kulczyków (bez komentarza). Oraz, jak wielu poważnych ludzi zajmujących się literaturą, zdjęcia swojego kota.

Na jego profilu (2,5 tys. obserwujących) gromadzi się facebookowa elita, loża szyderców złożona z pisarzy, dziennikarzy, krytyków i redaktorów, którzy między jednym akapitem wordowskiego pliku a drugim fundują sobie przerwę na śmiech, żółć i zazdrość: „że też on tak dobrze pisze!”.

Tramwajowe bernhardy
Wysiadam na stacji w Zgierzu: jeden peron, chwasty na torach, biały zabytkowy budynek. Z ławki wstaje ciemny blondyn przed czterdziestką. Wysoki, ostrzyżony krótko, z kilkudniowym zarostem. Okulary w neutralnych oprawkach, koszula w drobną kratkę, jasne spodnie, torba na ramieniu. Mógłby być każdym: nauczycielem geografii, programistą, księdzem na wychodnym.

Zamawia taksówkę, prosi o kurs do Łodzi. Po kilku minutach wysiadamy przy przystanku tramwajowym Helenówek, na środkowym odcinku trasy Zdrowie-Ozorków. Zażyczyłam sobie przecież podróż linią 46. Jedną z najdłuższych linii tramwajowych w Polsce, łączącą Łódź, Zgierz i Ozorków. Linią, w której „dzieją się prawdziwe bernhardy, wyprawiają gombrowicze, rodzima szkoła reportażu i wczesny Kieślowski”, która jest „Szeherezadą na szynach” (400 lajków).
Teraz studiuje rozkład jazdy.

– Przyjedzie za cztery minuty, ale to chyba będzie nowy. A najlepsze wrażenia są w tych starych.
Rzeczywiście, pojawia się nowy. Czekamy więc na następny. 20 minut. Wypalam dwa papierosy; Najder dziękuje, nie pali od 7 lat. Wreszcie mówi: – O, już. Zbliża się ta gazela.

Gazela – kanciasta, pomarańczowo-żółta – zatrzymuje się z przeciągłym zgrzytem. Siadamy na środku, tyłem do kierunku jazdy: to podobno najlepszy punkt obserwacyjny i nasłuchowy. Najder jak dumny gospodarz opukuje ściankę, dotyka ogumienia.

– Proszę, jakie drewno, jaka guma! Solidna niemiecka robota z lat 60.

Jedziemy z powrotem do Zgierza. Za brudnymi szybami najpierw stara zajezdnia, potem ściana lasu, dalej małomiasteczkowy pejzaż: składy budowlane, wytwórnia kostki brukowej, drewniane domy, smutne szyldy. Pasażerowie – kilka osób, z których żadna nie zapadnie mi w pamięć – milczą. Przez całą drogę nikt, oprócz nas, nie odzywa się ani słowem.

Przystanek Musierowicza. Idziemy długo pustą dziurawą drogą, mijając brzydkie domy i brzydkie ogródki za metalowymi siatkami. Wreszcie skręcamy na osiedle 650-lecia, nazywane przez mieszkańców Zakutasiem: szerokie trawniki i rzędy niskich bloków z bujnymi ogródkami. Mijamy bar „Hajak”, pod którym zatacza się sąsiad, i sklep spożywczo-przemysłowy „Hermes”.

Najder przeprowadził się tu 4 lata temu. Wcześniej mieszkał w należącej do jego babci kamienicy na przedmieściach Łodzi. Lokatorów, którzy urodzili się jeszcze za cara, było coraz mniej; na ich miejsce pojawiali się przedstawiciele marginesu. Libacje, podpalenia, „na przemian Rio de Janeiro i Belfast”. Nie dało się tam dłużej mieszkać.

Blok Najdera, jak prawie wszystkie na osiedlu, jest dotknięty przekleństwem termomodernizacji. W zdobiącej go geometrycznej kompozycji piaskowy przechodzi w brudną czerwień i khaki. Z zewnątrz schludnie, wewnątrz ciemno i smutno, kremowe lamperie w stanie rozkładu i schody z lastryko. Czwarte piętro, lekka zadyszka.

Otwiera nam żona, drobna szatynka z małą rudą kotką na ręku. Wnętrza jak z katalogu Ikei: czystość, radość i spokój. Każdy pokój w innej kolorystyce, jasne panele, wzorzyste zasłony. Najder najpierw prowadzi do biblioteki: pokoiku ze ścianami zakrytymi grzbietami książek. Kilka zabytkowych tomów, reszta nowych, poukładanych według serii wydawniczych. W kącie efektowny szary fotel Ikea Stockholm. Potem pokój do pracy: biurko z półkami, na każdej półce stos książek, na jednej – zapas samoprzylepnych zakładek i karteczek.

– To są książki bieżące – pokazuje Najder – to są książki mniej bieżące, a to są najmniej bieżące.
Siadamy w biało-turkusowym salonie przy dużym stole. Ciasteczka owsiane, sok jabłkowy, białe słodkie wino. Kiedy włączam dyktafon, przestaje patrzeć w oczy i zaczyna mówić pełnymi zdaniami. Najpierw o tremie: – Jestem bardziej do pisania niż do mówienia. A jak widzisz, żyjemy tu na samym skraju Zgierza, więc rozmawiamy tylko ze sobą. To znaczy ja i żona. Nie udzielam się medialnie, nie bywam, nie siadam na kolanach, nie zabiegam o przyjaźnie z pięknymi i wpływowymi ludźmi z Warszawy.

Książka jest najważniejsza
Wracamy do rozmowy, którą zaczęliśmy czekając na tramwaj: rozmowy o byciu redaktorem. Najder pracuje w wydawnictwie Czarne (jego żona pełni tam funkcję sekretarza redakcji). Uważa, że redaktorów z prawdziwego zdarzenia – czyli takich, którzy „razem z autorami starają się z bryły tekstowej wyciosać książkę” – jest w Polsce góra trzydziestu. – Trzeba być w tym fachu człowiekiem bardzo odpornym psychicznie, bo większość autorów ma miłosny stosunek do swoich dzieł i rzadko kiedy w spokoju znosi krytykę – opowiada. – Zwłaszcza jeśli redaktor wymaga zmian tektonicznych: szerokich skrótów, licznych przesunięć, dopisania czegoś. Potem redaktor musi jeszcze zmiany wiarygodnie umotywować i twardo wyegzekwować. Powinien więc być kimś pomiędzy psychologiem, rzemieślnikiem a krytykiem.

O twardej ręce redaktora Najdera słyszałam od kilku osób. Teraz poznaję jego dewizę: – Uważam, że najważniejsza jest książka, a nie dobre samopoczucie autora. Jeśli książka będzie dobra, redaktorsko skręcona, po czasie autor też będzie zadowolony.

Czy zdarzyło mu się, żeby autor zerwał współpracę? Dwa razy. Jeden przeniósł się do innego redaktora, drugi – do innego wydawnictwa. – Myślę, że to nic szczególnego jak na kilkadziesiąt przypadków – zaznacza szybko.

Jak pracuje mu się w domu? – Znakomicie. Do plusów zaliczam przede wszystkim ograniczenie kontaktu z ludźmi: kto siedział przez 8-10 godzin każdego dnia w jednym pomieszczeniu z pięcioma innymi żyjącymi ciałami, powinien mnie zrozumieć.

Cieszy się, że do pracy nie musi prasować koszuli. Że może wyjść z laptopem na balkon albo do lasu po drugiej stronie ulicy. Stara się nie pracować po siedemnastej. – Oczywiście nie jest tak, że po tej siedemnastej otwieram butelkę szampana i ruszam na podbój okolicznych kasyn i domów rozrywek: po prostu siadam do kolejnych książek, które muszę przeczytać – pod kątem jakiegoś mojego tekstu albo dla piszących znajomych, których mam milion.

Czy ma jeszcze przyjemność z czytania? Nie myśli nad odpowiedzią: – Jeśli przerzucasz tyle słów i tyle zdań co ja każdego dnia, miesiąca i roku, to gdy możesz przeczytać wreszcie ulubionego autora, jest to przyjemność. Oczywiście jestem trochę spaczony. Kiedyś skupiałem się na tym, o czym książki opowiadają, a teraz na tym, jak są zrobione. Ale to też jest źródło przyjemności.

Zajmuje się głównie reportażem. Debiutantom tłumaczy, że zrobienie zwartej, ciekawej narracji na 250 stron jest zdecydowanie czym innym niż zrobienie takiej narracji w pojedynczym reportażu: – Nie można przez 200 stron wrzeszczeć i odpalać rac.

Opowiada o etapach pracy: najpierw czyta książkę, potem robi notatkę o jej stanie: czy wymaga prac, a jeśli tak, to jakich. Notatką dzieli się z szefową wydawnictwa i z redaktor prowadzącą. Potem rozpoczyna pracę z autorem – przez maile, w których wykłada swoją wizję zmian, i na tekście – zaznaczając poszczególne zdania kolorem i dodając komentarze.

Woli książki krótkie i wyraziste. – A tendencja, nakręcana wzajemnie przez autorów, wydawców, hurtowników i czytelników, jest niestety taka, że poważna książka to jest gruba książka. Bardzo gruba – mówi. I wymienia objętości międzynarodowych bestsellerów z ostatnich lat: „Łaskawe” Littella – 1000 stron, „Wyznaję” Cabré: 800, wieloksiąg Knausgårda – tysiące…

– Kiedy dostajemy propozycje z beletrystyki, to są to często gigantyczne rzeczy. Wcześniej nie uwierzyłbym, ile osoby, które do tej pory nie parały się literaturą, są w stanie wystukać. Recenzowałem nawet debiuty, które miały po 1100 stron. Jak dostaję książkę beletrystyczną na stron 150, to widzę, że napisał ją ktoś świadomy ekonomii dzieła, ważący swoje zdania. Pierwszy dobry sygnał, że to może być coś ciekawego.

Uważa, że książki, które nadsyłają do wydawnictwa nowi autorzy, to w 90 procentach grafomania. Z tej grafomanii większość odrzuca po zapoznaniu się z jedną piątą całości. Nie daje się zwieść urokowi pierwszych stron. Szacuje, że w ramach wydawniczych obowiązków czyta około tysiąca tomów rocznie. I że z niezamówionych tytułów do druku trafia poniżej procenta.

Przerwa na papierosa, zabieramy wino na balkon. Widok na niezbyt ruchliwą ulicę i las. Pod lasem ogródki działkowe: latem to miejsce imprez, z których dialogi można wychwycić w całości. Najder z dumą pokazuje doniczki z warzywami, owocami i ziołami: bakłażan, truskawki, rukola. – To wszystko uprawy Gosi.

Pytam o nurty amatorskiej produkcji literackiej. Rozsiada się na metalowym krzesełku i bez emocji, ale z wyczuwalną sadystyczną przyjemnością zaczyna wymieniać: – Jest szeroka reprezentacja najpopularniejszego nurtu beletrystycznego, czyli: „Ja i moje życie” – 300–400-stronicowe narracje o tym, że żyję i miewam przygody. Inny potężny nurt to ten sensacyjno-kryminalny. Są tu dwa główne podnurty. Jeden to proza postludlumowska, w oparciu o modne seriale typu „Homeland”, w skrócie: zbrodnicze służby specjalne ościennego państwa typu Rosja chcą zasztyletować Grzegorza Schetynę i przejąć złoża polskiego gazu łupkowego. Drugi podnurt to poczciwe kryminały à la Christie czy Chmielewska: willa, zbrodnia, podejrzani, detektyw erudyta-amator. Trochę dostajemy poradników i sporo książek autobiograficznych, gdzie autor radzi sobie z traumami poprzez wypisanie ich z siebie.

Pojawiają się też propozycje z literatury erotycznej. Najder wzdycha. – Najczęściej strasznie nieudolne porno, trochę komiczne, trochę obrzydliwe, typu „hardkorowe wyczyny seksualne Dagmary i Pawła w Gliwicach”. Albo na fali popularności Greya: milioner o imponującym prąciu i majątku poznaje jakąś smutną dziewoję i wyczynia z nią kosmiczne sprawy.

Odstawia kieliszek i mówi: – Ale jakoś nic z tego nas nie zainteresowało.

Pocztówki z Paranoi
Tak naprawdę chciałam zapytać o to, jak się pisze prozę na Facebooku: bez recenzji, nominacji do nagród i tantiem. Ale chwilę przed naszym wywiadem wydał, poprzez internetową platformę BookRage (pisaliśmy o niej w numerze 33/14 „TP”), swoją pierwszą książkę: zbiór miniatur, publikowanych najpierw na blogu „Pocztówki z Paranoi”, a potem na Facebooku. – Z 300 stron wydawniczych wyciosałem narrację na 140, chronologiczną, od zimy do zimy. „Transmisje” zawierają przeżycia, przemyślenia i epifanie podmiotu lirycznego żyjącego w Zgierzu, w Polsce centralnej. Ciąży to w stronę gonzo: efektownych, wręcz efekciarskich scenek, mocnych puent. Na tym, myślę, polega słabość moich tekstów – że zbyt są ukierunkowane na dobrą zabawę. Ale dobrej zabawy nie potrafię sobie odmówić. Tak samo jak dobrej metafory czy radykalnie obrzydliwego epitetu.

Krzywi się, kiedy mówię, że nazywa się go Tyrmandem ze Zgierza.

– Za Tyrmandem nie przepadam. Jeśli już moja proza miejska ma się kojarzyć z Tyrmandem, to raczej ze „Złym” niż z jego późniejszymi rzeczami.

Za to przyznaje się do fascynacji „Wojną polsko-ruską” Masłowskiej, reportażoprozą Marcina Kołodziejczyka, prozą Babla i DeLillo.

– Nie mam większych ambicji, żeby to była, powiedzmy, tru relacja z rzeczywistości. Świadomie tworzę opowiadania z opisem, wstępem, puentą, z podmiotem. Aczkolwiek ja jako podmiot występuję głównie w roli człowieka, który słucha i obserwuje. Nie prowokuję, rzadko kiedy się włączam, pozycja obserwatora mi odpowiada. Styka.

Nie nosi dyktafonu, ale zawsze ma notes i ołówek, żeby zapisywać detale: ubiór, manierę wymowy. Dialogi, nawet długie, potrafi odtworzyć z pamięci. Kiedyś tematy zbierał na długich spacerach z suczką Carmen; teraz wykorzystuje momenty, kiedy żona wysyła go po zakupy. W tramwaju 46 spędzał godziny jeżdżąc do Łodzi do narzeczonej; teraz, kiedy narzeczona jest żoną, jeździ głównie autobusami.

– Najfajniejsze rzeczy dzieją się zawsze przypadkiem, w najmniej oczekiwanym momencie i miejscu – opowiada. – Chodzę, patrzę, słucham. A później to przetwarzam. Z masy tego, co mam w mózgu i uszach, wykrajam miniaturę.

Wykraja i zaokrągla, koloruje, podkręca. – A czasami słyszę dwa zdania, tak esencjonalne, że już: to TO. Nie ma co tego podkręcać, słodzić, sypać bakalii i obkładać bitą śmietaną.

Pisze w Wordzie, zakładając sobie deadline: 60 minut na jedną miniaturę. Wrzuca ją do sieci, nie zwracając uwagi na facebookowe godziny szczytu. Potem obserwuje lawinę lajków: trwa godzinę, dwie. Jego opowiadania rzadko dożywają następnego dnia. Giną przysypane nowymi treściami.
– Czy Zgierz to Polska w miniaturze? – powtarza pytanie, kiwając się na krześle. – Jak się uprzesz, to wszystko może nią być: miasteczko na Pomorzu, wioska w Małopolsce, dzielnica w Warszawie. Miniatura powinna jednak zawierać przekrój wszystkich klas, grup, kast społecznych. A w Zgierzu celebrytów nie uświadczysz. Wielkich artystów i milionerów również nie. Sporo jest społeczności dresowej, ludzi wykluczonych, mnóstwo ludzi zwykłych.

Jego słowa zagłusza helikopter. – Niedaleko jest lądowisko przyszpitalne – tłumaczy. – Albo to TVN24 nas namierza.

Czy kocha cały ten Zgierz? – Nie, nie przesadzajmy.

Nienawidzi? – Też nie. Uwielbiam ten fragment Zgierza, w którym mieszkam. To, że mogę z bloku wyjść czytać do lasu, jest ukojeniem po wszystkich horrorach, jakie przeżyłem w Łodzi. Więc ani miłość, ani nienawiść. Ciekawość, fascynacja. Odkrywanie gigantycznych złóż wspaniałej polszczyzny.
Pytam, czy nie myśli o fabule. I dziwię się, że zamiast się krygować albo ironizować, odpowiada z powagą: – Jak popatrzeć wstecz, to całe moje dorosłe życie było przygotowaniem do zostania pisarzem. Zobaczymy. Zniszczyłem kilkaset stron różnych nieudanych projektów. I bardzo dobrze, bo nie były nic warte. Teraz, myślę, nadszedł czas, żeby pisać już pewnie, na czysto.

Skończył polonistykę. Opowiada o latach fascynacji amerykańskim postmodernizmem, Vladimirem Nabokovem i Thomasem Pynchonem, ich wielkimi narracjami z tysiącem ukrytych aluzji.

– Ja tak nie umiem i umiał nie będę – mówi. – Więc jeśli teraz myślę o czymś swoim, to myślę o rzeczach, które zawierałyby i trochę fikcji, i trochę podróży, i trochę żonglerki erudycyjnej różnymi tematami, kontekstami, motywami literackimi… Albo literatura sebaldowska, albo miniatury bardziej serio niż te z Facebooka, albo też coś w stylu innego mojego ulubionego twórcy, czyli Thomasa Bernharda. Sążnista, napisana wyraziście, z agresją i nienawiścią, ale i całą świadomością warsztatu – bo zrytmizowana, z wariacjami, z powtarzającymi się motywami muzycznymi – książka-bluzg. Po prostu spalona ziemia, napalm, nic nie zostaje, nikt nie podaje ci ręki przez następne 10 lat.

Zakład bednarski
Kiedy mówię, że jego profil jest ostoją wyrafinowanego hejtu, wybucha śmiechem po raz pierwszy, odkąd włączyłam dyktafon.

– Nie wiem, co bardziej zanegować: czy „wyrafinowanego”, czy „hejtu” – mówi. – Umówmy się: Facebook, oprócz spełniania doniosłej roli społecznej, czyli robienia za galerię kotów, potraw i pejzaży z podróży, jest również jednym wielkim zakładem bednarskim, gdzie się wytwarza beki, beczki, beczuszki. Gdzie się to wszystko toczy, gdzie się drwi, ironizuje. Jest kilkanaście takich węzłów – osób, które coś wrzucają i przy których organizuje się dyskusja, najczęściej szydercza, bo jest to styl i szarm dzisiejszych czasów, że wszystko powinno być ironiczne, a wręcz postironiczne. Ale zauważ, że jak trzeba, zdarzają się też dyskusje szczere, zawieszone na emocjach, ze zwierzeniami. Staram się jednak pilnować tych ostrzy wymierzonych w celebrytów, milionerów albo smutnych ludzi, którzy od lat zanieczyszczają polskie życie publiczne – staram się, żeby nie było nawoływań do przemocy, bluzgów ponad miarę i seksizmu.

Dlaczego miłośnik wysokogatunkowej prozy tak uparcie zajmuje się wyczynami celebrytów i treściami głupawych artykułów? Najder tłumaczy, że serwisy plotkarskie, profile gwiazd, lokalne strony „Gazety Wyborczej” i kroniki kryminalne odwiedza w trakcie pracy, w ramach „resetowania mózgu”. Ale dlaczego uczepił się akurat Beaty Pawlikowskiej i rodziny Kulczyków?

– Pawlikowska jest szkodnikiem, który powinien być neutralizowany na każdym poziomie swojej działalności, od pseudo- książek aż po pseudoporady medyczne – mówi stanowczo. – Nie mam żadnych oporów, żeby szyderzyć z tej wyrafinowanej cwaniary, która nabiera ludzi i czerpie z tego gigantyczne zyski. Co do Kulczyków: śmiejemy się z tego, że ci żyjący bezproblemowo ludzie, którzy zarobili gigantyczny majątek w gigantycznie krótkim czasie, zaczynają udzielać porad kulinarno-egzystencjalnych. Cytaty, które wrzucam, są autentyczne. Ci ludzie naprawdę istnieją i naprawdę tak mówią.

Zanim zjemy obiad podany przez żonę (tarta z grzybami, sałatka z balkonową rukolą), zanim zostanę odprowadzona na przystanek autobusu do Łodzi i poinstruowana, w jakiej kolejności kasować wręczone mi bilety, proszę o wyjaśnienie, co znaczy „nihilista i kanapowy radykał”. Tak Najder przedstawia się na Facebooku. – Kanapowy, gdyż nie za bardzo się przemieszczam. A nihilista, bo nie za bardzo mam w co wierzyć. Poza dobrze napisaną książką. Albo przynajmniej dobrze zredagowaną.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Absolwentka dziennikarstwa i filmoznawstwa, autorka nominowanej do Nagrody Literackiej Gryfia biografii Haliny Poświatowskiej „Uparte serce” (Znak 2014). Laureatka Grand Prix Nagrody Dziennikarzy Małopolski i Nagrody „Newsweeka” im. Teresy Torańskiej,… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 37/2014