Święta ziemia

ANDRI SNÆR MAGNASON, islandzki pisarz: W przyszłości nie chodzi o technologię, lecz o babcię jedzącą z wnukami naleśniki przy kuchennym stole.

31.08.2020

Czyta się kilka minut

Masyw wulkaniczny Kerlingarfjöll na wyżynie islandzkiej, sierpień 2018 r.  /  / MARTIN ZWICK / REDA&CO / GETTY IMAGES
Masyw wulkaniczny Kerlingarfjöll na wyżynie islandzkiej, sierpień 2018 r. / / MARTIN ZWICK / REDA&CO / GETTY IMAGES

Jestem na dalekiej północy, ale w piątek rano powinno się udać” – pisze Andri Snær Magnason, gdy proszę o wideorozmowę. Owa północ to jeden z islandzkich półwyspów pod samym kołem podbiegunowym. Stoi tam wielopokoleniowy dom, który w każde wakacje zaludnia się krewnymi pisarza i ich dziećmi. Lato 2020 r. spędza w nim około 30 osób, z czego połowa to dzieci, które bawią się samopas.

Żeby uświadomić mi skalę izolacji, Magnason opowiada anegdotę: kilka dni wcześniej zadzwonił do córki, bo dawno nie widział jej wokół domu. Usłyszał, że całą bandą poszli na sąsiednią farmę. Najpierw się przeraził, bo to 25 km dalej. Ale zaraz zrozumiał, że nic im nie grozi. Nawet ciemność, która w lipcu tak daleko na północy po prostu nie zapada. Wsiadł więc w auto, zawiózł dzieciom trochę jedzenia, które zapomniały wziąć ze sobą, a potem wrócił i przestał się martwić.

Jest też inna, bardziej ponura strona tutejszej geografii. – Myślałem, że usiądę na ganku z poranną kawą i pogadamy. Ale jest pięć stopni Celsjusza i pada. Ot, islandzkie lato – śmieje się pisarz. Kiedy rozmawiamy, spaceruje wokół domu, który wciąż śpi. Parę razy dolewa do kubka gorącą kawę, głównie po to, jak mówi, żeby ogrzać dłonie. W tle słychać jednostajny szum deszczu i ptaki. Takie okoliczności wywiadu po prostu domagają się didaskaliów. © Adam Robiński

ADAM ROBIŃSKI: Zaczyna Pan swoją książkę od przywołania słynnej, choć prawdopodobnie zmyślonej klątwy: „Obyś żył w ciekawych czasach”. W czym przejawia się ciekawość naszych czasów?

ANDRI SNÆR MAGNASON: Każdy odpowie na to pytanie inaczej. Jeśli jesteś geologiem lub glacjologiem, uznasz za niesamowite to, że na przestrzeni własnego życia obserwujesz procesy, które dawniej trwały setki, tysiące lat. Zdarzyło mi się słyszeć wśród naukowców przedziwny entuzjazm związany z faktem, że oto nagle geologia wyszła z podręczników i dzieje się na ich oczach. Również dla historyka świadomość, że świadkuje wielkiej historii, może być ekscytująca. Tymczasem naukowcy przewidują, że przed nami o wiele ciekawsze czasy. Najwyraźniej naszym najważniejszym zadaniem jest zadbanie o to, by przyszłość była jednak nudna.

Książka nosi tytuł „O czasie i wodzie”, ale jest przede wszystkim o słowach. Posługuje się Pan nimi z precyzją aptekarza, którzy miesza składniki w trosce, by mu mikstura w rękach nie wybuchła, tylko jakoś zadziałała. Skąd ta ostrożność?

Wydaje mi się, że z poezji. Poeta stara się tak ogolić temat, by pozostało wyłącznie łyse zagadnienie. Mieliśmy swego czasu w Islandii modernistycznego poetę, który wbrew dominującemu wśród innych autorów ateizmowi był bardzo religijny. Niesamowite było dla mnie obserwowanie, jak poszukuje nowych metafor w systemie językowym stuletnich hymnów i psalmów, który kompletnie nie przystawał do tych czasów.

Jestem w podobnej sytuacji, gdy próbuję mówić o sprawach dla mnie kluczowych, dotyczących ochrony środowiska. Chcę wyrażać się bardzo szczerze w cynicznym świecie, który zdaje się już być znudzony tymi zagadnieniami. Zamyka się na przyjmowanie pewnych prawd. Ale ta ostrożność bierze się również z mojego buntu wobec prowadzenia dialogu „na tempomacie”. Mógłbym napisać książkę na tempomacie, bardzo schematyczną, w dwa dni. Sztuczna inteligencja też by dała radę. Po prostu przeorać najważniejsze artykuły i prace naukowe. Przelecieć przez poziom wód w oceanach, niedźwiedzie polarne, spadek bioróżnorodności, zakwaszenie wód. Tymczasem „O czasie i wodzie” pisałem dziesięć lat. Tyle zajęło mi szukanie sposobu na dostosowanie języka do skali problemów.

Pamięta Pan słowa, które uświadomiły Panu skalę problemu?

Słyszy pan te ptaki w tle? To rybitwy popielate. Lęgną się tu, pod kołem podbiegunowym, a potem wędrują przez całą planetę aż do Antarktyki. Moje pokolenie w dzieciństwie żyło w strachu przed wojną jądrową. Pamiętam, że zastanawiałem się, tu, na końcu świata, co by było, gdyby pewnego razu rybitwy nie wróciły z południa, bo na drugiej stronie planety wydarzyło się coś strasznego. Zawsze byłem więc bardzo świadomy spraw ochrony gatunkowej. Chciałem zostać biologiem, jak wujek, którego opisałem w książce. Ale to wszystko nijak miało się do spraw klimatu. Zresztą Islandia to miejsce, gdzie zmiany klimatu zawsze były widoczne jak na dłoni, za sprawą erupcji wulkanicznych, małych zlodowaceń itp., więc dawniej trudno było brać współczesne doniesienia za coś poważnego.

To kiedy zadzwonił budzik?

Pobudka związana była z pewnym domem, innym niż ten, w którym teraz jestem. Dużym, rodzinnym domem, który zbudował mój dziadek. Potem dom przeszedł w ręce brata mojej babci, a gdy on zbankrutował, dom zniszczono. Każdy w rodzinie był temu przeciwny, ale nikt nie ruszył palcem, żeby go uratować. Gdy babcia i mama przechodziły potem obok miejsca, gdzie stał, za każdym razem roniły łzę. Pomyślałem, że to zadziwiające: zaradni, inteligentni ludzie wpadają w takie koleiny myślowe, w rutynę codzienności, że nie są w stanie uratować czegoś, co stanowi dla nich ogromną wartość.

Łatwo dopatrzyć się pewnej analogii.

Tak, ale po drodze były jeszcze sprawy islandzkie. Ludzie, którzy kochali Hálendið, Wyżyny Islandii, tłumnie głosowali na partię, która dążyła do rozmontowania tamtejszej przyrody. Chciała je zniszczyć, dolina po dolinie. W pewnym momencie życia poznałem ludzi mocno zaangażowanych w ochronę Wyżyn. Rozmawiałem z naukowcami, a oni dziwili się, że nie chcę napisać o tym książki. Odpowiadałem, że rozumiem emocje, ale nie procesy. Mam za mało wiedzy, żeby stać się adwokatem sprawy. Byle inżynier mógł mnie przekonać do swoich argumentów o potrzebie regulacji rzeki czy zabudowania doliny. Zanim stałem się klimatycznym nerdem, musiałem nauczyć się odróżniać, co jest nauką, a co zakłóceniem. To zresztą zadziwiające, że mamy kłopot z rozmawianiem na tematy najistotniejsze. Trochę tak, jakbyśmy nie umieli wytłumaczyć, po co nam prawa człowieka.

W końcu nauka zdobyła w Panu sojusznika.

Ja się zawsze bałem kontaktów z naukowcami. Na uczelni czasem spotykało się zarozumialców, którzy robili z ciebie głupka tylko dlatego, że w jakiejś wypowiedzi zahaczałeś o ich obszar badawczy. Śmiałeś poruszyć kwestie, w których nie jesteś specjalistą. Ale spotykałem też takich, którzy wręcz błagali, żeby pisać o kryzysie klimatycznym. Jakby byli zdesperowani. Sami przekazywali swoje ustalenia od lat, ale ludzie nie rozumieli ich języka. Trochę jak lekarz, który mówi ci, że masz nieuleczalny nowotwór, a do ciebie to nie dociera, więc tylko przytakujesz. W pewnym momencie poczułem, że mam jednak pewien autorytet. Choćby z uwagi na moją babcię. Mogłem o niej opowiedzieć i podkreślić, że to punkt widzenia glacjologa. Osobisty kontekst dodał mi wiarygodności. Potem dostałem możliwość spotkania z Dalajlamą, zobaczenia Himalajów. Okazało się, że mam w ręku całą talię różnych opowieści.

Łatwo było je spleść?

To było wręcz fizycznie bolesne. Wiedziałem, że do siebie pasują, bo umiałem utrzymać przez godzinę uwagę różnych audytoriów, przed którymi je wcześniej opowiadałem. Zdawałem sobie sprawę, że to wszystko ma sens. Ale przekształcenie tego w postać książki trwało strasznie długo.

Znajomi do samego końca pytali mnie, czy jestem pewien, że w rzeczywistości nie piszę paru książek naraz: jednej o babci, drugiej o klimacie, trzeciej – wywiadu rzeki z Dalajlamą… A ja odpowiadałem, że jeśli chcę rzucić światło na nasz problem, to muszę przebrnąć przez te wszystkie zagadnienia, zabrać czytelników w podróż przez lądy, które normalnie nie mają ze sobą połączeń kolejowych.

Jedna z historii, które Pan opowiada, dotyczy Jørgena Jørgensena (1780-1841), zwanego Królem Kanikuły. O sto lat za wcześnie zaproponował Islandczykom wolność, a oni się na niego wypięli, bo to pojęcie było dla nich abstrakcyjne. Tak samo nierealnie brzmi dla nas dziś np. zakwaszenie oceanów. Żeby odczarować szereg podobnych pojęć, wplata Pan do książki swoich bliskich. Babcie, dziadków, dzieci.

Wzięło mi się to z pracy w archiwach historii mówionej. Słuchałem opowieści starszych ludzi, którzy nie byli ze mną nijak spokrewnieni, i chłonąłem ich codzienność np. z lat 40. XX wieku. To one stały się dla mnie bodźcem do spisania historii moich dziadków. Słuchając o moich bliskich, czytelnicy mogą mieć poczucie obcowania ze swoimi przodkami. Czasy były wtedy takie, że wszyscy żyli podobnie. Tu, na północy Islandii, kultura rozwijała się ekstremalnie powoli. Rodząc się, człowiek właściwie powtarzał życie swoich przodków. Jakby był zapętlony. Być może przez to ludzie w większym stopniu czuli się częścią jakiejś linii dziedziczenia? Całości? Wrzuceni w nowoczesność, w trendy, kultury, grupy docelowe, jesteśmy oderwani od minionych pokoleń i tych, które nastąpią po nas. Żyjemy wyłącznie w kotle teraźniejszości.

Ale kiedy pisze Pan o babci, chodzi o granie na emocjach? Ma się wrażenie, że chce Pan obliczyć czasowy zasięg miłości.

Nauka pomija zagadnienie miłości. Zupełnie jakby jej nie uznawała. Naukowcy nie mają prawa pisać o miłości w pracach o klimacie przyszłości. Kiedy słuchałem tych nagrań, zrodziła się we mnie obsesja: zastanawiałem się, jak daleko do przodu jesteśmy w stanie zanieść opowieść o sobie samych. Jeśli kobieta urodzona w 1880 r. opowiada o swojej babci, to tak, jakbym miał kontakt z kimś, kto urodził się około 1830 r. To trochę jak z islandzkimi sagami. Spisano je w XIV w., choć dotyczyły wydarzeń starszych o kilkaset lat. Ile osób musiało je zapamiętać, by ostatecznie trafiły na papier?

Poprosiłem moją babcię, by opowiedziała mi najstarszą historię, jaką pamięta, z ust swojej babci. Powiedziałem, że ją zapamiętam i przekażę swoim wnukom, gdy będę stary. Babcia urodziła się w 1924 r., ma 96 lat. Moje dzieci mają z nią świetny kontakt. Kiedy najstarszy, dziś 23-latek, osiągnie jej wiek, będzie mniej więcej rok 2100. Zaniesie do niego osobiste wspomnienia kogoś urodzonego 180 lat wcześniej. Dzięki temu prostemu eksperymentowi myślowemu chciałem przenieść abstrakcyjną datę – 2100 rok – do sfery intymnej. Uratować ją przed monopolem science fiction. Nazywam to naleśnikowym science fiction.

Wizja 2100 roku jako planety, na której człowiek smaży naleśniki?

Przyszłość nie polega na tym, jaką będziemy mieli technologię, jakie implanty w oczach. Ciągle będziemy przede wszystkim ludźmi. Będziemy zamieszkiwać planetę ramię w ramię z ptakami migrującymi między północą a Antarktyką. Będziemy mieć rodziny, będziemy z bliskimi zasiadać do stołu, jeść naleśniki i dzielić się historiami. Nikt z nas nie chce z tego rezygnować. To są przecież nasze oczekiwania wobec życia. W przyszłości chodzi więc o babcie, wnuki i naleśniki przy kuchennym stole. Nie chodzi o nic bardziej skomplikowanego niż bycie człowiekiem pośród innych ludzi na planecie, która jest w stanie utrzymać życie.

Ale jest jeszcze inna przyszłość. Rok temu dostał Pan zlecenie na napisanie elegii na temat lodowca Ok, pierwszego z islandzkich lodowców, który w wyniku zmiany klimatu przestał istnieć. Umieszczono ją na pamiątkowym kamieniu. Ma tytuł „List do przyszłości”. Napisał Pan: „Ten pomnik jest dowodem na to, iż wiemy, co się dzieje i co należy zrobić. Tylko wy widzicie, czy tak się stało”. O kim Pan wtedy myślał?

To było bardzo dziwne zlecenie. Zwykle piszemy na papierze, tymczasem miedź przetrwa pewnie dłużej niż kamień, na którym umieszczono tabliczkę. To dało mi do myślenia. Być może mówię do kogoś, kto natknie się na nią za dwieście lat? Czasami trafiamy na cmentarzu na podobne ślady przeszłości sprzed dwustu, trzystu lat. Więc tak naprawdę adresatów było dwóch: my sami, współcześni, oraz ktoś, kto będzie już umiał powiedzieć, co powie o nas historia. Jaką będziemy mieć reputację. Czy okażemy się pokoleniami mądrymi, ludźmi intelektu, czy też czasem straconych szans, bandą populistów. A pamiętajmy, że pokolenia, które zawaliły sprawę, są zwykle zapominane. Wymazywane. Nikt nie jest zainteresowany taką kulturą, pisaniem, muzyką, sztuką, dokonaniami. Wszystko to staje się zbędne.

Przypomniał mi się dokument „Jądro wieczności” Michaela Madsena. Pokazuje rozterki budowniczych podziemnego składowiska nuklearnego Onkalo w Finlandii, którzy zastanawiają się, w jaki sposób zaalarmować przyszłych mieszkańców tamtych stron o tym, że to toksyczny śmietnik.

Uwielbiam ten film, myślałem o nim pisząc pożegnanie dla Ok. O języku, w jakim powinienem to zrobić, o symbolach. Radioaktywne odpady będą przechowywane w Onkalo przez tysiące lat, a więc wielokrotnie dłużej, niż trwa współczesna zbiorowa pamięć ludzkości. To przyszłość, której nie jesteśmy w stanie sobie wyobrazić. W jakim języku mówić do jej przedstawicieli? Budowniczowie Onkalo odwołują się do symboli i w efekcie wykonują coś na kształt egipskich hieroglifów. A potem dochodzą do wniosku, że to zła droga. Bo jeśli przyszła ludzkość dowie się, że coś jest pod ziemią, to z ciekawości zacznie kopać, ignorując wszelkie ostrzeżenia. Więc być może w związku z tym powinno się o tym miejscu po prostu zapomnieć? Każde pokolenie powinno kolejnemu nakazywać zapomnienie.

A jak Islandia radzi sobie z ochroną środowiska? Równie skutecznie jak z pandemią, którą szybko pokonaliście, i z kryzysem bankowym?

Jesteśmy nowoczesnym społeczeństwem, co wiąże się z ogromnym śladem węglowym. Reykjavík jako miasto jest uzależniony od samochodów. Mamy energię geotermalną, w związku z czym nie używamy ropy ani węgla, by w zimie grzać nasze domy. Z drugiej strony ta czysta energia ma swoje mroczne strony, bo nie zawsze używaliśmy jej do słusznych celów. Pasł się na niej ciężki przemysł, a my tłumaczyliśmy sobie, że w pustych islandzkich dolinach mniej szkodzi środowisku niż gdziekolwiek indziej. A przecież przemysł nie kombinuje, gdzie postawić hutę, by jak najmniej truła. Niszczyliśmy w ten sposób masę pięknej islandzkiej przyrody. Świętą ziemię. Ta świętość to również problem, o którym piszę w książce – nie ma już miejsc, które uważalibyśmy za święte. Nietykalnych, które nawet chciwy inżynier zostawiłby z własnej woli w spokoju.

Pytam Pana o to jako byłego kandydata na prezydenta Islandii. W 2016 r. dostał Pan ponad 14 proc. głosów.

Byłem wtedy w połowie galimatiasu związanego z powstawaniem tej książki. Robiłem się strasznie niecierpliwy, tym bardziej, że to się działo, zanim świat usłyszał o Grecie Thunberg. Prezydent Islandii to bardzo dziwne stanowisko…

Poprzedni rządził przez 20 lat.

I nie miał za dużo do roboty. Prezydent Islandii to taki posążek. Trochę jak brytyjska królowa. Więc to tak, jakbym ubiegał się o posadę królowej. Ale zakładałem, że będąc na tym stanowisku, mógłbym łączyć ze sobą ludzi, wyciągnąć na światło dzienne trochę nauki. Wykorzystać prezydenturę do przyspieszenia debaty klimatycznej. Zamiast włazić po schodach, wjechalibyśmy schodami ruchomymi. Podjąłem się tego ruchu jako przedstawiciel środowiska aktywistów. Tak naprawdę nie mam żadnych ambicji politycznych. Czułem się, jakbym przez dwa miesiące kampanii wyborczej chodził goły i pokryty neonami.

Na fali tej kampanii włączył się Pan w starania o powołanie na Wyżynach parku narodowego.

Jeśli się uda, będzie największy w Europie. To prawie 40 proc. powierzchni Islandii. Czysta natura, więc nie ma mowy o przesiedlaniu kogokolwiek. Utworzenie tego parku będzie czymś na kształt manifestu: tak właśnie wygląda Islandia, taką ją kochamy i taką chcemy ją zachować. Gdyby park nie powstał, przemysł energetyczny mógłby stwierdzić, że skoro nikogo tam nie ma, to wystarczy wbić flagę i zacząć kopać. Politycy dotychczas traktowali te tereny jak nieużytki, a nie coś wartościowego. Wiele miejsc objętych projektem miało zostać zniszczonych ponad dekadę temu, ale zatrzymał to kryzys finansowy z 2008 r. ­Teraz sprawa jest już bardzo zaawansowana, uchwała miała być gotowa jeszcze w tym roku, choć pandemia może ją trochę opóźnić.

Powołanie tego parku będzie większym sukcesem niż zostanie prezydentem Islandii?

O wiele większym. Co najmniej o 40 proc. większym!

Z „O czasie i wodzie” trudno wywnioskować, czy jest Pan optymistą, czy pesymistą. Są pewne poszlaki: opis symbolicznych budynków w Reykjavíku czy słowa Dalajlamy o tym, że wierzy w swój powrót do Tybetu.

Nie napisałbym tej książki, gdybym uważał, że już po wszystkim. Nie chciałbym pisać cynicznej książki o końcu świata. Jestem optymistą, co nie oznacza, że jest jakaś nadzieja. Ale historia zna wiele przykładów na to, że gdy ­wszyscy zaczynają pracować na jakiś cel, to sprawy szybko się zmieniają, niczym wiatr na łodzi. Z drugiej strony często obserwujemy w polityce te same schematy. Stany Zjednoczone od wojny secesyjnej debatują nad tymi samymi problemami. Przez dwieście lat nie potrafią uporać się z systemowym rasizmem. W sprawach klimatu mamy wąskie okno nadziei, że znajdziemy w sobie pokłady kultury, odkryjemy nowe paradygmaty. Przekonamy się np., że czysta energia nie ma zabarwienia politycznego. Możemy się kłócić o światopogląd, ale wszyscy chodzimy w takich samych butach. Alianci i naziści używali tej samej ropy. To, że przestaniemy się sprzeczać o źródła energii, nie jest więc trudne do wyobrażenia.

Ale to za mało.

Dlatego musimy też wypatrywać zmiany kulturowej. Pokolenie, które dziś idzie na uniwersytety, jest w stanie wkalkulować obrażenia, jakie zadajemy planecie, w czas trwania swojego życia. To pokolenie dźwiga na swoich barkach oczywisty cel, całe ich życie dotyczyć będzie tego kryzysu. Jest więc szansa, że swoje życiowe wybory wiązać będzie z konkretnymi wartościami. Kiedy wyjdzie z uczelni, będzie dysponować rzetelną wiedzą, która przełoży się na działanie.

W ich życiu chodzić będzie o coś więcej niż pieniądze i szczęśliwą rodzinę?

Ludzie zawsze mieli różne cele. Ale wydaje się, że tym razem nad wszystkim unosić się będzie duch czegoś większego. Rok temu miałem wykład podczas konwencji nauczycieli przedmiotów ścisłych w Bolonii. Przekonywałem ich, że nauczanie w szkole jest dziś czymś zupełnie innym niż dwadzieścia lat temu. Kiedy uczeń pyta, po co mu algebra, możesz odpowiedzieć: bo musimy pozbyć się tysięcy gigaton dwutlenku węgla z atmosfery i na razie nikt nie ma pojęcia, jak to zrobić. Może tobie się uda, ale najpierw musisz nauczyć się algebry.

Nuda nam prędko nie grozi?

Nuda to raczej coś, czego możemy oczekiwać po kolejnym stuleciu. ©

ANDRI SNÆR MAGNASON (ur. 1973) jest islandzkim pisarzem i poetą. Po polsku ukazały się jego „Historia błękitnej planety” (EneDueRabe 2014) oraz ostatnio „O czasie i wodzie” (Karakter), obie w tłumaczeniu Jacka Godka.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz i pisarz, wychowanek „Życia Warszawy”, stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Opublikował książki „Hajstry. Krajobraz bocznych dróg”, „Kiczery. Podróż przez Bieszczady” oraz „Pałace na wodzie. Tropem polskich bobrów”. Otrzymał kilka nagród… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 36/2020