Strategia przetrwania

Drugi rok drugiej kadencji prezydenckiej to najlepszy czas na reformy. Sytuacja została przecież dobrze rozpoznana w pierwszej kadencji, ekipa sformowana, o przychylność elektoratu nie trzeba zabiegać, bo w kolejnych wyborach prezydent i tak, zgodnie z konstytucją, startować nie może. Tymczasem w tym sprzyjającym okresie Władimir Putin rezygnuje z kolejnych elementów strategii modernizacji Rosji. Czyli z celu, który wyznaczył sobie na początku pierwszej kadencji. Dlaczego?.

31.07.2005

Czyta się kilka minut

Putin i Łukaszenka - przyszły prezydent i wiceprezydent unii rosyjsko-białoruskiej? /
Putin i Łukaszenka - przyszły prezydent i wiceprezydent unii rosyjsko-białoruskiej? /

Głównymi tematami politycznymi tego lata w Rosji są trzy ściśle ze sobą powiązane wątki: operacja “Następca" w 2008 r., walka kremlowskich klanów o zarządzanie sektorem ropy i gazu oraz ewentualna - przez jednych oczekiwana, drugim spędzająca sen z powiek - kolorowa rewolucja w Rosji.

Staw porasta rzęsą

Nikt sobie w tej chwili głowy nie zaprząta reformą samorządową, mieszkaniowo-komunalną, zdrowia, oświaty, nauki, demonopolizacją energetyki czy kolei (umyślnie nie wymieniono tu reformy armii, bo to oddzielny temat). Wszystko odłożono na półki, nikt już nawet nie udaje, że chodzi o uzdrowienie państwa. Teraz najważniejszym celem rządzącej ekipy jest maksymalnie łagodne i bezkonfliktowe przedłużenie panowania. A że do roku niespokojnego słońca (2008 r.) jeszcze daleko, przeto wszystko się może zdarzyć...

“Na całym świecie protesty społeczne wybuchają, żeby coś się zmieniło, zaś w Rosji - żeby nic się nie zmieniało". Taką diagnozę społeczną przedstawili rosyjscy socjolodzy po masowych demonstracjach niezadowolenia z powodu zniesienia ulg dla emerytów, które miały miejsce w wielu rosyjskich miastach na początku tego roku.

Najwidoczniej Putin wziął sobie to przesłanie głęboko do serca i zaniechał wszelkich gier ze społeczeństwem. Zwłaszcza takich, które mogłyby doprowadzić do dalszego obniżania się prezydenckiego rankingu popularności.

To musi dziwić, zważywszy, że na zdrowy chłopski rozum prezydent ma teraz wymarzoną sytuację do zreformowania nieefektywnego “pionu społecznego", na którego utrzymywanie państwa rosyjskiego dziś nie stać. Niezbędne są gruntowne zmiany w systemie finansowania i funkcjonowania choćby opieki zdrowotnej, oświaty, usług komunalnych.

A kiedy, jeśli nie teraz, władza może ruszyć administracyjnym taranem i zmienić zasady działania niewydolnej, odziedziczonej po ZSRR sfery socjalnej czy monopolistycznych nieruchawych molochów? Nie tylko moment polityczny - drugi rok drugiej kadencji prezydenckiej - wydaje się odpowiedni. Ale jeszcze na dodatek państwo - po raz pierwszy od momentu rozpadu ZSRR - ma w kasie petrodolary i może sfinansować kosztowne reformy.

Tymczasem pieniądze (według oficjalnych danych: 25 mld dolarów) zostały zakiszone w Funduszu Stabilizacyjnym. Dlaczego? O tym za chwilę.

Podział pierników

Prezydent Putin, “z pewną taką nieśmiałością" wstępując na tron w 2000 r. jako pomazaniec jelcynowskiej familii, zapowiedział, że jego programem politycznym będzie stabilizacja i modernizacja państwa. Pod hasłem “Rosja państwem silnym i demokratycznym" zaplanowano wielką inwentaryzację, do opracowywania koncepcji rozwoju zaangażowano najlepsze umysły, w instytutach myśli politologicznej powstawały niezliczone strategie niezliczonych reform, które miały uczynić z Rosji kraj postępowy i opływający w dostatek.

“Pewna taka nieśmiałość" dawno się skończyła, a na jej miejscu powstało twarde przekonanie o konieczności utrzymania u władzy siebie i swojej korporacji. To się stało celem nadrzędnym. Metody to sprawa drugorzędna. Jeśli trzeba, zastosujemy model demokratyczny, jeśli trzeba - autorytarny. A że autorytarny okazał się bardziej skuteczny - metodą demokratyczną nie osiągnięto by posłusznego składu Dumy Państwowej, nie wysadzono by z siodła Michaiła Chodorkowskiego, nie odebrano by społeczeństwu możliwości wybierania gubernatorów - zatem państwo rosyjskie będzie państwem autorytarnym z demokratycznym listkiem figowym, przykrywającym najbardziej wstydliwe miejsca.

Rzucone mniej więcej dwa lata temu hasło “Złodziejski klan oligarchów za kratki" okazało się dla społeczeństwa chwytliwe. Trzeba było przy okazji wymienić wyświechtany cokolwiek slogan pierwszych lat putinowskiej prezydentury o “dorywaniu Czeczenów w kiblu", bo po pierwsze niewielu naówczas “dorwano", a po drugie - wyhodowano własną odmianę terrorystów, która straszy i którą straszy się skutecznie naród po dziś dzień.

Nowe hasło było rządzącej ekipie potrzebne, aby uzasadnić zagospodarowywanie przez kastę wysokich urzędników coraz większych obszarów gospodarki, które przynoszą zyski. Jeżeli właściciele w swoich “złodziejskich łapach" nadal dusili aktywa, to inspekcja podatkowa i prokuratura szybko uzmysławiały im, że nie powinni nadmiernie przyzwyczajać się do “nielegalnie nabytej" własności. Naród przyklasnął akcji nacjonalizacji złóż i odzyskiwaniu przez państwo wielkich przedsiębiorstw. Z tym, że owe dobra nie przeszły na własność narodu, lecz trafiły do rąk prezydenckich opriczników.

W połowie ubiegłego roku Putin zatwierdził dekretem wykaz półtora tysiąca przedsiębiorstw strategicznych, które nie podlegają prywatyzacji. To była lista stanowisk dla “swoich". I najważniejszy dokument strategiczny.

Walka buldogów pod dywanem

Jak śpiewał Bułat Okudżawa, słodkich pierników dla wszystkich nie wystarcza. Gawriił Popow, były mer Moskwy i demokrata “pierwszego zaciągu", powiedział kiedyś, że rozpad ZSRR był konsekwencją prostego rachunku ekonomicznego. Petrodolary zarobione w latach 70. się skończyły, gospodarka nastawiona na obsługę kompleksu wojskowo-przemysłowego zaczęła robić bokami, elity dokonały więc kalkulacji, że po spadku światowych cen ropy nie wystarczy pieniędzy na utrzymanie całego ZSRR i z żalem trzeba się będzie rozstać ze zbyt drogimi utrzymankami na obrzeżach.

Kontynuując ten wywód można powiedzieć, że płynących dziś obficie do rosyjskich trzosów petrodolarów na razie wystarcza, by utrzymać jako tako cały kraj, choć w dalszym ciągu nie wystarcza ich na przyciągnięcie w objęcia Kremla byłych republik. Ale trzeba się przygotować na okoliczność niepomyślnej koniunktury, bo wtenczas na utrzymanie wszystkich sfer państwa na pewno nie starczy.

Jak ekipa putinowska przygotowuje się na taką ewentualność? Czy może rozwija społeczeństwo obywatelskie, zachęca do oddolnych inicjatyw, doskonali modele spokoju społecznego na wypadek zapaści ekonomicznej, rozwija pozasurowcowe sektory gospodarki, poszerza obszary wolnego rynku, wspiera powiązania z globalną gospodarką światową? Nie. Wręcz przeciwnie. Wielu ekspertów uważa, że kremlowska ekipa w Funduszu Stabilizacyjnym gromadzi pieniądze po to, by kupić sobie jak najdłuższe panowanie. Po kryzysie - nieuniknionym, jak przewidują ekonomiści - Kreml będzie w stanie opłacić swój spokój i przez jakiś czas powstrzymać wrzenie społeczne, wypłacając emerytury, pensje, żołd.

Warunkiem sukcesu kremlowskiej korporacji jest zgoda wewnątrz układu. Dotychczas w “spółce Kreml" panowała względna jedność, w każdym razie na zewnątrz nie było widać oznak konfliktu. Putin był oficjalnym reprezentantem grupy, jednocześnie jej kryszą (np. cierpliwie tłumaczył matołkowatemu Zachodowi, na czym polegają cudowne prawomocne zabiegi wokół kompanii Jukos) i rozjemcą w sporach. “Korporacjoniści" występowali ramię w ramię przeciw wrogowi: medialnym oligarchom, bankowcom, nafciarzom.

Teraz z Kremla dochodzą sygnały, że najważniejsi przyboczni Putina - szef prezydenckiej administracji Dmitrij Miedwiediew i jego zastępca Igor Sieczin - skoczyli sobie do oczu w walce o strefy wpływów w najbardziej lukratywnej dziedzinie rosyjskiej gospodarki, czyli sektorze ropy i gazu.

Poszło o różne wizje włączenia państwowej kompanii naftowej Rosnieft w strukturę Gazpromu (monopolisty gazowego, w którym państwo ma kontrolny pakiet akcji). Połączenie największych firm wydobywających i handlujących nośnikami energii oznaczałoby powstanie giganta gospodarczego - może i nieefektywnego, ale łatwiejszego do kontroli. A kto miałby nad nim kontrolę, ten miałby władzę. Po wchłonięciu odebranego Jukosowi przedsiębiorstwa wydobywczego Jugansknieftiegaz, kompania Rosnieft (kontrolowana przez Sieczina) stała się atrakcyjnym kąskiem dla “gazowników" (na czele Gazpromu stoi kolega Putina, Aleksiej Miller, twardziel o twarzy wiecznie zdziwionego dziecka, a szefem Rady Dyrektorów jest sam Miedwiediew). Miller i Miedwiediew wyciągali więc ręce po naftową zdobycz, a Sieczin starał się te ręce od siebie odepchnąć. Zwycięzców na razie nie ma, przepychanka trwa, prezydent wygłasza sprzeczne komunikaty, świadczące o tym, że nie panuje nad sytuacją.

Walka kremlowskich urzędników ujawniła dwa problemy nękające Kreml: po pierwsze prezydent przestał być arbitrem (o ile kiedykolwiek był; z tym, że dotąd przynajmniej takie stwarzano pozory), po drugie kremlowskie kliki wzięły się za łby, aby wypracować jak najlepszą pozycję startową do ulepienia następcy Putina.

Krach operacji "Następca"

Na Kremlu z niepokojem przyjęto niepowodzenie “operacji" przekazania władzy na Ukrainie i w Kirgizji. Oba kraje i oba przełomy, do których doszło w 2004 i 2005 r., są różne, jak różne są typy urody ich mieszkańców. Jednak dostrzeżonym przez Kreml wspólnym mianownikiem były przegrane rządzących elit i niemożność osadzenia przez nie na tronie kolejnego przedstawiciela panującej grupy interesów. Wypracowana w tandemie Jelcyn-Putin metoda, którą miały powielać postradzieckie siostry, okazała się nieskuteczna. Nie udało się przekazać pałeczki.

Teraz rosyjska ekipa rządząca rzuciła więc główne siły na zabezpieczenie się przed takim rozwojem wypadków, który doprowadziłby do odepchnięcia dzierżących władzę od życiodajnego państwowego koryta. I to niezależnie od tego, czy u steru pozostanie Putin, czy kolejny android wywodzący się z korporacji.

“Putin nie może odejść. On jest dla nich wszystkim, wszyscy wiszą u jego szyi. Oni bez niego nic nie znaczą. Nie pozwolą mu zrezygnować, choć on sam powtarza, że nie chce już kandydować. Coś wymyślą, żeby go zatrzymać i zapewnić sobie ciepłe posadki, które mają przelicznik na brzęczącą monetę" - tak o strategii kremlowskich urzędników mówi jeden z moskiewskich politologów. I to jedyna strategia, jaką ma obecnie elita polityczna, składająca się głównie z petersburskich “bezpieczniaków", pozbawionych zdolności menedżerskich i sprawnie operujących tylko pojęciami wyniesionymi ze szkoły wywiadu. Szkoła ta uczyła metod destrukcyjnych, zwalczania wroga, a nie konstruktywnego tworzenia. Widać to w poczynaniach ekipy, która co chwila wyłania wroga: wrogiem wewnętrznym są upatrzeni oligarchowie albo wyznaczeni Czeczeni, wrogiem zewnętrznym - ci, którzy chcą rzekomo rozdmuchać kolorową rewolucję (o czym szerzej za chwilę).

I wroga się systematycznie niszczy.

Pomysłów na rozwiązanie kłopotliwego problemu następstwa w ciągu ostatniego roku przybyło niewiele: albo reforma konstytucyjna, przekazująca większość kompetencji premierowi (Putinowi), który stanie się głową państwa i może rządzić nieograniczoną ilość kadencji, albo połączenie z Białorusią i liczenie kadencji od nowa (powstaje nowe państwo, więc poprzednie kadencje prezydentów Rosji i Białorusi nie będą się liczyć; Putin zostaje prezydentem, Łukaszenka wiceprezydentem), albo wprowadzenie stanu wyjątkowego i odwołanie wyborów.

Proszę zauważyć, że brakuje najprostszego sposobu: przeprowadzenia demokratycznych wyborów i planu przekazania władzy po ewentualnej przegranej.

"Problematyczni ludzie"

Zwolennicy teorii, że takim państwem jak Rosja najlepiej rządzi się bezalternatywnie (czytaj: dyktatorsko) zaraz powiedzą, że aktualnie i tak nie ma liczących się sił na wystrzyżonym do gołej ziemi politycznym trawniku. No właśnie, Putin też najwyraźniej uważa, że nie ma w całej wielkiej Rosji nikogo godnego zdjąć mu z głowy czapkę Monomacha, że jedyną sensowną formacją, która może otwieczat’ za bazar (to słownictwo z kręgów kryminalnych; dzisiejsi władcy Rosji od slangu nie stronią), jest formacja jego kolegów z resortu. Jeśli ktokolwiek wystawia głowę, może być pewien jednego: że po tej głowie dostanie.

Ale jednak coś się dzieje. Jak pisze na portalu www.gazeta.ru Dmitrij Butrin, “z powodu skomplikowanej sytuacji społeczno-politycznej na wakacje nikt nie wyjeżdża. Ani jeden politolog, choćby mu obiecano księstwo w permskiej guberni, nie jest w stanie przewidzieć, co się stanie jutro". Wszyscy czekają, że stanie się coś decydującego. I na górze, i na dole.

Skąd ta nerwowość, skoro wszystko jest pod kontrolą - zbyt ambitny oligarcha pod kluczem, najważniejsze sektory gospodarki przyznane, komu trzeba, a naftowe gołąbki wpadają do stabilizacyjnej gąbki? No właśnie. Jednak chyba nie wszystko jest pod kontrolą. Bo pod cieniutką warstwą elity (czasem zadowolonej, czasem nie) jest jeszcze “140 milionów niebogatych i bardzo problematycznych ludzi". Tak określił obywateli Rosji błyskotliwy ideolog, rosnący w siłę zastępca szefa kremlowskiej administracji Władisław Surkow.

Surkow dwoi się i troi, żeby “problematycznym ludziom" nie przyszło do głowy występować przeciw tej cienkiej warstwie na górze. Do spółki z Modestem Kolerowem (nowo mianowanym wysokim urzędnikiem Kremla “do spraw zapobiegania rozpełzaniu się kolorowych rewolucji") i z Glebem Pawłowskim (politologiem, który po spapraniu wyborów na Ukrainie stara się teraz odzyskać pozycję ideologicznego guru) pracują nad utrwaleniem poglądu, że w Rosji nie ma i nie będzie rewolucyjnego fermentu. Młodzież zajmują projektem “Nasi", przypominającym połączenie Komsomołu i Hitlerjugend, starszym powtarzają na dobranoc hasło Putina, że “jeśli ktoś zrobi rewolucję, to my zrobimy wszystko, żeby tego gorzko żałował".

W oblężonej twierdzy

Na tym gruncie wyrasta w Rosji nowy - a tak naprawdę stary - intensywnie lansowany dziś przez władze mit: jesteśmy otoczeni przez wrogów (czytaj: Zachód dybie na naszą niezależność), zaś wewnątrz Rosji działa “piąta kolumna", trzeba się bronić. I w Rosji, i na Białorusi, i w innych krajach Wspólnoty Niepodległych Państw trzeba dać odpór “kwaśniewskim intrygom" (takiego właśnie, pisanego małą literą jak zwyczajny przymiotnik określenia użył Gleb Pawłowski w świeżo wydanej książce, poświęconej “ukraińskim pomarańczom").

Ale niezależnie od knowań zachodnich imperialistów, trzeba też trzeźwo pomyśleć o tym, by nie rozhuśtać rosyjskiej łajby. Po co denerwować obywateli reformami, za które będą musieli sami zapłacić?

Tak czy inaczej zapłacą. Bezwład kosztuje na ogół więcej niż reforma. A w rosyjskiej tradycji dobrze osadzone jest przerzucanie ciężarów reform na barki społeczeństwa.

Lepiej nic nie ruszać, żeby naród się nie ruszył.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
W latach 1992-2019 związana z Ośrodkiem Studiów Wschodnich, specjalizuje się w tematyce rosyjskiej, publicystka, tłumaczka, blogerka („17 mgnień Rosji”). Od 1999 r. stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”. Od początku napaści Rosji na Ukrainę na… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 31/2005