Statek na morzu czarnym

"Goldi", poprzednia autobiograficzna opowieść Ewy Kuryluk, była nominowana do Nagrody Nike. Można mieć nadzieję, że "Frascati", kontynuacja tamtej historii, doczeka się wielu nagród. Na pewno jednak jej udziałem będzie coś znacznie ważniejszego - stanie się zadrą w pamięci czytelnika.

03.11.2009

Czyta się kilka minut

Jerzy Pilch przywoływał kiedyś obraz wielkiej biblioteki książek przeczytanych i zapomnianych - co wcale nie musi oznaczać, że były słabe. Niewiele tytułów spotyka inny los. Opowieść Ewy Kuryluk długo drażni rozum i, bardziej jeszcze, sumienie czytelnika, mimo że należy do gatunku niebezpiecznego, a ostatnio trochę nadobecnego: jest szczerą i intymną opowieścią o sobie i własnej rodzinie, długo po wojnie ponoszącej konsekwencje traumy Holokaustu. Wspomnieniem, ale i rekonstrukcją dziejów, które przez całe pokolenie stanowiły tabu obwarowane lękiem. Prywatnością opowiadaną dziś przypadkowemu przechodniowi.

Czasem lektura takich tekstów bywa (zbyt) trudna, a przynajmniej wstydliwa. Tak, jakby podsłuchiwało się rozmowę między pacjentem a lekarzem, brało udział w konspiracyjnym spotkaniu, na które nikt nas nie zarekomendował. Albo - wprost przeciwnie - jakby autor dopuszczał się gwałtu, zmuszając do wysłuchiwania opowieści niechcianej.

Lektura "Frascati" nie wprowadza czytelnika na żaden z tych ślepych torów. Zdumiewa spójnością budowaną ze sprzeczności. Mowa w niej o złu, okrucieństwie i cierpieniu - a jednocześnie promieniuje ona łagodnością, czułością i dzielnością. W pierwszej chwili narracja wydaje się nerwowa, może nawet chaotyczna - okazuje się jednak, że konstruowana jest przejrzyście, zrozumiale, konsekwentnie. Sposób opowiadania znaczy tu tyle samo, ile treść. W nim także objawia się najważniejsza metafora tej książki: statek, próbujący odnaleźć właściwy kurs na morzu czarnym (pisanymi małymi literami).

Metafora ma jednak wymiar realny. Nie tylko jako "Statek z Ewunią na pokładzie", delikatny przedmiocik-instalacja, wykonany i sfotografowany przez autorkę, dedykowany Mamie i Bratu, zdający się mówić: "Nie bójcie się, trzymam w rękach ster". Także jako wspomnienie z dzieciństwa. Słoneczne wakacje nad Morzem Czarnym zakończyły się wszak nie tylko wypuszczeniem na wolność pielęgnowanych w wannie żółwi wodnych, ale i paroksyzmem choroby Mamy, która wróciwszy do Warszawy, wysiadając z samolotu, krzyczała do Taty: "Karol! Ratuj die Kleinen! Oni tu są! Gestapo ze statku".

Jakiś czas później jej syn Piotruś - piękny chłopak o regularnych rysach i ciemnej czuprynie - wyjdzie nagi na ulicę, krzycząc, że jest Chrystusem i że trzeba go ukrzyżować. Zanim znajdzie się w Tworkach, zdąży przetłumaczyć książkę Fredericka J. Dockstadera, poświęconą sztuce Indian północnoamerykańskich; zauważy, że ich zagłada przypomina los żydowski. Tom przetłumaczony przez Piotra Kuryluka, wydany przez Wydawnictwa Artystyczne i Filmowe w ważnej serii z główką Nefretete, znaleźć można w wielu polskich domach. Dwa następne przełożyła już Ewa, siostra Piotra.

Choroba jest jednym z najważniejszych tematów tej książki, prowadzącym od buntu do akceptacji, a ostatecznie - do wyzwolenia, o ile nie biologicznego, to racjonalnego. Kangur (tak brzmi, zapisywany czasem przez "ó", rodzinny pseudonim autorki) wolałby być tchórzem, zwierzakiem całkiem sympatycznym, ale nie przymuszanym do odpowiedzialności za tych, których przestaje rozumieć. W sumie tchórze mają lżej. Tata (Łapka) mógłby przecież rozwieść się z Mamą (Mijaczkiem albo Gurciem), u której wykryto schizofrenię, i wszystko byłoby inaczej (lepiej?). W każdym razie nie trzeba by się opiekować, martwić, udawać, że wszystko jest w porządku.

A jednak Kangur, zapatrzony w chomika Goldiego, ulubieńca rodziny i bohatera poprzedniej książki, decyduje się zostać torbaczem semper. I w ostatecznym rachunku wygrywa. "Gdybym nim nie została, nie dowiedziałabym się nigdy, jak dzielnym człowiekiem okaże się mama. Jeszcze na miesiąc przed zgonem, żeby nie zramoleć, codziennie pchała swój balkonik od progu balkonu w stołowym do kaktusa na parapecie pokoju z fortepianem. Trenowała »język Sir Lorensa« i wkuwała na pamięć, by nie dać się sklerozie, numery telefonów. »Nieuleczalnie chora schizofreniczka«, na lekach od mojego urodzenia, do śmierci czytała i mówiła w trzech językach, słuchała w Dwójce audycji muzycznych i literackich, nastawiała sobie sama Bacha i Rubinsteina, nie opuszczała wieczornych »Wiadomości« ani poniedziałkowego »Teatru Telewizji«. Była spragniona, jak w młodości, wiedzy, oświecenia, światła". Oświecenie ma tu charakter bardzo humanitarny.

W "Goldim" na pierwszym planie był raczej Tata, "Budda ze Zbaraża", który podczas wojny zabrał do domu z lwowskiego parku skazaną na Zagładę żydowską dziewczynę. We "Frascati", na warszawskiej ulicy, która po wojnie stała się dla Miriam Kohany, polsko-niemieckiej (albo niemiecko-polskiej) Żydówki z Bielska-Białej "zweite Heimat" (drugą ojczyzną), słuchamy przede wszystkim rozmowy z Mamą. A poprzez Nią - także z Bratem, który nie poradził sobie z chorobą. Wszyscy już nie żyją. Jednak zmarli Bliscy - i to jest być może najważniejsze dla tej książki - są jak drzewa: umierali stojąc (Ewa Kuryluk wspomina spektakl pod tym tytułem w Teatrze Żydowskim, w którym wystąpiła Mieczysława Ćwiklińska, nestorka przedwojennej komedii, świadoma, że odchodzi). Ojciec na kilka godzin przed ostatnim zawałem spacerował po Budapeszcie, mama z uporem pchała swój balkonik, ciało brata znaleziono na przystanku i nie wiadomo, czy powalił go atak serca, czy wylew. Szkoła godności.

Może najlepszym jej nauczycielem pozostaje natura? W życiu Kuryluków jest wszechobecna, skutecznie zastępując Pana Boga, polityczną propagandę czy romantyczne złudzenia. Jak pisze, trochę żartem, Ewa Kuryluk, byli pierwszymi ekologami. Rytm życia wyznaczały im wszak różowe kasztany - które znaleźć można równie rzadko w Warszawie, jak i we Lwowie.

Na jednej z ostatnich fotografii Łapce towarzyszy spanielka Zaza. Pies - z dobrym skutkiem - zastąpił w domu polskiego ambasadora w Wiedniu niebezpiecznego psychiatrę, u którego podczas pobytu w Austrii leczyła się Mama, a który okazał się niedawnym nazistą, zwolennikiem eutanazji. Chomik Goldi, mimo krótkiego żywota, wydaje się rodzinnym kronikarzem i spowiednikiem. "Korona cierniowa" - rzadki kaktus, który Mama kupiła w urodziny Piotrusia - wydawała się znakiem skazania, ale i niezniszczalności: dopóki kaktus kwitnie, świat ma sens, a syn żyje. Różowy kasztanowiec wprowadza życie w kamienną pustynię.

Równie ważna jest kultura. Dom na Frascati wydaje się czasem - mimo choroby i traumy - oazą świata sprzed wojny: z fortepianem "Leśnikiem", przy którym grywa Mama, której z trudem przyjdzie się pogodzić z faktem, że żadne z dzieci nie zostanie pianistą wirtuozem. Z Goethem, Hölderlinem i Mannem. Z reprodukcjami wielkich malarzy. Z "Rou-

doudou", uroczym francuskojęzycznym pismem dla dzieci, które stopniowo zastępowało rysunki ze Stalinem.

Wszystko to chroniło również przed uwiedzeniem polityką. To prawda, Karol Kuryluk - przedwojenny redaktor lewicowych "Sygnałów" - uczestniczył w życiu publicznym PRL-u. Nie sprawdził się jednak jako minister kultury, nie rozumiejąc, że w przaśnym świecie Gomułki nie ma dla niej miejsca. Został odstawiony na boczny tor.

Kto wie, czy do struktur PRL-u nie doprowadził go wstręt do antysemityzmu, który raz po raz wylewał się także po wojnie. Nawet w przedszkolu. Przed ambasadą polską w Nowym Jorku, podczas manifestacji poparcia dla Solidarności. Na warszawskiej ulicy, gdzie widok dziewczyny o krętych, ciemnych włosach idącej w towarzystwie czarnoskórego chłopaka prowokuje komentarze o "mydle" i "asfalcie".

Czy można wygrać z antysemityzmem, odkrywając własne żydowskie korzenie? Jeżdżąc do Bielska, gdzie mieszkali przed wojną dziadkowie, i chodząc po terenie lwowskiego getta, skąd uciekli Mama i jej pierwszy mąż Teddy Gleich, albo po cmentarzu Rakowickim w Krakowie, gdzie jest grób Gleicha? Przeglądając zdjęcia z pogrzebu ofiar pogromu kieleckiego, gdzie za trumnami szli być może Tata i pierwszy mąż Mamy, który umarł kilka dni później (czyżby od ran odniesionych w pogromie)? Słowo "Żyd" pojawia się w książce najpierw nieśmiało, jakby wstydliwie. Pod koniec wybrzmiewa mocno, bez lęku, tak po prostu.

Ewa Kuryluk, Frascati Kraków 2009, Wydawnictwo Literackie

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka, historyk i krytyk sztuki. Autorka książki „Sztetl. Śladami żydowskich miasteczek” (2005).

Artykuł pochodzi z numeru TP 45/2009