Stan oblężenia

Przywykliśmy, że pojęcie „konfliktu cywilizacji” odnosi się do Zachodu i islamu. Tymczasem właśnie rodzi się kolejne „zderzenie”: Azji buddyjskiej z Azją islamską. Dziś jego areną – i to krwawą – stała się Birma.

03.12.2012

Czyta się kilka minut

Lynn, młody pracownik międzynarodowej organizacji, jest rozgoryczony. – Zachód pyta, co zmieniło się w Birmie od wiosennych wyborów uzupełniających, które okrzyknięto przełomem, bo były wolne – mówi Lynn. I zaraz sam sobie odpowiada: – Dla zwykłego człowieka nie zmieniło się nic! Poza tym, że po zniesieniu sankcji przez Zachód po raz pierwszy od 50 lat można w sklepie kupić legalnie colę, a na ulicach Rangunu widać więcej dobrych aut.

Lynn pokazuje terenowego lexusa, przejeżdżającego koło baru w Rangunie, w którym siedzimy. Owszem, w stolicy widać pojedyncze zmiany; choćby to, że po raz pierwszy dolary można legalnie wymienić w banku. Ale Rangun odbiega od realiów na prowincji.

Ekonomiczne otwarcie kraju i pierwsza od wielu dekad nadzieja na reformy polityczne zbiegły się z wybuchem nienawiści między birmańskimi buddystami a muzułmanami. Wygląda na to, że Birma staje się miejscem, gdzie obserwujemy otwarte już „zderzenie” dwóch Azji: buddyjskiej i islamskiej.

Widać to zwłaszcza w stanie Arakan, w północnej części kraju, przy granicy z Bangladeszem. Choć ludność Birmy składa się głównie z buddystów (90 proc.), a mniejszość islamska liczy tylko około 4 proc., to tutaj, w Arakanie, proporcje są inne. 60 proc. mieszkańców regionu to buddyjscy Arakańczycy, a 40 proc. to Rohingya; takim mianem określają siebie miejscowi muzułmanie. Według birmańskiego prawa Rohingya – jest ich w Birmie około miliona – nie mają więc statusu mniejszości. Zresztą buddyjska większość uważa nawet nazwę Rohingya za sztuczną – i birmańskich muzułmanów nazywa po prostu Bengalczykami.

SITTWE BEZ MUZUŁMANÓW

Wszystko zaczęło się w czerwcu, gdy wśród społeczności buddyjskiej w Arakanie rozprzestrzeniła się plotka, że muzułmanie zgwałcili buddyjkę. W wyniku zamieszek między buddystami a muzułmanami zginęło wtedy około stu osób, spalono 3 tys. budynków, a 70 tys. ludzi, głównie muzułmanów, uciekło z domów do obozów dla uchodźców.

Wprawdzie birmańska armia przywróciła potem względny spokój, ale atmosfera w Sittwe, stolicy regionu, daleka była od normalności. Miasto – jeszcze niedawno miejsce koegzystencji dwóch kultur i religii, buddyzmu i islamu – wyglądało teraz tak, jakby muzułmanie nigdy tu nie mieszkali. W istocie, większość z nich przebywała już w obozach dla uchodźców. Jedyna dzielnica, w której pozostali nieliczni już muzułmanie, odgrodzona była drutem kolczastym i pilnowana przez wojsko. Inne dzielnice muzułmańskie straszyły ruinami spalonych budynków.

Przed dziewiętnastą miasto zamierało. Potem widać było już tylko psy i wojskowe patrole. – Za złamanie godziny policyjnej grozi pół roku więzienia. Niedawno graliśmy z kolegami w piłkę, jeden nie zdążył w porę dotrzeć do domu. Policja zatrzymała go kwadrans po dziewiętnastej, dostał pół roku więzienia – mówił 25-letni Aung, buddysta.

Jednak wszystkie te środki bezpieczeństwa i nawet drakońskie kary na niewiele się zdały: pod koniec października zamieszki wybuchły ponownie. Znów zginęło kilkadziesiąt osób, znów płonęły całe ulice i znów tysiące – głównie muzułmanów – uciekały z domów. Świadkowie donosili, że część uciekinierów próbowała przedostać się nielegalnie do Bangladeszu. Human Rights Watch opublikowała zdjęcia satelitarne, na których widać całkowicie spalone dzielnice. Razem z Amnesty International po raz kolejny wezwała też rząd w Rangunie (rząd buddystów), by chronił Rohingya przed prześladowaniami.

ONZ (NIE)MILE WIDZIANE

W Arakanie widać, że konflikt między buddystami a muzułmanami przynosi też ogromne straty w lokalnej gospodarce. – Większość interesów prowadziłem z muzułmanami, teraz straciłem połowę obrotów – mówi biznesmen z północy prowincji. – Przed wybuchem konfliktu miałem stu uczniów, obecnie mam tylko trzydziestu – żali się Aung Ko, właściciel szkoły angielskiego w Sittwe.

Choć w Birmie cudzoziemcy zwykle wywołują uśmiech na twarzach mieszkańców, to dziś w Sittwe od razu wyczuwa się nieufność wobec ludzi z Zachodu. Turystyka właściwie zamarła, a jedynymi obcokrajowcami są pracownicy organizacji międzynarodowych. Arakańczycy uważają ich za stronniczych: twierdzą, że w obecnym konflikcie opowiadają się po stronie muzułmanów.

Rzecz jasna, pracownicy ONZ – poruszający się praktycznie tylko między hotelami i obozami dla uchodźców, dla własnego bezpieczeństwa – zaprzeczają, jakoby wspierali tylko jedną stronę. – Pomoc rozdzielamy sprawiedliwie, ale nie jesteśmy w stanie nic zrobić, jeśli ktoś nie chce jej przyjmować – zapewnia pracownik ONZ z Arakanu. Niektórzy Arakańczycy z obozów dla uchodźców odmawiają bowiem przyjmowania pomocy, w proteście przeciw rzekomej stronniczości ONZ.

KTO JEST WINNY?

Choć jest to konflikt między dwoma mniejszościami zamieszkującymi Arakan, w istocie największym winowajcą jest jednak rząd w Rangunie. Ten, który – od momentu przejęcia władzy przez wojskowych w 1962 r. – prowadzi politykę „birmanizacji” kraju. Wcześniej, zaraz po roku 1948 – gdy Birma uzyskała niepodległość, po okresie kolonialnej podległości Wielkiej Brytanii – Rohingya posiadali status mniejszości, stracili go jednak po 1962 r.

Dziś w niechlubnym „rankingu”, prowadzonym przez ONZ, Rohingya – społeczność mająca przecież własną tożsamość, kulturę i historię (wywodzą się z arabskich kupców i imigrantów) – to najbardziej dyskryminowana mniejszość na świecie.

W Birmie nie mają żadnych, nawet podstawowych praw obywatelskich. Nie wolno im podróżować do innych regionów kraju, nie mają prawa do edukacji czy nawet zawierania małżeństw (sic!). Do przymusowej pracy zmuszani są nie tylko dorośli, ale też dzieci. Nawet państwowe gazety określają Rohingya pojęciem „czarnuchy” – co ma podkreślać ich obcość wobec tożsamości birmańskiej, czyli buddyjskiej.

– To nie my odmawiamy muzułmańskiej ludności jej praw – mówi z rozgoryczeniem Su Su, pracownica arakańskiej organizacji pozarządowej. – My chcemy, żeby ich prawa były respektowane, żeby mogli chodzić do szkoły i swobodnie podróżować. Ale to rząd im tego odmawia. W efekcie my, Arakańczycy, zostajemy sami z problemami, a rząd ma na kogo zrzucić winę.

– Kiedy zaczęły się zamieszki, zawieźliśmy naszych muzułmańskich sąsiadów, Bengalczyków, na posterunek policji. Baliśmy się, że coś może się im stać – opowiada Aung Ko, który konsekwentnie używa tylko takiego właśnie określenia: Bengalczycy.

Co się stało z sąsiadami? Tego Aung Ko nie wie: – Nie mamy z nimi kontaktu, pewnie są w obozie uchodźców.

Khaing Kaung, jeden z prominentnych arakańskich działaczy demokratycznych i długoletni więzień polityczny, mówi: – Nie wyrzekamy się dialogu z Bengalczykami. Gdybym miał taką możliwość, chętnie uczyłbym w zamieszkanych przez nich osiedlach, np. na temat równouprawnienia. Bo wśród muzułmanów zamieszkujących Arakan wskaźnik edukacji jest bardzo niski, a dyskryminacja kobiet to wielki problem. Jeśli ich społeczność nie będzie edukowana, jaka jest szansa, że jakikolwiek międzykulturowy dialog odniesie sukces?

Ale zaraz wraca do znanego tutaj tonu: – Nikt nas nie rozumie i nie chce zrozumieć. Chciałbym, żeby obcokrajowcy wypowiadający się na temat konfliktu w Arakanie mieli przynajmniej jakieś pojęcie o historii naszego regionu. Nie zaprzeczamy, że wielu muzułmanów mieszka tu od dekad [w istocie od stuleci – red.]. Chcemy tylko, żeby świat widział, że przez granicę z Bangladeszem przechodzi ich coraz więcej, wpuszczanych przez skorumpowanych celników. Bengalczyków jest tu coraz więcej, a populacja arakańska staje się coraz mniejsza, czujemy się spychani.

TO DOPIERO POCZĄTEK

Arakańczycy są rozżaleni, gdyż podczas niedawnych zamieszek w zachodnich mediach byli zwykle portretowani jako nietolerancyjni rasiści, podpalający domy sąsiadów-muzułmanów. – Wiele informacji w zachodnich mediach było krzywdzących dla tej części arakańskiego społeczeństwa – uważa także Lynn z Rangunu.

Co dalej z Arakanem? Na to pytanie nikt nie zna dziś odpowiedzi. Na razie wojsko stara się separować obie społeczności. Ale jak długo kilkadziesiąt tysięcy ludzi może mieszkać w obozach dla uchodźców? I kto ma ich utrzymywać? A poza tym, na dłuższą metę separacja przyczynia się tylko do radykalizacji obu stron. Wśród Arakańczyków od miesięcy krążą plotki, jakoby swoją komórkę terrorystyczną zakładała tu Al-Kaida.

– Prawdziwy konflikt w Arakanie dopiero się zaczyna – twierdzi Lynn. – To region ubogi rolniczo, brak żywności będzie jednym z czynników napędzających spór. A poza tym, potrzebne jest rozwiązanie regionalne, w skali Azji – dodaje.

I nie tylko Azji. To również pytanie, jak powinny zareagować zachodnie rządy, które tak chętnie mówią dziś o birmańskiej drodze do demokracji. Jeśli Zachód chce wspierać demokratyzację Birmy – a nie tylko zapewniać sobie teren przyszłych inwestycji – nie może, jak dotąd, unikać poruszania w rozmowach z rządem w Rangunie kwestii konfliktu w Arakanie. Bo winę ponosi tu nie tylko etniczno-religijna nienawiść, lecz także władze kraju.

Inaczej Arakan stanie się „poligonem” radykalizmu – narastającego dziś zarówno wśród buddystów, jak też muzułmanów. 


Aleksandra Kłosińska jest absolwentką Uniwersytetu w Cardiff i Europejskiego Międzyuniwersyteckiego Programu Praw Człowieka. W Birmie przebywała w ramach programu współrealizowanego ze środków programu polskiej współpracy rozwojowej „Wsparcie Demokracji 2012”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 50/2012