Śmiech i nadzieja

Kiedy kilka lat temu otrzymał honorową nagrodę na festiwalu Prowincjonalia we Wrześni, w jej uzasadnieniu dziękowano twórcy za „pozbawianie nas lęku przed kolejnym nieuniknionym poniedziałkiem”.

07.09.2015

Czyta się kilka minut

Tadeusz Chmielewski / Fot. Adrianna Kędzierska / STUDIO FILMOWE KADR
Tadeusz Chmielewski / Fot. Adrianna Kędzierska / STUDIO FILMOWE KADR

A to przecież niejedyny lęk, z którym oswajał nas Chmielewski.

Warto odtworzyć nieco bardziej osobistą opowieść o jego twórczości. Zawsze otwarcie przyznawał się do upadków i wzlotów, mówił o problemach z produkcją kolejnych filmów. Niełatwe doświadczenia z czasów II wojny światowej przekuł na swój sztandarowy gatunek, czyli komedię wojenną, co świadczy o zdrowym ironicznym dystansie. W szkole filmowej Antoni Bohdziewicz kazał mu zapisywać pomysły gagów, bo kiedyś mogą się przydać. Z takich pomysłów po dwudziestu latach powstał film „Nie lubię poniedziałku”.

Zawsze najwyżej cenił profesjonalizm i pracowitość, a od siebie wymagał najwięcej. Jego postawa pokazuje, że nauka reżyserskiego zawodu nigdy się nie kończy. Adepci reżyserii, którzy po opuszczeniu szkoły filmowej nierzadko uważają się za wszechwiedzących wizjonerów, często dostają potem lekcję pokory. Chmielewski od początku wiedział, że w produkcji filmowej nie do przecenienia jest umiejętność kolektywnej pracy, koordynacja oparta na zaufaniu. W przewrotny sposób zobrazował tę potrzebę współpracy w komedii „Gdzie jest generał” (1963). Polak i Rosjanka mają tam wspólny cel i choć dzieli ich poważna różnica temperamentów, dla wyższego dobra łączą siły i tylko wtedy mogą być skuteczni.
 

Trudne początki
Nie do uwierzenia jest dzisiaj, że pierwszy pełnometrażowy film Chmielewskiego, „Ewa chce spać” (1957), zbierał na początku negatywne opinie. Tymczasem nawet ludzie kina – Ludwik Starski i Aleksander Ford – zupełnie nie wierzyli w ten projekt. Prezes Urzędu Kinematografii także chciał zerwać zdjęcia, uznając, że reżyser jest za młody na debiut (chociaż Chmielewski miał już wówczas 30 lat). Niespodziewanie dla twórcy, jego opiekun w zespole filmowym, Jerzy Zarzycki, zapragnął znienacka przejąć film, co było nie tylko absurdalne, ale i niehonorowe. I choć współcześni młodzi reżyserzy doświadczają raczej innych problemów, zapewne mogliby opisać je w podobny sposób jak Chmielewski, który po latach wyznał w wywiadzie: „Wysiadłem w lesie z samochodu i płakałem jak dziecko”.

Wydawałoby się, że po udanym debiucie zdolny młody artysta otrzyma pełne wsparcie na swój kolejny projekt. Niestety, drugi film było mu równie trudno zrobić, co pierwszy. „Wiosna, panie sierżancie”, nad którą pracował już w 1958 r., nie zyskała aprobaty decydentów ze względu na „niebezpiecznego bohatera”. Miał nim bowiem być milicjant. Ponieważ w „Ewie...” także występowali przedstawiciele władzy ludowej, zarzucono Chmielewskiemu, że ma obsesję na tym punkcie. Musiał więc zawiesić projekt. Gdy udało mu się go zrealizować piętnaście lat później, był to już zupełnie inny film, który nie wzbudził entuzjazmu widzów. Również sam Chmielewski ocenia go raczej chłodno. Faktycznie zrealizowany drugi film, czyli „Walet pikowy” (1960), został ostro zrugany przez krytykę.
 

Polak potrafi
To, co filmy „mówią”, jest częściej odkrywane przez interpretatorów i krytyków niż w pełni świadomie zakładane przez twórcę. Chmielewski przyznawał na przykład, że w „Ewa chce spać” pragnął pokazać umysłową ograniczoność funkcjonariuszy milicji, lecz był zmuszony tego tematu unikać. Łagodne nawiązania do polskiej rzeczywistości tamtego czasu miały po prostu bawić. Tymczasem po latach opisywano „Ewę...” jako film pochwalny dla popaździernikowej odwilży: oto po całonocnym zamieszaniu nadchodzi piękny dzień. Dziś obraz ten jest przede wszystkim zabawną groteską. Do legendy przeszły liczne teksty i powiedzonka Jeremiego Przybory, autora dialogów. Bodaj najsłynniejsze z nich: „Kup pan cegłę”, było żartem z cinkciarskiej przedsiębiorczości rodaków. Nieco mniej popularne: „Policjant dba o twarz, policjant wzbudza twarzą ufność u obywatela”, dobrotliwie ironizowało z przedstawicieli władzy, czym film niewątpliwie zaskarbił sobie serca widzów.
Jednakże największą sympatię wzbudza po dziś dzień „Jak rozpętałem drugą wojnę światową” (1969). Przygody poczciwego fajtłapy Franka Dolasa bawią, gdyż bohater nigdy nie daje za wygraną i na przekór wszystkim okolicznościom pragnie być człowiekiem honorowym. Wszystkie jego wady pozostają na drugim planie, liczy się natomiast pewność siebie, dowcip, odwaga. Lecz to właśnie dzięki wadom bohater grany przez Mariana Kociniaka może być postacią aspiracyjną dla kolejnych pokoleń widzów, którzy odkrywają tę przyjemną prawdę, że nasze ograniczenia wcale nie muszą pozbawiać nas uroku i efektywności w działaniu. Dolas alias „Grzegorz Brzęczyszczykiewicz urodzony w Chrząszczyżewoszycach, powiat Łękołody” jest postacią realizującą słynne powiedzenie „Polak potrafi”.
 

Nie tylko komedie
W swoich ostatnich produkcjach Tadeusz Chmielewski przyjmuje ton poważny. Tym samym przestaje uczyć bawiąc, a raczej przestrzega, potrząsa, uświadamia. Dla wielu widzów „Wśród nocnej ciszy” (1978) pozostaje najdoskonalszym filmem reżysera. Nic dziwnego, łączą się w nim bowiem elementy kryształowego w formie kryminału z mistrzowsko poprowadzonym wątkiem miłości rodzicielskiej. Opłakane skutki zimnego chowu, którego doświadcza wrażliwy syn ojca służbisty, nie pozostawiają wątpliwości, po której stronie ustawia się autor. Jednocześnie widzowie, będąc w ciągłym ruchu pomiędzy perspektywą ojcowską i synowską, rozumieją zarówno surowość pierwszego, jak i delikatność drugiego. Fanatyczna wierność narzuconym sobie zasadom może być zgubna, podobnie jak moralny relatywizm.

Nie inaczej Chmielewski przedstawia swoje poglądy na miłość niemożliwą w „Wiernej rzece” (1983). Salomea jest postacią tragiczną, gdyż pokochała bezrozumnie. Połączyła intymną potrzebę z postawą patriotyczną. Książę Odrowąż był dla niej uosobieniem Polski, której nie miała szans uratować.

Jedynie stary służący Szczepan ocaleje z tej emocjonalnej burzy, bo jego mądrość jest ponad uczuciami i ponad miłością do ojczyzny. Przede wszystkim nie ma on złudzeń co do powstania, które jest podszyte podobnym porywem uczuć, co szalona, nieokiełznana miłość. Kiedy szaleństwa i porywy mijają, niezbędne są chłodne ustalenia, zdroworozsądkowe decyzje. Główni bohaterowie opowieści nie są w stanie ich podjąć, dlatego robi to matka Odrowąża, uosabiająca w tej melodramatycznej historii największe zło. Tymczasem jest ona jedynie matką dbającą o dobro swego dziecka. Przybyła z innego wymiaru, nie pasuje do tego świata, nie rozumie go i dlatego go niszczy.
 

Świat pijany
Reżyser nigdy nie oskarża i nie piętnuje swoich bohaterów. On ich zwyczajnie lubi. Czy są to głupiutcy milicjanci, czy pijany peerelowski celebryta, czy XIX-wieczna szlachcianka – każdy ma w jego filmach szansę na odkupienie. Przy odrobinie wysiłku każdego można zrozumieć lub próbować go wytłumaczyć. Bodaj najlepiej widać to na przykładzie zbiorowego bohatera filmu „Nie lubię poniedziałku”. Na plan pierwszy u Chmielewskiego wysuwa się przede wszystkim bardzo zgrabny i pomysłowy sposób opowiadania: przechodzenie od postaci do postaci i – niby przypadkowo – łączenie ze sobą poszczególnych wątków. Żadnego z bohaterów się tu nie ośmiesza, bo jacy by nie byli, winę za ich stan, postawę i zachowanie ponosi nieszczęsny poniedziałek. Dlatego najpopularniejszy motyw filmu – pijany Bohdan Łazuka sunący z korbą wzdłuż linii tramwajowej – niczym refren piosenki podsumowuje cały przedstawiony świat: niezgrabny, pijany, lecz przecież niegroźnie zabawny. Elementy skacowanej poniedziałkowej układanki łączą się w spójną całość, a zawarty w filmie liryzm, lekkość i tempo raz jeszcze okazują się głównymi cechami kina Chmielewskiego.

Większość filmów tego artysty ma przede wszystkim nas rozśmieszać. Ich humor jednak nie tylko bawi, ale także oczyszcza. Nauka płynąca z filmów Chmielewskiego jest przede wszystkim kojąca. Reżyser oswaja „lęk przed poniedziałkiem”, bo decyduje się pokazać go lekko i żartobliwie. Podobnie jak przestępców z „Ewa chce spać”, których nie należy się bać, bo zanim zrobią krzywdę, zechcą nam pomóc. Nie inaczej jest z leniwymi robotnikami z „Pieczonych gołąbków” (1966): niby kombinują, przeszkadzają, kradną, ale gdy przyjdzie co do czego, staną za człowiekiem murem i nie pozwolą go skrzywdzić. Pechowy żołnierz, który „rozpętał drugą wojnę światową”, ostatecznie także ją zakończył. Dzięki takim postawom w świecie Chmielewskiego zawsze istnieje nadzieja. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
79,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 37/2015

Artykuł pochodzi z dodatku „40. Festiwal Filmowy w Gdyni