Smarzowski i Norwid

Filmy Smarzowskiego utwierdzają zawodowych moralistów w poczuciu własnej wyższości, w prawie do potępiania i zawstydzania Polaków. Co tym łatwiejsze, że Polacy wcale nie upierają się przy swojej niewinności.

10.02.2014

Czyta się kilka minut

Czy ktokolwiek w tym atlasie polskich czy po prostu ludzkich w naszej okolicy typów ma cień szans na zachowanie nieskazitelności?” – takie retoryczne pytanie zadaje sobie oraz czytelnikom „Tygodnika Powszechnego” pisarka i profesor uniwersytetu Inga Iwasiów, przeglądając filmowe portfolio Wojciecha Smarzowskiego z okazji premiery „Pod Mocnym Aniołem” („Pejzaż niechciany”, „TP” nr 3/2014). I czyni to z wielką atencją. Oraz niecierpliwością, bo, jak stwierdza, „ciekawi mnie, jaki jeszcze rodzaj zapadalności na parszywość może pokazać reżyser?”.

SKAŻONE PLEMIĘ

Inga Iwasiów spodziewa się po prostu znaleźć kolejne potwierdzenie, ilustrację własnego spojrzenia na bełkotliwie skrzeczącą polską rzeczywistość. Pyta wprawdzie o „nieskazitelność” (piękne, wyszukane, zapomniane słowo), ale przecież nawet zwykła przyzwoitość zdaje się w tej Polsce trudna do wyobrażenia. Pyta na podstawie filmów Smarzowskiego, które dzieją się współcześnie, to znaczy wczoraj i dziś, więc jutro też nic lepszego się nie zapowiada. Tym bardziej że ów „pejzaż niechciany” zamieszkuje jakieś genetycznie skażone plemię.

Iwasiów przemawia w pierwszej osobie liczby mnogiej, czyli jakby w naszym i we własnym również imieniu. Na przykład: „Stoimy między knajpą a sklepem monopolowym, dosłownie i w przenośni”. Ja w każdym razie nie stoję tam w żadnym sensie i w ogóle wypraszam sobie. A sam koncept, że filmy Wojciecha Smarzowskiego są o nas, ukuł Tadeusz Sobolewski na przykładzie „Domu złego”. Co do mnie: stan wojenny pamiętam zupełnie inaczej.

Już w „Weselu”, pełnometrażowym debiucie Smarzowskiego, jak pisze Iwasiów, „narastająca z minuty na minutę orgiastyczność, ironicznie przetwarzająca konstrukcję dramatu Wyspiańskiego, kulminuje eksplozją zapchanej toalety”. I faktycznie, dosłownie, szambo wylewa się z ekranu. Reżyser, to widać i słychać, po prostu lubi podobne efekty.

Z kolei w filmie ostatnio nakręconym, na podstawie raczej niż według powieści Jerzego Pilcha „Pod Mocnym Aniołem”, odruch wymiotny ujawnia głęboką treść żołądka głównego bohatera. W adaptacji uznanej za kongenialną ksiądz, włączony do akcji zamiast profesora, wymiotuje podczas pasterki (księża mocno piją, to święta prawda!). W innej scenie pijany oczywiście gwiazdor wymownie walczy z parciem na pęcherz podczas międzynarodowego festiwalu filmowego.

Próbuje Wojciech Smarzowski czasami śmiało rywalizować z samym Larsem von Trierem, który zatraca się już w ryzyku artystycznym i moralnym. Ale daleko mu do „Nimfomanki”, gdzie oglądamy defekację umierającego. Lars wywołał antysemicki skandal w Cannes? Nic dziwnego: jego obraz człowieka umazanego własnymi odchodami wydaje się, najprościej mówiąc, faszystowski.

SUKCES FREKWENCYJNY

Skatologia pełni u Smarzowskiego skromniejszą, lokalną rolę, służy za metaforę nadwiślańskiej rzeczywistości. Pisze Iwasiów: „Miejsce akcji jest nie tylko zepsute od podszewki, ale w dodatku przyciąga nową, ciągnącą od wschodu mafię...”. Oszustwo, zdrada, przekupstwo nie mają granic... Czy można z tej okolicy wyjechać pociągiem... Czy jest dokąd jechać... Pociąg z „Wesela” nie powiezie bohaterów do raju... Wszak w stolicy czeka „Drogówka”, czyli największy ostatnio sukces frekwencyjny polskiego kina. Prezentujący grupę przestępców, zarazem debili w policyjnych mundurach. Jaki temat poruszają podczas przerwy w pracy? Dorośli ludzie, funkcjonariusze. Piłka nożna? Działka? Dzieci? Dziewczyny? A skądże! Słuchają opowieści o egzotycznej metodzie wydłużania penisa odważnikami (myślę, że Lars von Trier by to po prostu nakręcił).

Iwasiów chwali ulubionych aktorów Smarzowskiego. Pełno ich w „Drogówce”. „Wyrazistych, brawurowo zaangażowanych w rolę, niecofających się przed żadnym zadaniem, czy jest to scena upodlenia, seksu, gwałtu czy słabości i bezradności”. Mimo wszystko lepiej nie spotkać podobnych funkcjonariuszy w ciemnym zaułku, o szarej godzinie.

Mówi się nie bez racji, że Kościół ma obsesję seksu. Ale cierpią na to również polscy twórcy filmowi. Zabawmy się w liczenie, w której minucie, a raczej po ilu sekundach rozpętuje się na ekranie „miłosna” scena. „Róża” zaczyna się od gwałtu i morderstwa: jego ofiarą jest, jak to się dzisiaj czasem określa, powstanka. W „Pod Mocnym Aniołem” śliczna Ostatnia Miłość Życia sprawdza, według własnego określenia, legendarne erotyczne możliwości pisarza Jerzego. Ale żebyśmy nie popadli w sentymentalizm, tenże wykonuje później kompulsywny seks z matką narzeczonej. Nie przepuszcza też, czy ona jemu, trudno powiedzieć, terapeutce. Jeśli chodzi o demonstracje seksu oralnego Lars („Nimfomanka”) z Wojciechem („Drogówka”) idą łeb w łeb. Ale tu i ówdzie, pomińmy detale, reżyser z katolickiego kraju musi jednak pozostać w tyle.

Brutalność, dosłowność, drastyczność modne są na świecie. Również w Polsce. I nie tylko w filmie. Brutalni szołmeni odnoszą sukcesy w teatrze, w poezji, w instalacjach. Coraz to częściej zatarciu ulega granica między pornografią a sztuką. Wulgaryzmy stają się mową potoczną, z niej dostają się do języka literackiego. Czyżbyśmy byli do tego stopnia przesyceni, znudzeni dostatkiem, poprawnością obyczajową? A może gnębi nas mesjanizm i potrzebujemy smarzowskiego detoksu? Powodzenie tych filmów wskazuje, że można i tak myśleć. Wspiera podobne odczucia również retro-nostalgia za Polską Ludową. Wolność nic dziś nie kosztuje, więc któżby ją cenił. Kapitalizm jest wyrachowany, pozbawiony ciepła i fantazji. Nie można pójść w Polskę i nazajutrz startować w wyścigu szczurów. Pozytywizm, szkoda gadać, nudny i naiwny. Nie przypadkiem liczne lokale typu „meta-seta-galareta” nie dają się zagłuszyć różnym kebabom i subwayom. Polska smarzowska ma swój kretyński urok. Kto nie widzi, a nie musi widzieć, w niej jakiejś alarmującej diagnozy, chichocze i rechocze z powszechnego zidiocenia. I dobrze mu tak, i dobrze mu z tym.

Słowem, dla takiej widowni ów pejzaż pędzla Smarzowskiego jest chciany. Również dla zawodowych moralistów, których podobny obraz społeczeństwa utwierdza w poczuciu własnej wyższości, w prawie do potępiania i zawstydzania. Co tym łatwiejsze, że Polacy, wbrew temu, co się powtarza, wcale tak bardzo nie upierają się przy swojej niewinności.

NIE DA SIĘ ŻYĆ?

Na masochizm narodowy składa się – prócz poczucia krzywdy – także umiejętność samobiczowania, rozdrapywania ran. Z czego, to już inna sprawa, niewiele wynika poprawy. Ale skłonność do autoironii, do podważania, nawet wyśmiewania narodowych mitów jest chyba najdzielniejszą zdolnością polskiej kultury.

Co najmniej od Mickiewicza do Gombrowicza, poprzez Żeromskiego i Sienkiewicza, który cierpliwie służy jako punkt odniesienia oraz ćwiczebny obiekt polemiczny. Lecz chciany-niechciany pejzaż Smarzowskiego z sedesem w tle (w łazience Jerzego, precyzuje Iwasiów, „opowieści pijackie kończą się na sedesie, nad i pod sedesem”) nie mieści się żadną miarą w tej terapeutycznej jednak tradycji.

Bo niewiele z tego nieludzkiego pejzażu prawdę mówiąc wynika, skoro w tym kraju – jak twierdzą niektórzy – po prostu nie da się żyć. I nic się tu nie zmieniło, więc i nie zmieni. Po prostu, jak pisał Norwid (człowiek z innego zupełnie świata): „źle, źle, zawsze i wszędzie”.

Na szczęście można wyjechać, powód sam się znajdzie. Dziś raczej obyczajowy niż polityczny. Ekonomiczno-życiowy, ten – zawsze. Artystyczny, czyli awanturniczy, najciekawszy. Bo rządzą Żydzi albo kwitnie antysemityzm. Pleni się homofobia czy promocja homoseksualizmu. Gender podnosi głowę albo grozi mu ekskomunika.

To nie jest kraj dla normalnych ludzi? Więc właściwie nie ma problemu. Ci, którzy w nim pozostaną, niech piją.


TOMASZ ŁUBIEŃSKI jest pisarzem i eseistą. Redaktor naczelny miesięcznika „Nowe Książki”. Opublikował m.in. „Bić się czy nie bić? O polskich powstaniach” (1978), „M jak Mickiewicz” (1998), „Ani tryumf, ani zgon. Szkice o Powstaniu Warszawskim” (2004), „Zaczęło się we wrześniu” (2009).

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 07/2014