Smak ostateczny

Mężczyźni z policzkami przekłutymi długimi, metalowymi prętami, kobiety z naczyniami z wodą na głowie. Idziemy w skwarze, kobiety mdleją z wysiłku. Kilka razy okrążamy świątynię. Gapie podbiegają i zlewają wodą słabnących.

01.04.2008

Czyta się kilka minut

Wychodząc z wychłodzonego lotniska w Delhi, czuję pulsujący wywiew klimatyzacji. Mija dobra chwila, zanim zrozumiem, że nie ma żadnego wywiewu, żadnej klimatyzacji, że to jest temperatura nocy. Świt będzie dopiero za dwie-trzy godziny, a powietrze już się lepi. Mój plecak wylądował w czyjejś taksówce, kierowca związuje bagażnik drutem.

Każę się zawieźć do Starego Delhi, ale taksówkarz udaje, że nie rozumie, a potem proponuje inne adresy; w końcu ulega. Najpierw jest pusto, żadnych zabudowań, potem pojawiają się budy z wejściem zasłoniętym szmatą. Gdzieniegdzie palą się ogniska, na skrzyżowaniach, w jakichś zaułkach; przed nimi leżą na ziemi ludzie okutani w szale; nawet w centrum, na Chandni Chowk, głównej arterii Starego Delhi. Fruwają gazety, torby, niesie się kurz i lepi do skóry. Policjanci szturchają śpiących długim kijem, lathi. Łażą wychudzone psy i zapadnięte krowy. I psy, i krowy żują papiery.

(Indie zaczęły się jeszcze w samolocie, wiele godzin wcześniej. Na zewnątrz minus parę, Moskwa się skrzyła pod śniegiem. Wewnątrz maszyny harmider, wrzeszczy dzieciarnia; upierścienione typy z dumnie obnoszoną nadwagą żądają alkoholu, więcej jedzenia, czegokolwiek. Połowa pasażerów przez całą podróż chodzi na bosaka. Kiedy się tylko pojawi wózek z jedzeniem, wszyscy rzucają się do toalet, jakby dostawali rozwolnienia na samą myśl o obiedzie.)

Miasto jest wygasłe, tylko te ognie od czasu do czasu.

***

Pod wskazanym adresem stoi rząd ruder. Oparty o antyczną strzelbę stróż pokazuje, że brak wolnych miejsc; prawie biegiem wracam do taksówki, bo się boję, że jednak coś się znajdzie i będę musiał tutaj spędzić noc. Nad ulicą kable przecinają niebo we wszystkich kierunkach. Cichcem biegają po nich małpy. Potem jest jakiś zwykły hotel w nowej dzielnicy, spanie do późna, koszmarnie gorąco i wilgotno.

Dopiero wieczorem się poprawia. W powietrzu miesza się kadzidło (dla przyciągnięcia uwagi, dla rozładowania napięcia), wielkie tumany drobnego kurzu (sprzedawcy zamiatają nerwowo rachityczną miotełką, ale to nic nie daje), frytura (bo noc to pora wzmożonego jedzenia, ulegania pokusom ciała), uryna oczywiście też, i krowie łajno miejscami, ale to nuta tymczasowa, niegroźna. Jest smród i rzężenie spalinowych generatorów, bo co chwila nie ma prądu; są jakieś zapachy, których nazwać nie potrafię, i zgnilizna.

Błądzę między sklepikami: w stosach i stosikach czarny kminek, jasny kmin rzymski (cały i mielony); anyżek (doskonały do żucia po jedzeniu); chili świeża i suszona (cała, kruszona, mielona), chili marynowana, chili sproszkowana wymieszana z oliwą na pastę; kolendra, kurkuma cała i mielona; imbir; goździki; gałka muszkatołowa - cała, w połówkach, w kawałeczkach; orzech areki (czyli betel) - cała uliczka nim handluje, a obok handlarze świeżym liściem betelu; orzechy wszelkiego rodzaju; i dziesiątki odmian fasol, fasolek, soczewicy, grochu. Wśród tego wszystkiego, blisko Dżama-Masdżid, głównego meczetu Starego Delhi, jest mała jadłodajnia, dwa na dwa metry. Jem pierwszy posiłek: ostrego, pieczonego kurczaka z plackami ćapati, które chłopiec donosi po jednym; do tego sałatka - krążki cebuli. Nie wiem, co bardziej mi smakuje, czy ta cebula, czy kurczak; czerwone mięso, słodkie i ostre.

Potem wszystko się miesza, nakładają się kolejne wyjazdy.

W "Dzienniku indyjskim" Eliade opisuje swój kilkuletni pobyt w Kalkucie. Świadomie wykreśla wszystko, co dotyczy pracy naukowej, studiów; wśród zapisków łowi człowieka, którym wtedy był, i przypatruje mu się ze zdziwieniem, ale chłodnym okiem, bez wstydu. To nie jestem ja, mówi, między mną teraz a mną wtedy nie istnieje żadna więź, nie zgadzam się z ani jedną jego tezą (powiada o sobie ówczesnym). Tak i ja teraz (stąd, z bezpiecznego mieszkania) przypatruję się tamtej osobie, którą byłem, czytam jej maile i się jej dziwię.

***

Dnie są pełne nudy, ale zupełnie innej niż w domu, niedokuczliwej. Na przykład w podróży (a podróż wypełnia wiele dni): ciągle ktoś coś sprzedaje. Wrzask czajczajczaji! nawet w nocy nie milknie ani na chwilę, sprzedawca herbaty przez całą dobę krąży po pociągu. Podczas podróży można kupić herbatę, kawę, nimbu pani, wszelkiego rodzaju jedzenie, jajka na twardo, omlety, kanapki, samosy, placki puri, miejscowe przekąski, czipsy, wszelkiego rodzaju orzeszki, kokosa, owoce krojone na dogodne do połknięcia kawałki, winogrona, sałatkę z groszku zielonego i z fasolki mung, fasolkę smażoną na bardzo ostro, i pewnie wiele jeszcze potraw, których teraz już nie pamiętam. Krąży steward (a wagon jest pełen ludzi i towaru, wygląda jak pociąg repatriantów), co prawda na bosaka, ale w czapce. Zbiera zamówienia na kolację, którą potem przyniesie w plastikowych woreczkach. Jazda pociągiem to nieustanne żarcie i picie; na stacjach stoi się długo, można kupić coś świeżego ze straganu.

Na końcu podróży jest Benares. Rano, jeszcze gorąca, gęsta noc, zupełnie ciemno. Puste ulice prowadzą nad rzekę, na Daśaśwamedha ghat (ghat, czyli stopnie prowadzące do rzeki). Rikszarz macha ogólnikowo i mówi, że dalej nie może jechać, a hotel jest w tamtą stronę. Idę uliczkami szerokimi ledwie na tyle, żeby się z kimś minąć. Ale nie ma nikogo, z nikim się nie mijam, nikogo nie mogę spytać o drogę. Na brzegu Gangesu śpią ludzie, owinięci w swoje szale. Na środku rzeki ktoś na łodzi wrzuca ciało do wody, miga pomarańczowy całun, chlup. Wodę pokrywa gruby, śmierdzący kożuch śmieci.

Dni są podobne do siebie. Włóczę się po mieście i oglądam. Wieczorami siadam gdzieś nad rzeką, bo nie mam siły dowlec się do hotelu. Wracam z nadzieją, że może będzie prąd i nagrzeję sobie wody na kąpiel. Siadam na murku za Manikarnika ghat, w miejscu, gdzie płoną stosy ofiarne. Niezależnie od pory dnia czy nocy wciąż się niesie Ram ram satya hai, wciąż się pojawiają mary wyłożone lodem, a na lodzie zwłoki w całunie. Niedotykalni przez całą dobę ważą drewno na stos, piją herbatę w oczekiwaniu na klientów i opowiadają sobie dowcipy. Żałobnicy stoją przy stosach i czekają. W końcu najstarszy syn rozbija czaszkę długim kijem.

"Mister, nie śpij tu", mówi jakiś głos. Sprzedawca herbaty. Znam go z widzenia. "Nie siedź, bo zaśniesz, a tu zabili troje turystów dwa lata temu". Palimy papierosy. "Czemu zabili?" (choć właściwie jestem pewien, że nie zabili, tylko on chce zabić czas). Częstuje mnie herbatą, ale odmawiam, bo wiem, że ją robi na wodzie z Gangesu (a przecież ten trup wrzucony pierwszego wieczora, i miliony innych). "Nie wiadomo". Milczymy trochę, potem on opowiada o sobie: jest ich czternaścioro w domu, mają łódź, wożą ludzi. On śpi w tej łodzi, bo się w domu nie mieści. Opowiada, że był pływakiem, że zwiedził cały stan, "cały stan, mister"; że zarobił jakieś pieniądze i założył własne przedsiębiorstwo. Sprzedaje czaj. Przedsiębiorstwo: puszka z wyciętym otworem, w której pali się węgiel, i osmalony czajnik, sterta czarek z suszonej gliny. Po wypiciu herbaty wyrzuca się czarkę, a ona się rozpryskuje o ziemię z cichym mlaśnięciem. Rozmawiamy o tych niby-morderstwach nad Gangesem, bo on nie ma jeszcze ochoty iść do swojej łodzi, a ja nie mam siły wspiąć się po schodach do hotelu. "Chcesz herbaty, mister?".

***

Potem są inne miejsca. Bombaj, teraz Mumbai, miasto, które wchłania. Na lewo od mojej ulicy ciągną się gigantyczne slumsy, na wprost są budynki wspólnoty Parsów, budowane z amerykańskim rozmachem. Wieczorem starsze panie wyjeżdżają srebrnymi jaguarami na kawę; prowadzą kierowcy w liberii. Do całego kwartału nie ma wstępu, przez bramę dostrzegam tylko ten zupełnie nietutejszy ład, zielone trawniki i krzewy przycięte w kule. Na chodniku przed kwartałem Parsów czysto i schludnie, przechadzają się uzbrojeni strażnicy. Po drugiej stronie ulicy już zwykłe Indie: budy, budki, żebracy, chwytanie za spodnie.

W muzułmańskiej dzielnicy czczą rocznicę śmierci Husajna, zięcia Proroka, święto Muharram. Na ulicach wszędzie rozstawione budki, jakby to był zwykły targ, ale handlują tylko nożami. To właściwie nie noże, ale pęki zawieszonych na łańcuchu ostrzy, od maleńkich po wielkie jak maczety; łańcuch osadzony jest na drewnianej rączce. Mężczyźni z marsową miną próbują, czy ostre, przejeżdżają palcem po krawędzi, kłócą się o cenę. Obok stoją rzędem specjaliści od ostrzenia, snopy iskier zalewają ulicę.

Tuż przed zmrokiem gromadzą się na placyku, walą się kułakami w piersi, z rozmachem, coraz mocniej, aż dudni, i krzyczą coraz głośniej. A potem sięgają po te swoje ostrza zawieszone na łańcuchu i zaczynają się okładać; najpierw lekko, potem już na całego i wtedy tryska krew. Starsi mają skórę na plecach jak po oparzeniu, pociętą w tysiącach miejsc i na nowo zrośniętą, i znów pociętą, i znów zrośniętą, zgrubiałą. Miejscami błyszczy jak tafta. Krew wsiąka w asfalt, tłum faluje i idzie dalej. Miejsce pierwszych zajmują następni, odchylają się w tył, walą pięściami, biczują, krwawią. Inni ranią sobie czoło. Buty mam całe zakrwawione, panuje radość.

***

Architektura Kalkuty wydała mi się nieforemna, ponura. Całe nabrzeże po obu stronach rzeki zajmują magazyny, wysokie, pudełkowate budynki niemal pozbawione okien. Z tramwaju zaglądam do wnętrza: łóżka szczelnie zapełniają pomieszczenia, nawet nie ma miejsca, żeby między nimi przejść.

Dopiero po paru dniach, w innych dzielnicach widzę budynki pokryte ozdobami, całe w balkonach, ogrodzone metalową kratą. I jeszcze rezydencje otoczone bujną zielenią, palmami, z nieskazitelną trawą, pośród wszechkurzu miasta. Ale nikt w nich nie mieszka i do domów wdziera się dżungla - wielkolistne rośliny rozsadzają szpary, w rynnach wyrastają olbrzymie drzewa, liszaj zżera mury. Bywa, że pod taką ruiną stoi wartownik z karabinem, dumny strażnik upadającej rzeczywistości.

Chodzę pić lassi na ulicę Lenina. Ale nie da się tego opisać, bo brakuje kolistego ruchu ręki lassi wallaha, kiedy nakłada świeży jogurt z wielkiego naczynia, najpierw do kubka, potem do garnca; jego szybkich ruchów, kiedy zawsze w tej samej kolejności sypie cukier, potem skruszony lód, a na koniec dolewa wody. I kiedy z uśmiechem kropi gotowe lassi wodą różaną, i dodaje kawałek serowatej skórki z jogurtu. Brakuje zapachu krowiego łajna, tak aromatycznie wypełniającego dhabę, gdzie lubię się stołować.

Jadam chow mein na ulicy, u Chińczyków, ale tam zawsze ganiają szczury, a Chińczyk nawet nie udaje, że myje talerze. Więc wieczorem siaduję w popularnej knajpie: matka z trzema córkami (wycieczka śladami Matki Teresy) zajmuje stolik w głębi; obok włoskie chłopaki (zagadują mnie: "No, bo czy to tak widać? No co, mamy na czole napisane: pedały?"); hiszpańskie dziewuchy, amerykański pięćdziesięciolatek na bosaka; amerykańska młodzież wszelkich gabarytów, niemieccy zakochani. Są też oczywiście europejskie dziewczyny w sari, z wielką kropką na czole; a nawet jakiś facet w dhoti, szerokiej przepasce na lędźwiach, noszonej przez hinduskich wieśniaków.

Jest stary Anglik z żoną: siedzi w berecie, z "Krótką historią Darjeelingu" w ręce. Spotykam ich wszystkich tylko wieczorem, nie mam pojęcia, co robią przez resztę dnia. Jeśli coś czytają, to głównie ramotę o najbiedniejszych obywatelach Kalkuty autorstwa księdza Dominique’a Lapierre’a. Jem jakąś rybę. "Jaka to ryba?", pytam codziennie. "Ryba", pada odpowiedź.

Kiedy wychodzę, czeka już spory tłumek: dzieci ciągną za rękawy, kuśtykają trędowaci, karmiące matki porzucają niemowlęta na chodniku, żeby mnie dogonić.

***

Nad ghatami w Haridwarze, obok mostu Har Ki Pairi mają swoje siedziby liczne organizacje charytatywne. Ich przedstawiciele chodzą nad Gangesem (który jest tutaj zimny i rwący, bo dopiero spłynął z gór) i zbierają fundusze - każdy w mundurze, z gwizdkiem, z jakimiś naszywkami, z kwitariuszem w ręce; jak jacyś żandarmi.

Na ghacie podchodzą zawsze we dwóch, mówią oficjalnym tonem, twardo: "Donacja. Proszę dokonać wpłaty. Można dwieście rupii, można trochę mniej". Potem ostrzej: "tu są wpłaty, proszę patrzeć - i podtykają kwitariusz wypełniony gryzmołami w hindi, bodą nim w pierś - tysiąc rupii, dwieście, o, tu nawet tylko pięćdziesiąt". Wpłata nic nie zmienia, kilkanaście metrów dalej ta sama organizacja albo jakaś prywatna inicjatywa (których najwięcej) podejdzie tym samym pewnym krokiem i spektakl rozpocznie się na nowo.

Więc wolę ghaty na wschodniej, gorszej stronie rzeki. Tam jest właściwie tylko szosa, nic więcej, prawie żadnych zabudowań, bo Ganges wylewa podczas monsunu. Między rzadkimi drzewami stoi budynek, właściwie wiata: dwie ściany i dach.

Nie wiem, po co wybudowany, ale służy za schronienie bezdomnym, przejezdnym wieśniakom, początkującym sadhus. La cour des miracles. Pełno berbeci, włóczą się jak bezpańskie psy, są nawet jacyś sprzedawcy nadużytych towarów, jakiś sprzedawca pocztówek - nieporadny amator, przepędzony z lepszej strony rzeki.

Po zmierzchu, w zupełnej już niemal ciemności spod wiaty wychodzi korowód postaci, które na życie zarabiają nocą: nieprawdopodobni kalecy, pokryci strupami, beznodzy, bezręcy, powykręcani; na końcu pojawia się transwestyta; jest ostro umalowany, żeby było widać po zmierzchu. I ci wszyscy ludzie, którzy przecież znają faceta, gapią się teraz na niego z otwartymi ustami. Prawie się o mnie ociera. Spod pudru prześwituje czarny zarost.

***

W końcu jest Madurai. Spędzam całe dnie w ciemnych korytarzach wielkiej świątyni Minakszi. Tracę rachubę czasu.

Nad rzeką spotykam pielgrzymkę: mężczyźni z policzkami przekłutymi długimi, metalowymi prętami, kobiety z naczyniami z wodą na głowie. Pręty mają po kilka metrów długości, idziemy w skwarze, kobiety mdleją z wysiłku. Kilka razy okrążamy świątynię. Gapie podbiegają i zlewają wodą słabnących.

W końcu dochodzimy do jakiegoś miejsca, tam na wszystkich czeka woda i cień. Mężczyźni klękają kolejno, starszy człowiek wyjmuje je z policzków i smaruje rany jakimś proszkiem.

Wszyscy pielgrzymi podchodzą do mnie kolejno i pijemy wodę ze wspólnego kubka. Woda jest coraz bardziej różowa od krwi.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarz, publicysta, krytyk kulinarny i kurator wystaw fotograficznych. Stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”. Jego teksty z lat 2008-2010 publikowane w „Tygodniku Powszechnym” zostały wydane w zbiorze „Dno oka” (2010, finał nagrody Nike). Opublikował… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 14/2008