Słodki zabójca

Nie łapią złodziei, nie wykrywają narkotyków, a ich pozytywny wpływ na nasze zdrowie jest wątpliwy. Po co nam właściwie koty?

10.05.2021

Czyta się kilka minut

Utagawa Kuniyoshi, „Koty tworzące znaki pisane”, drzeworyt, Japonia, ok. 1842 r. / MOLTENI MOTTA / GETTY IMAGES
Utagawa Kuniyoshi, „Koty tworzące znaki pisane”, drzeworyt, Japonia, ok. 1842 r. / MOLTENI MOTTA / GETTY IMAGES

Pod koniec 2019 r. media obiegła smutna wiadomość: po długiej chorobie kości odeszła Lil Bub. Pośmiertny hołd oddały jej redakcje z całego świata, od „New York Timesa” po polskie serwisy plotkarskie. Wszędzie wspominano o niezwykłej waleczności, wielkim sercu, działalności charytatywnej i nieustającym optymizmie zmarłej.

Z jednej strony nie ma w tym nic dziwnego: odeszła wszak gwiazda wielkiego formatu – gospodyni talk-show goszczącego Whoopi Goldberg i Michelle Obamę, bohaterka nagradzanego biograficznego filmu, której fani ustawiali się w kilometrowych kolejkach po autograf.

Z drugiej strony jeszcze niedawno podobne do niej, borykające się z wrodzonymi problemami anatomicznymi pręgowane kocięta nie miały wielkich szans na przeżycie. Nie mówiąc o karierze.

Jest jeden kot

Choć popularność kocich celebrytów pokroju Lil Bub zrodziła się w przestrzeni wirtualnej, zyski generowane przez nią, Grumpy Cat (Zrzędliwego Kota), Pułkownika Miau czy Princess Monster Truck (Księżniczkę Monster Truck) są jak najbardziej realne. Koty mają swoich agentów, fryzjerów i fundacje swojego imienia: sama Bub jeszcze za życia zdołała zebrać ponad 700 tys. dolarów na pomoc zwierzętom w potrzebie, a dochody ze sprzedaży koszulek, maskotek, poduszek, gier wideo, książek, kubków, naklejek, papeterii, żwirku dla kotów i wszelkich innych gadżetów z jej podobizną po jej śmierci tylko rosną.

U źródeł sławy konkretnych kotów domowych leży zwykle ich nietypowy wygląd, wynikający często z mutacji genetycznych. W pewnym sensie stanowią one kolejny przykład tendencji wyraźnie widocznej w środowisku wielbicieli kotów: poszukiwania kota, który różniłby się czymś od innych.

Choć najważniejsze organizacje felinologiczne uznają dziś oficjalnie ponad 40 kocich ras (większość zadebiutowała w ciągu kilku ostatnich dekad), próżno byłoby wśród nich szukać odmienności na miarę różnic między dogiem niemieckim a chihuahuą. Jak zauważa Abigail Tucker, autorka książki „Lew w salonie”, większość ras kotów domowych pozostaje w sferze imaginacji – lub języka. Wprawdzie nie zdarzają się już takie pomyłki, jak ta z 1901 r., kiedy trofeum na wystawie kotów przyznano… lemurowi, ale rozróżnienia między rasami wciąż są naskórkowe i dotyczą przede wszystkim umaszczenia, tęczówki oraz długości futra. Po sezonie wystawowym obcięte „na lwa” persy niemal niczym nie różnią się od buszujących w śmietnikach pobratymców.

Nie różnią się też zbytnio od swoich dzikich kuzynów. Nadal zadziwiająco przypominają oceloty, margaje, kotki bengalskie, rysie, koty pustynne i przedstawicieli innych gatunków małych kotów. Mimo 9500 lat domestykacji Felis ­catus jest prawie identyczny – również genetycznie – z Felis silvestris lybica, dzikim kotem nubijskim, od którego się wywodzi. Próżno byłoby szukać u niego charakterystycznych oznak tzw. syndromu udomowienia: oklapniętych uszu, podwiniętego ogona, zmniejszonych zębów czy młodzieńczego wyglądu. Nawet pojawienie się łat w ubarwieniu – typowe dla domowej fauny od psów przez świnie po karpie ozdobne – to relatywne novum: przedmiotem egipskiej czci był głównie bury pręgowany dachowiec, a pierwsze wzmianki o zmianie jego umaszczenia pojawiają się w literaturze dopiero około 600 roku.

Pod pewnymi względami koty wpasowują się jednak w domestykacyjny wzorzec: skróceniu uległ choćby ich cykl rozrodczy, dzięki czemu mogą wydawać potomstwo przez cały rok. To – oraz fakt, że dzięki podobieństwu genetycznemu mogą krzyżować się ze swoimi dzikimi krewnymi – wykorzystują hodowcy, oferując poszukującym nowości klientom coraz odważniejsze kocie hybrydy. Pojawiające się na rynku bengale, rasa z domieszką krwi dzikiego kotka bengalskiego, bywają agresywne i terytorialne. Koty savannah, mieszańce kota domowego i afrykańskiego serwala, mogą ważyć do 10 kilogramów, a koty safari (potomkowie ocelota argentyńskiego) bywają jeszcze masywniejsze.

Z pomocą spragnionym oryginalności wielbicielom kotów przychodzą również poszukiwacze mutantów – kotów domowych, które wyróżniają się jakimś genetycznym omsknięciem, skutkującym brakiem owłosienia (słynne sfinksy, potomkowie dwóch kotów o imionach Dermis i Epidermis), oklapniętymi uszami (koty szkockie zwisłouche) czy skrajnym niedorozwojem kończyn (kontrowersyjne, karłowate munchkiny).

Jak zauważa Tucker, kocięta z podobnymi mutacjami pojedynczego genu prawdopodobnie rodziły się pod płotami i w stodołach przez całe stulecia, ale dopiero kocie szaleństwo XX w. i rozwój internetu umożliwiły hodowcom wyłapywanie pojedynczych osobników z charakterystycznymi cechami na całym świecie i krzyżowanie ich. Tak narodziły się np. lykoi, koty wilkołaki.

Można by zapytać, czym ta pogoń za nowym, innym kotem różni się od znanych od stuleci (jeśli nie tysiącleci: już w czasach łowców-zbieraczy psy występowały w różnych wielkościach) dążeń ­hodowców psów i owoców ich starań? W czym wiecznie potrzebujący sweterka kot elf ustępuje niemogącemu normalnie oddychać buldożkowi francuskiemu?

Lutnia kotem obita

Choć wśród ponad 200 dzisiejszych ras psów nietrudno wskazać te, które powstały wyłącznie dla specyficznie rozumianej ludzkiej uciechy, większość bardzo różnorodnych typów budowy i charakteru ich przedstawicieli jest ściśle powiązana z funkcjami, jakie mieli pełnić. Dziewiętnastowieczni wiktoriańscy entuzjaści klasyfikowania i tworzenia nowych ras psów mieli do dyspozycji cały wachlarz pokrojów będących wynikiem setek lat celowego dobierania najlepszych psów myśliwskich, wojennych, salonowych czy pasterskich.

Dzisiejsze norowce wprawdzie coraz rzadziej faktycznie wpychają kufy do nor, ale nie ustajemy w wynajdywaniu dla nich nowych zadań: psy wykrywają narkotyki i nowotwory, pocieszają ofiary strzelanin, bywają przewodnikami osób niewidomych i niepełnosprawnych. Do czego zaś przydają nam się koty?

Trudno powiedzieć. Maksymalizowanie cierpienia skazańca za pomocą kocich pazurów i zębów wyszło z użytku razem z resztą średniowiecznych tortur. Kocie mięso jadamy rzadko i raczej nie uchodzi ono za przysmak. Jakość kociej skórki doceniają jedynie miłośnicy shamisenu, rodzaju japońskiej lutni, której pudło rezonansowe tradycyjnie bywa nią obijane. Po słynnej publikacji Eriki Friedmann dotyczącej przeżywalności po zawale wydawało się, że towarzystwo domowych pupili, w tym kotów, dobrze robi nam na serce – po bardziej wnikliwych analizach okazało się jednak, że o ile rzeczywiście jest to prawdą w stosunku do psów, przy kotach bywa wręcz odwrotnie.


Czytaj także: Michał Kuźmiński: Przybysze z Półksiężyca


Właściwie jedyną rzeczą, która jakoś tłumaczy fakt utrzymywania populacji kotów jako zwierząt domowych, jest ich reputacja doskonałych tępicieli gryzoni. Jak się okazuje, wątpliwa. Doniesienia na temat zasług kotów w opanowywaniu plag dżumy i klęsk głodu (wszak to one miałyby stać na straży ludzkich ­spichlerzy) wydają się mocno przesadzone. Naukowcy badający miejskie populacje szczurów twierdzą, że w rzeczywistości koty nie tylko nie mają większego wpływu na ich liczebność, ale wręcz żyją z nimi w swoistej symbiozie – szczury wskazują kotom najlepsze źródła pozostawionych przez ludzi odpadków. Przy obfitości wyrzucanego przez nas pożywienia oba gatunki swobodnie są w stanie przeżyć, nie wchodząc sobie w drogę i nie ryzykując odniesienia ran w przypadkowych starciach.

Nie znaczy to oczywiście, że koty nie polują na myszy: niemal każdy właściciel wychodzącego kota znajduje czasem na wycieraczce dogorywającą zdobycz swojego pupila. Niemniej to tylko kropla w morzu potrzeb: gryzonie w rodzaju myszy domowej czy szczura wędrownego są szalenie odporne i potrafią rozmnażać się w zawrotnym tempie.

Zupełnie inaczej niż pozostałe dzikie gatunki, które padają ofiarą kotów.

Dlaczego nie trutka?

Być może otwarcie drzwi naszych domostw wcale nie było największym profitem ze sławy szczurołapów, na jaki koty mogły liczyć – zaprowadziła je ona także na statki. Stroniące od wody koty jak na ironię stały się ulubionymi kompanami przesądnych marynarzy. Fenicjanie rozsiali je po basenie Morza Śródziemnego, były na statkach Wikingów, Ernest Shackleton zaciągnął jednego aż na Antarktydę. Wszystkie szlaki wielkich odkryć morskich siłą rzeczy przekształcały się w ścieżki kocich podbojów. Czasem zawlekane na nowe lądy celowo (np. by walczyć z plagą zaciągniętych tam wcześniej królików), czasem zostawiane na nich przypadkiem, wszędzie mnożyły się na potęgę i powodowały spustoszenie wśród rodzimej fauny.

Rozmiar kociego apetytu i kociej katastrofy najlepiej widać na wyspach. Fidżi, Kajmany, Brytyjskie Wyspy Dziewicze, Polinezja Francuska, Baleary, Hawaje – na tych odciętych od świata rajach bioróżnorodności pozbawione naturalnych wrogów koty odpowiadają za całkowite wytrzebienie dziesiątków gatunków endemicznych ssaków, ptaków, płazów i gadów. W systematycznym badaniu pod kierunkiem hiszpańskiego zoologa Félixa Mediny wykazano, że koty przyczyniły się do zniknięcia z powierzchni ziemi 14 proc. wszystkich kręgowców żyjących na wyspach na całym świecie, a i tak szacunki te są uznawane za ostrożne. Rząd Australii, uznający kota domowego za jeden z najgroźniejszych gatunków inwazyjnych, dofinansowuje badania nad możliwymi sposobami pozbycia się populacji tych zwierząt, w tym nad toksyczną kiełbasą z kangura o nazwie Eradicat.

Problem dotyczy jednak nie tylko wysp: liczebność populacji kotów jest skorelowana z liczebnością populacji ludzkich, a w miastach na kontynencie wrodzony instynkt łowiecki kotów wcale nie słabnie. Amerykańskie koty – zarówno te trzymane w domu, jak i bezpańskie – zabijają między 1,4 a 3,7 mld ptaków rocznie (nie mówiąc już o 6,9-20,7 mld ssaków oraz milionach gadów i płazów). Rząd Kanady podaje podobne dane. W Polsce oszacowania mówią o 631 mln ssaków i niemal 144 mln ptaków w ciągu roku.

Ale istnieją również inne, niewidoczne gołym okiem powody, dla których kot może być groźny. Pierwotniak Toxoplasma gondii to być może najbardziej rozpowszechniony pasożyt świata: atakuje praktycznie każde ciepłokrwiste zwierzę, w tym człowieka. Choć już od lat 50. XX w. podejrzewano, że zakażenie nim ma jakiś związek z jedzeniem niedogotowanego mięsa, dopiero w 1969 r. odkryto, że jego ostatecznym żywicielem są kotowate – w tym kot domowy.

Szacuje się, że w USA zakaziło się tym pasożytem 10-40 proc. populacji, w Polsce współczynnik ten kształtuje się na poziomie 25-70 proc. Od dawna wiadomo, że toksoplazmoza, choroba wywoływana przez pasożyta, może dokonać spustoszenia w ciele rozwijającego się ludzkiego płodu i u dorosłych ludzi z zaburzeniami odporności, długo jednak uważana była za niegroźną dla zdrowych dorosłych ludzi. Obecnie w literaturze naukowej pojawiają się sugestie, że długotrwała infekcja może zaburzać pracę układu nerwowego (prowadząc do chorób psychicznych) i wpływać na nasze zachowanie (np. zwiększając skłonność do podejmowania ryzyka).

Nasuwa się pytanie: dlaczego trutka na szczury nie budzi żadnego sprzeciwu, a trutka na koty – równie rozpowszechnione i przenoszące chorobę potencjalnie zagrażającą nienarodzonym dzieciom – olbrzymi? Dlaczego świetnie finansowane i opłacające sztab prawników kocie lobby podnosi larum i zwiera szeregi za każdym razem, gdy gdzieś na świecie próbuje się choćby rozpocząć dyskusję nad szkodliwym wpływem kota domowego na otoczenie? Dlaczego koty budzą tyle emocji?

Prosta odpowiedź Abigail Tucker brzmi: bo je lubimy. Owszem, generalnie koty domowe są na tyle do siebie podobne, że na dobrą sprawę we wszystkich internetowych filmikach mogłoby występować to samo zwierzę. Owszem, z kotów nie ma wielkiego pożytku i w dodatku mogą być niebezpieczne. Owszem, z natury są samotnikami i w przeciwieństwie do psów nie wykształciły niezawodnych sposobów komunikacji z nami, nie stały się naszymi „partnerami społecznymi”. W odróżnieniu od nich wciąż stoją okrakiem między światami: miewają swoje manicurzystki, a Lil Bub trzeba było głaskać po brzuchu, żeby się załatwiła, ale jako gatunek świetnie poradziłyby sobie bez nas.

Mimo to (a może właśnie ze względu na to) od tysiącleci niezmiernie nas fascynują. Z jednej strony ewolucyjnym zbiegiem okoliczności niesamowicie przypominają nasze własne młode: mają niemal taką samą wagę i wielkość, jak ludzkie noworodki, wydają podobne dźwięki, a ich osadzone z przodu oczy są olbrzymie w stosunku do równie okrągłej twarzy. Z drugiej – są miniaturową, niemal niezmienioną wersją drapieżców, którzy rozrywali na strzępy naszych przodków. ©

Autorka jest filolożką hiszpańską i tłumaczką. Książka „Lew w salonie” Abigail Tucker ukazała się nakładem CCPress w jej przekładzie.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 20/2021