Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Czy język nie tylko opisuje, ale i jakoś współtworzy rzeczywistość? To pytanie ściśle metafizyczne: nie sposób go rozstrzygnąć, bo nie sposób zweryfikować. Że jednak język wpływa na to, jak rzeczywistość przeżywamy, modeluje jej obraz, czasami bardzo intensywnie – to już jest teza empiryczna. Zweryfikowana i potwierdzona wielokrotnie, zarówno w ramach tzw. mądrości potocznej, jak i wiedzy osiąganej pod rygorami metody naukowej.
Doskonale zdawali sobie z tego sprawę wszyscy totalitarni władcy, którzy dokładali wysiłków, żeby nad językiem sprawować absolutną kontrolę. Pomyślmy tylko, jak głęboko Stalin musiał wierzyć w nieokiełznaną moc słów, żeby skazać Osipa Mandelsztama na zesłanie za słynny wiersz rozpoczynający się (także i dzisiaj przyprawiającym o dreszcze) zdaniem „Żyjemy tu nie czując pod stopami ziemi” (przekład Stanisława Barańczaka). Pomyślmy tylko, jak radykalnie w moc słów musi wierzyć Władimir Putin, żeby konsekwentnie nazywać wojnę w Ukrainie „operacją specjalną” i grozić wieloletnim więzieniem każdemu, kto się na temat owej „operacji” wyrazi w nieautoryzowanej stylistyce.
Czemu to takie ważne: „wojna” czy „operacja specjalna”? Co to za różnica, jakie określenie wybierzemy? Różnica jest zasadnicza. Inne pod wpływem tych słów wytworzą się w nas emocje, inne obrazy przyjdą na myśl, słowem – inaczej ustrukturyzuje się rzeczywistość, w której będziemy żyć. Czy też raczej – mówiąc precyzyjnie, żeby nie popaść w metafizykę – inne stanie się nasze doświadczenie rzeczywistości.
Podobnie: odmienny dostaniemy obraz drugiego człowieka, jeśli zamiast nazywać go „człowiekiem”, użyjemy jakiegoś nie-ludzkiego terminu, np. „robak”. Specjaliści od rozpętywania i ukierunkowywania masowej przemocy celowo dokonują tego rodzaju leksykalnych zabiegów, często też zachodzą one spontanicznie, jako proces towarzyszący niektórym formom zbiorowej agresji. Stosowanie zdehumanizowanych pojęć faktycznie osłabia w ludziach empatię, a niekiedy ją wyłącza. Z tego powodu ów mechanizm z powodzeniem wykorzystuje się również wszędzie tam, gdzie odruchy współczucia mogą potencjalnie zakłócać wykonywanie ściśle zdefiniowanych zadań.
Na przykład w armii. Specyficzny żargon, jakim wojskowi mówią o ludziach walczących po przeciwnej stronie – „cele”, „likwidacja celu” – służy, poza benefitami wynikającymi ze swoistej lingwistycznej ekonomii, właśnie temu, żeby umysł kogoś, kto strzela do innego człowieka, na jakiś czas sprytnie wywieść w pole. Czy raczej żeby zminimalizować ryzyko naturalnej reakcji zawahania, która pojawić by się mogła w takiej sytuacji u każdego, kto nie jest po prostu psychopatą całkowicie pozbawionym uczuć wyższych. Taka jest brutalna pragmatyka tego świata, która oczywiście – nie popadajmy w naiwny idealizm – ma w pewnych sytuacjach uzasadnienie. Ale która również – wystarczy poczytać wspomnienia byłych żołnierzy – potrafi okaleczyć nie tylko ciało wroga, lecz także psychikę tego, kto najpierw ulega tej pojęciowej mistyfikacji, a później uświadamia sobie, co tak naprawdę zrobił.
Nie ma więc najmniejszych wątpliwości, że język poddany ukierunkowanym modyfikacjom, skonfigurowany tak, żeby w specyficzny sposób zmieniać percepcję, to potężne narzędzie, którego zastosowanie musi być staranne i ostrożne. Choć oczywiście – a może raczej niestety – zachowanie sterylności warunków jest w tym przypadku niemożliwe. Słowa i zdania wymykają się wszelkim próbom izolowanego użycia, przenikają mury o najbardziej skondensowanej gęstości, nie ma dla nich dystansów nie do pokonania.
Wydawałoby się jednak, że akurat tam, gdzie wrażliwość i świadomość potęgi języka jest, a w każdym razie powinna być wysoka – czyli np. w mediach – pieczołowicie dba się o standardy jego użycia. Zwłaszcza w czasach ekstremalnych, jak dzisiejsze. Tymczasem już po raz kolejny na antenie ogólnopolskiej telewizji słyszę dziennikarza, który powtarza – raz za razem – że wedle najnowszych doniesień pewien rosyjski generał „został skutecznie zlikwidowany”. I że „likwidacja nastąpiła” o tej i o tej godzinie w takim to a takim miejscu.
Nie jestem w żadnym razie językowym purystą, nie żal mi również – jeśli mam być szczery – rosyjskiego generała, a jednak na dźwięk tych słów przechodzi mnie dreszcz. Rozumiem bowiem, jakie to może przynieść konsekwencje, jeśli w kulturze, w której nasze interakcje z żywymi ludźmi i tak są już poważnie ograniczone na rzecz awatarów, zaczniemy powszechnie posługiwać się pojęciami rodem ze słownika oddziałów specjalnych. I zamiast o zabijaniu ludzi – choćby tych najbardziej złych i okrutnych, choćby w słusznej sprawie – zaczniemy, jak gdyby nigdy nic, mówić o ich „skutecznej likwidacji”. ©