Skrzyżowanie światów

Jonathan Mills, dyrektor Międzynarodowego Festiwalu w Edynburgu: Żadna metropolia nie jest dobrym miejscem, by stworzyć w niej ważny festiwal. Bo siłą festiwali jest to, że jego uczestnicy mają szansę na spotkanie, choćby przypadkowe...

10.09.2012

Czyta się kilka minut

 / Fot. Marcin Rutkiewicz / Reporter
/ Fot. Marcin Rutkiewicz / Reporter

AGNIESZKA SABOR: Jest Pan cenionym kompozytorem, autorem nowoczesnych, elektro-akustycznych oper. Czy decydując się na stanowisko szefa prestiżowego festiwalu, nie miał Pan poczucia straty? Artysta zmienił się w menedżera.

JONATHAN MILLS: Absolutnie nie. Po pierwsze, nie odpowiada mi pięknoduchowska definicja profesji artysty, zgodnie z którą jest on skupionym na sobie i własnej twórczości samotnikiem-egoistą, czekającym wyłącznie na to, że odbiorcy przyjdą do niego, by go ubóstwić i oddać mu cześć. Człowieka, który niczego więcej od życia nie oczekuje. Po drugie, nie przesadzajmy: obowiązki dyrektora najbardziej nawet rozbudowanej instytucji kulturalnej czy festiwalu (który w gruncie rzeczy również jest formą instytucji) nie przeszkadzają w komponowaniu. Wprost przeciwnie, powstaje pewnego rodzaju balans: jeden rodzaj pracy oddziałuje pozytywnie na drugi.

Druga wątpliwość: jak urodzony w Sydney Australijczyk odnalazł się na Starym Kontynencie, w dodatku w bardzo specyficznym mieście, przywiązanym do swojej lokalności i tradycji?

Zmartwię panią. Po raz wtóry muszę zaprzeczyć. Żartem można by powiedzieć, że przecież urodziłem się w granicach brytyjskiego imperium, nad którym – jak wiadomo – niegdyś „nigdy nie zachodziło słońce”, po drugie, być może ze względu na moje zdolności muzyczne, potrafię nieźle posługiwać się angielskim w różnych wersjach tego języka, także szkockiej czy irlandzkiej. A poważniej: żyjemy w epoce informacyjnej, w świecie, który jest jednocześnie bardzo lokalny i globalny. Z jednej strony mamy znajomych, których czasem nigdy nie widzieliśmy na własne oczy, bo mieszkają na innym kontynencie, z drugiej zaś – w coraz większym stopniu stajemy się interesujący dla innych poprzez to, co wynika z historii naszej rodziny, naszej ulicy, naszej miejscowości, czasem bardzo peryferyjnej.

Stąd mocna obecność kultury polskiej na festiwalu edynburskim?

To prawda, nigdy nie była ona kulturą dominującą. Ale jednocześnie, wbrew temu, co sami twierdzicie (i to od lat, a nawet stuleci!), w historii kultury nie byliście jedynie imitatorami bezkrytycznie przyjmującymi wzorce ze Wschodu bądź Zachodu. Kiedy oglądam wasze kościoły, zauważam, jak interpretowaliście rzymski barok; kiedy słucham Szymanowskiego, dostrzegam, jakie wnioski wyciągał z tradycji francuskich impresjonistów, których krzyżował z polskimi góralami... W gruncie rzeczy wasza kultura pozostawała niezależna. Pewnie dlatego, że zamiast powtarzać: „tylko my mamy rację”, „nasze jest wyjątkowe”, wchodziliście w dialog z innymi kulturami, działaliście polifonicznie. Być może wynika to z waszego specyficznego położenia. Nie tylko geograficznego, ale i społecznego czy etnicznego. Z rozdarcia (choć lepiej byłoby chyba powiedzieć: rozpisania) między Wschodem a Zachodem, między Rzymem, Bizancjum, ale także Imperium Osmańskim i Jerozolimą... A także z ruchliwości granic. Bardzo lubię Wrocław, który tę bolesną przesuwalność granic potrafi dziś – jakże kulturotwórczo! – wykorzystać. Uważam także, że Polska – obok Irlandii i Korei – prowadzi dziś najskuteczniejszą w świecie politykę promocji własnej kultury. Jesteście tam, gdzie trzeba, z tym, co trzeba, wtedy, kiedy trzeba. Obecność na festiwalu w Edynburgu dobrze o tym świadczy.

Słuchając różnych Pana wypowiedzi, można odnieść wrażenie, że słowo „polifoniczność” ma dla Pana szczególne znaczenie.

Chyba tak. Przecież polifoniczność, wielowymiarowość, krzyżowanie się różnych światów to jedyne rozwiązanie w świecie, gdy Europa (czy szerzej: świat Zachodu albo cywilizacja atlantycka) traci dynamikę. Kultura Pacyfiku staje się coraz bardziej widoczna – czego najlepszym dowodem jest Barack Obama, pierwszy wywodzący się z tej tradycji prezydent Stanów Zjednoczonych. Wkrótce w kraju tym więcej będzie dzieci pochodzenia meksykańskiego, portorykańskiego, hinduskiego, chińskiego niż Anglosasów, a nawet Afroamerykanów. Nie wierzę, by to, co wyrasta z cywilizacji Zachodu, zostało kiedyś zepchnięte na margines, że stanie się ona rezerwatem, ale...

Co zapowiada np. przejmujący plakat Zbigniewa Libery do „Opowieści afrykańskich”.

Myślę, że czeka nas raczej właśnie globalna polifonia, spotkanie, nieoczekiwane podobieństwa i twórcze różnice. Pierwszych warto poszukać. Można np. zastanowić się, czy w kulturze chińskiej nie ma odpowiednika (oczywiście nie wprost)... włoskiej opery. A potem zadać sobie pytanie, co stanowi różnicę. Zachód musi skonfrontować się z faktem, do którego nie jest przygotowany: nie jest (a w gruncie rzeczy nigdy nie był) centrum świata. Kiedy Japonia świadomie – i to na kilka stuleci – zadecydowała o swojej izolacji, zrobiła to nie dlatego, że czuła wobec nas kompleksy, ale dlatego, że wydawała się kulturowo spójna i samowystarczalna. Nie byliśmy dla niej wystarczająco atrakcyjni. Fakt jeszcze dawniejszy: kiedy czytamy relację Marca Polo z jego podróży do Chin, odnosimy czasem wrażenie, że to zapis barbarzyńcy zadziwionego cywilizacją.

Nie jestem specjalistką, ale wydaje mi się, że nie powstała żadna analogiczna opowieść XIII-wiecznego Chińczyka, który wyruszyłby do Europy.

Ciekawość jest cechą, która najbardziej dynamizuje cywilizację Zachodu. Bardzo pożyteczną. Warto ją wykorzystywać także dzisiaj.

Pierwsza duża prezentacja kultury polskiej na Festiwalu w Edynburgu miała miejsce w 2008 r. Potem skupił się Pan na kulturach azjatyckich, by znów wrócić do nas. Dlaczego?

Przyznam, że przed czterema laty nie spodziewałem się, że tak szybko powrócę do Polski. Wracam jednak, patrząc na was z zupełnie innej perspektywy.

Nie chodzi o prezentację jakiejś lokalności współbudującej kulturę europejską, chodzi o współuczestnictwo Polski w konfrontacji i wchodzeniu w dialog z kulturami pozaeuropejskimi – na równych prawach, ale także z równymi obowiązkami. Stąd obecność Grzegorza Jarzyny, którego spektakl „2008. Mackbeth”, mówiący o efektywności wojny, otwierał Festiwal. Czy interpretując go, można zapominać o tym, co dzieje się dziś np. w Syrii? Dlatego tak szeroka prezentacja dzieł Karola Szymanowskiego, kompozytora niezwykle lokalnego, a przy tym imponująco globalnego. Muszę podkreślić, że profesjonalizm polskich partnerów – w tym Instytutu Adama Mickiewicza – bardzo pomaga.

Pamiętam jakiś koncert, podczas którego koncertów skrzypcowych Szymanowskiego słuchało się, patrząc na japońskie drzeworyty. Bliskość była zdumiewająca. W tym roku Międzynarodowy Festiwal w Edynburgu obchodzi 65-lecie. Na czym polega fenomen jego sukcesu?

Na różnorodności zdarzeń, a także na tym, że trzon główny „obudowany” jest zdarzeniami towarzyszącymi, czasem bardzo alternatywnymi. Innymi słowy: na polifonii...

Festiwal ma również znaczącą proweniencję: po raz pierwszy odbył się w 1947 r., gdy cała Europa pogrążona była głęboko w traumie wojennej, gdy na Wyspach Brytyjskich (które nie były przecież najbardziej poszkodowane) konieczne były kartki na żywność... Chodziło o to, by pokazać, że kultura europejska przetrwała wbrew wojnie, że nadal istnieje pewna wspólnota cywilizacyjna... To nadal aktualne credo.

Dlaczego wybrano wtedy Edynburg, a nie np. Londyn?

Powodów było kilka.

Niektóre wynikały z bieżącej sytuacji. Londyn był przecież zniszczony bombardowaniami, część budynków została zburzona bądź zrujnowana, frustrowały trudności aprowizacyjne, komunikacyjne...

Ale uważam, że żadna metropolia nie jest dobrym miejscem, by stworzyć w niej ważny festiwal. Jest po prostu za duża. Siłą każdego festiwalu jest to, że jego uczestnicy, zarówno wykonawcy, jak i odbiorcy, mają szansę na spotkanie, choćby przypadkowe, gdzieś na ulicy. A także to, że można go ogarnąć, uczestniczyć w kolejnych wydarzeniach. Proszę sobie wyobrazić festiwal przypominający edynburski w Nowym Jorku. Przecież wszyscy uczestnicy z dnia na dzień byliby coraz bardziej poirytowani: większość czasu spędzaliby w taksówkach, które przedzierałyby się przez korki, by zdążyć z jednego wydarzenia na drugie. O żadnych spotkaniach w kuluarach nie mogłoby być nawet mowy. Z drugiej strony, mieszkańcy metropolii nawet by nie zauważyli, że w ich mieście dzieje się coś szczególnego, wyjątkowego, świątecznego... Nie zrodziłaby się żadna wspólnota miejsca, akcji i czasu – fundamentalna dla każdego dobrego festiwalu. Festiwale to pomysł dla miast małych (z dobrą infrastrukturą), a najlepiej średniej wielkości.

Nie boi się Pan kryzysu? Politycy, tnąc koszty, zazwyczaj zaczynają od kultury.

Proszę nie brać tego do siebie, ale denerwuje mnie takie, dość powszechne, stawianie sprawy. To nie politycy, ale artyści są odpowiedzialni za kulturę. A na jakiej pozycji stawiają się ludzie kultury?

Zdarza się, że okopują się, budują barykady, rozpoczynają wojnę pozytywną ze wszystkimi. Często są przy tym bardzo roszczeniowi. Pytanie: na ile widzą w politykach (oraz ekonomistach) partnerów do dyskusji, współpracowników, z którymi warto rozmawiać. Nie każdy decydent to drań i cynik. Trzeba mu jednak udowodnić, że wydanie przez niego – publicznych! – pieniędzy będzie miało sens. To nasza rola.


JONATHAN MILLS (ur. 1963) jest australijskim kompozytorem szkockiego pochodzenia, od 2006 r. dyrektorem artystycznym Edinburgh International Festival. Skomponował m.in. kameralne opery „Ethereal Eye”, „Ghost Wife”, „Sandakan Threnody” (nagrodzona Prix Italia w 2005 r.) oraz „Eternity Man”, przed objęciem posady w Edynburgu kierował festiwalem teatralnym w Melbourne.
Powołana do życia w 1947 r. edynburska impreza obok przedstawień teatralnych prezentuje opery, spektakle baletowe i koncerty muzyki klasycznej. Pierwotnie jej częścią był The Fringe Festival, na którym – w przeciwieństwie do zasadniczej, programowanej części – mogą się prezentować wszystkie chętne do tego zespoły, licząc na zauważenie przez krytyków, menedżerów teatrów czy choćby Jonathana Millsa. Obecnie Fringe to największy festiwal artystyczny na świecie: w tym roku wystąpili tu artyści z 47 krajów, prezentując blisko 2700 programów, w roku ubiegłym na wszystkie występy sprzedano około 1,8 miliona biletów... Szacuje się też, że na przełomie sierpnia i września do szkockiego miasta przybywa około 2 milionów gości.
Bez porównania bardziej elitarny jest Edinburgh International Festival, najbardziej prestiżowy festiwal teatralny w Europie. Jak mówi jego dyrektor, ma on „taką rangę, że gdy dzwonię do jakiegokolwiek artysty w Europie czy Azji, on natychmiast przearanżowuje cały grafik i rezerwuje parę dni w sierpniu”. Pod rządami Millsa trzytygodniowy festiwal został podporządkowany tematycznym dominantom, takim jak mitologie, emigracja, kolonializm czy – jak w tym roku – kraje tzw. „nowej Europy”.



Więcej informacji: www.eif.co.uk oraz www.edfringe.com

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka, historyk i krytyk sztuki. Autorka książki „Sztetl. Śladami żydowskich miasteczek” (2005).

Artykuł pochodzi z numeru TP 38/2012