Skarlała godność

Prezydent, który w telewizyjnej rozmowie z Moniką Olejnik dał pokaz tego, jak nie powinien zachowywać się ktoś pełniący ważną funkcję publiczną, kiepsko przysłużył się sprawie godności urzędu.

20.03.2005

Czyta się kilka minut

 /
/

Słowa “urząd" i “szacunek" wyjątkowo silnie zadomowiły się w naszym dyskursie politycznym. Nie dziwi uwaga, jaką przywiązuje się do “urzędu", ten bowiem był zawsze przedmiotem mrocznego pożądania polityków znajdujących się w stanie nieustannej gotowości do “objęcia" i “piastowania", a erotyczno-macierzyńska wymowa tych wyrazów nie powinna ujść niepostrzeżona. Wskazuje ona bowiem, iż publiczna deklaracja o tym, że urząd pełni się dla dobra wspólnego, w istocie jest zasłoną dymną dla najbardziej egocentrycznych tendencji zapewniających indywidualne przyjemności, których efektami można się cieszyć co najwyżej w wąskim gronie partyjnej “rodziny". Urząd przestał w większości przypadków mieć cokolwiek wspólnego z dobrem wspólnym: wszyscy udzieliliśmy przyzwolenia na ten stan rzeczy.

Prezydent się chwieje

Tak powszechne pojawienie się “szacunku" jest bardziej zagadkowe, bowiem zdawało się, że słowo to za cichą zgodą zarówno wyborców, jak wybieranych, usunęło się w cień. Aferalność życia publicznego, partyjniactwo, miałkość, a niekiedy wręcz głupota sporów, wyeliminowały szacunek, który “Słownik etyczny" wydany w Lublinie w 1990 r. definiuje jako postawę pokrewną życzliwości, wyróżniającą się akceptacją drugiego człowieka, jego poglądów i cech, bez względu na zgodność tychże z naszymi upodobaniami i cechami. Trudno uznać wypowiedzi polityka (i to premiera, w dodatku wynoszonego na pozycję gwiazdy polskiego życia publicznego) o tym, iż opozycja powinna się “zamknąć", za przykład szczególnie wysublimowanego okazywania szacunku oponentowi.

Ponowne związanie “szacunku" z “urzędem" pojawiło się wraz z ostatnimi ruchami prezydenta reprezentującego pogląd, iż jakiekolwiek pytanie skierowane do niego przez kogolwiek prócz ewentualnie prokuratury jest zagrożeniem dla godności urzędu. To czysto formalne, radykalne utożsamienie osoby i urzędu, uczynienie z nich nierozerwalnej i zamkniętej monady budzi wątpliwości i słusznie ponad 60 proc. Polaków sądzi, iż prezydent zachował się co najmniej nerwowo, a wysiłki zmierzające rzekomo do obrony majestatu funkcji Pierwszego Obywatela osiągnęły skutek wręcz przeciwny - doprowadziły do jej osłabienia, a może wręcz zachwiania. Prezydent, który w telewizyjnej rozmowie z Moniką Olejnik dał pokaz tego, jak nie powinien zachowywać się ktoś pełniący ważną funkcję publiczną, kiepsko przysłużył się sprawie godności urzędu. Sformułowania typu “a ja się nie zgadzam!", pytanie “i co z tego?" czy podnoszenie głosu na dziennikarkę - to wszystko, niestety, przypomniało nam przeszłość, kiedy prezydent oznajmiał, że przed komisją może “zatańczyć i zaśpiewać" czy chwiał się na nogach w miejscu wymagającym wyjątkowej powagi. Prezydent chciał “wywrzeć wrażenie" i “postawić na swoim", lecz te dwie tendencje to charakterystyczne i groźne pułapki polityka: autorytet polega na prostolinijności, która unika robienia wrażenia i chęci sukcesu za wszelką cenę. Godności urzędu nie broni się wykazując jedynie słuszną rację, lecz zgłaszając gotowość do uznania osobistych błędów.

Metaforycznie moglibyśmy powiedzieć, iż życie publiczne i nasze w nim miejsce - o ile chcemy tworzyć społeczeństwo obywatelskie - to rysunek wykreślony przez cyrkiel, którego ramię nieruchome to “autorytet", ruchome zaś zakreśla krąg, który nazwiemy “szacunkiem". W konsekwencji mamy więc do czynienia z wykreślonym wokół nas horyzontem, w którym pewne sposoby postępowania wobec danej osoby wydają się oczywiste, inne zaś - niedopuszczalne. Ten, kto jest “autorytetem" w dobry sposób - to znaczy nie mający nic wspólnego z naciskiem kampanii medialnych, nachalnie zalewających nas zdjęciami ważnej osoby i jej rodziny - wywołuje w nas pewną postawę, sprawia, że inny sposób postępowania wobec niej jest “nie do przyjęcia", a może nawet “nie do pomyślenia". Szacunek nie rodzi się z przepisów prawa ani z konstytucji, lecz z głębokiej międzyludzkiej relacji. Nie powstaje z medialnego zgiełku, w którym rozlegają się głosy krzyczące wyłącznie we własnym imieniu i przekrzykujące innych; powoli i mozolnie powstaje z ciszy mądrego działania na rzecz tego, co wspólne. Szacunek jest echem, którym wibruje w nas autorytet.

Osoba i urząd

Jest to jednak możliwe wtedy, kiedy autorytetem się “jest", a nie wtedy, kiedy się go “ma". Gdy ten, kto sprawuje ważną funkcję, “jest" autorytetem, przysparza urzędowi chwały i podnosi jego rangę w społeczeństwie. Jednak nie czyni tak dlatego, iż nieprzerwanie podkreśla majestat swej rangi, wznosząc urząd jak mur między sobą a społeczeństwem, zasłaniając się funkcją niczym tarczą. Zasada powinna być odwrotna: to nie urząd chroni mnie, lecz to ja mam osłaniać urząd. To nie urząd daje gwarancje mnie, lecz to ja swoim postępowaniem gwarantuję powagę urzędu, uwierzytelniam go (to jedno ze znaczeń łacińskiej auctoritas) gotowością do osobistej odpowiedzialności. To wyklucza stanowisko: nie będę odpowiadał na pytania komisji (niezależnie od tego, co sądzimy o metodach jej pracy), bo to uwłacza urzędowi. Przeciwnie - ochronię urząd, godząc się na odsłonięcie ewentualnych własnych słabości. Od pełniącego urząd nie oczekuje się niezłomności (każdy może popełnić błędy), lecz odpowiedzialności (błędy te należy uznać i w miarę możliwości naprawić).

Człowiek, który “jest" autorytetem, przydaje urzędowi blasku, gdy swą funkcję usuwa sprzed oczu szerokiej widowni, na pierwszym planie stawiając osobistą (i osobową, a więc nie urzędową) odpowiedzialność. Ktoś taki nie mówi “urząd to ja"; przeciwnie - pozostawia między sobą a urzędem przestrzeń na tyle szeroką, aby móc powiedzieć “ja i urząd to różne rzeczy". Aby uchronić urząd przed utratą prestiżu, “ja" wycofa się, weźmie na siebie własne błędy nie mieszając ich z powagą urzędu. Stąd odpowiedzialność za urząd nie polega na nieustannym podkreślaniu, iż daną godność się piastuje ani też nie wymaga stałego odwoływania się do konstytucji: przejawia się ona w gotowości do stanięcia twarzą w twarz z wyzwaniami, pozostawiając urząd jakby na boku, zdejmując go z siebie tak, jak zdejmują z siebie dres gotujący się do wielkiego wyczynu atleci.

Niestety, prezydent do takiej postawy nie był gotów, stanowiąc niemal wzór osoby, która nie “jest" autorytetem, lecz która autorytet “ma", to znaczy kogoś, kto uważa i postępuje tak, jakby godność pełnionej funkcji nie dotykała go do żywego, lecz była jedynie przydatnym dla dalszej kariery etapem biografii. Pośród wielu rzeczy, rządzący sam staje się rzeczą. “Uważać ludzi u władzy za niebezpieczne rzeczy" - doradzała Simone Weil (przeł. Czesław Miłosz).

Godności urzędu broni się w trakcie uroczystych ceremonii, lecz przede wszystkim w trakcie codziennych trudności. Prezydent Kwaśniewski zdaje się zapomniał, że partnerem jego codzienności nie są Bush i Putin, tylko Kowalski i Malinowski. Styl, w którym odmówił spotkania z komisją, przypomniał aroganckie słowa Aigistosa z “Agamemnona"; gdy Przodownik Chóru mówi mu o sprawiedliwości i prawie, Aigistos odpowie - “Ty to mówisz? Pachołek od wiosła, z dna statku? / Zali nie wiesz, iż rządzą ci, co są na górze?" (przeł. Stefan Srebrny). Mówiąc jeszcze inaczej, problem z Najwyższym Urzędem dałby opisać się następująco: prezydent niewątpliwie m a autorytet pojmowany w sensie angielskiego terminu authority, określającego posiadanie władzy i wpływów, natomiast nie jest autorytetem w znaczeniu łacińskiego auctoritas wskazującego na moralną powagę, fakt bycia osobowym wzorem i inspirujące oddziaływanie na doskonalenie życia innych.

Polityka i ciemność

Kryzys życia publicznego, jaskrawie przypieczętowany ostatnimi zachowaniami prezydenta, sprowadza się do tego, że sfabrykowano nam świat, w którym nasze spojrzenie nie natrafia na żaden horyzont wykreślony przez obdarzany szacunkiem autorytet, a co najwyżej na jego śladowe pozostałości. Spojrzenie, którym ogarniamy scenę polityczną, nie ma żadnego rozleglejszego odniesienia, a co za tym idzie nie stwarza przesłanek do myślenia w szerszych kategoriach, bowiem horyzont jest nie tylko linią ograniczającą widok, ale przede wszystkim pozwala na widzenie w dalekiej perspektywie. Gdy horyzont zostaje wytarty, pozostaje tylko myślenie w kategorii “tu i teraz", a działanie pozbawione wizji skupia się jedynie na tym, na czym możemy położyć ręce w geście ekonomicznego i politycznego zawłaszczenia. Dlatego polityk nie może znieść samotności; samotność rozbija bowiem pojmowanie urzędu jako tarczy i zostawia człowieka sam na sam z jego osobistą odpowiedzialnością. “Jest" się autorytetem tylko w i z głębokiej samotności; “ma się" autorytet tylko w partyjnej gromadzie. Stąd tłumy doradców, tłok w kancelarii, stowarzyszenia, fundacje - wszystko po to, by przegnać wizję dla polityka straszną: w ostatecznym rozrachunku pozostajemy sami, bez funkcji, bez zaszczytów, co jawi się politykowi jako ciemność, w której znika. Lęk przed utratą urzędu paraliżuje polityka, urząd odgrywa rolę centrum grawitacji, któremu podporządkowuje on wszystko i wszystkich.

Teraz urząd przestaje być ostoją godności i staje się jedynie ośrodkiem władzy, centrum przyciągania, wywierającym źle pojęty magiczny wpływ na ludzi. Tak skarlała godność, nawet najwyższa, przestaje otwierać pełniącego ją człowieka na to, co wspólne. Obdarzony urzędem wykazuje tendencję do wyłączania się z kręgu powszechnie przyjętej obyczajności postępowania (nie stawia się na wezwania, na które musiałby stawić się każdy inny obywatel), tolerując wątpliwe zachowania swego otoczenia (sprawa ministra Ungiera) prowadzi do zadministrowania urzędu i znacznego osłabienia ożywiających go wartości. W konsekwencji urząd staje się nieprzejrzysty, jest budowaniem konstelacji niewyraźnych możliwości, z których w stosownej chwili zostanie wybrana w danej sytuacji najwygodniejsza dla pełniącego urząd.

“Czy w społeczeństwie, którym rządziłaby tylko siła ciążenia, można żyć, czy odrobina pierwiastka nadprzyrodzonego nie jest koniecznością życiową?" - pytała Weil, dodając: “w Rzymie może być tylko siła ciążenia". Odnoszę wrażenie, że prezydent i jego otoczenie zbudowali wokół siebie maleńki Rzym, w którym dominuje “siła ciążenia", a ostatnie dwie prezydenckie kadencje zostawią polską praktykę polityczną bez koniecznego dla jej i naszego, obywateli, duchowego dobrostanu rozległego horyzontu myślenia i działania wyznaczonego przez szacunek i autorytet.

Prof. TADEUSZ SŁAWEK jest teoretykiem literatury, poetą, prozaikiem i tłumaczem. W latach 1996-99 był rektorem Uniwersytetu Śląskiego. Opublikował m.in. “Antygonę w świecie korporacji".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Literaturoznawca, eseista, poeta, tłumacz. Były rektor Uniwersytetu Śląskiego. Stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”. Członek Komitetu Nauk o Literaturze PAN, Prezydium Komitetu „Polska w Zjednoczonej Europie” PAN, Prezydium Rady Głównej Szkolnictwa… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 12/2005