Skala skandalu

Telewizja publiczna przyzwyczaiła nas do tego, że nazwanie czegoś skandalem (głównie w zarządzaniu kadrami) szybko traci swoją moc, bo oto skandal sprzed trzech dni zostaje zdetronizowany przez superskandal sprzed godziny.

08.03.2011

Czyta się kilka minut

Przez jakiś czas telewidzowie śledzili potyczkę dwóch prezesów, swoistą walkę średniowiecznych rycerzy, polegającą na unieważnianiu elektronicznych kart wstępu do zamku na Woronicza. Niedawno przez jakiś czas funkcjonowały dwie rady nadzorcze, a kilkadziesiąt osób z jednego tylko politycznego talk-show odbierało telefony ze sprzecznymi informacjami "grać czy nie grać", które w kabarecie Olgi Lipińskiej brzmiały zabawnie, ale w tym przypadku - złowieszczo.

"No i o co chodzi?" - pyta prezenter satyrycznego programu, grany przez Szymona Majewskiego, w jego show w TVN. Chodzi o władzę, polegającą na możliwości zamawiania audycji telewizyjnych i płacenia za nie; chodzi o wpływy (często tylko domniemane, a na pewno - przesadnie kalkulowane), jakie partie polityczne mogą mieć z tego, że postawią swojego człowieka na menedżerskiej pozycji. Nie chodzi zaś o telewidza, nie wspominając nawet o obywatelskim i publicznym wymiarze całej sprawy.

Czy warto rozmawiać

Wskutek małej nowelizacji ustawy o radiofonii, wybrano w grudniu (po wielu przepychankach) nową Krajową Radę Radiofonii i Telewizji. Niestety, brak przedstawicieli PiS odbierał jej sporą część wiarygodności - nawet jeśli zdarzyło się to na życzenie tej partii. Tenże regulator miał wybrać radę nadzorczą spółki, która następnie wybiera zarząd. Od grudnia nie udało się tego dokonać, tym samym poprzedni zarząd pod rządami poprzedniej rady - a obydwie te instytucje były rozgorączkowane nieuchronnością końca ich rządów - był regularnie odwieszany i zawieszany w zależności od chwilowej koniunktury partyjnej (ja zaś twierdzę, że dużą rolę odegrali w tym astrologowie, którzy wskazywali właściwy dla niektórych decyzji układ gwiazd).

W tym koszmarnym zamieszaniu był jednak jeden punkt-symbol jasny i solidny: być albo nie być programu "Warto rozmawiać". Chwilowy układ gwiazd spowodował, że nie podpisano umowy. Po jakimś czasie doradzono - co przypadkowo wiązało się z odwieszeniem z funkcji prezesa na kilka dni osoby kojarzonej z PiS - żeby prolongować umowę z autorami programu i wyasygnować na to prawie dwa miliony zł.

Wreszcie Krajowej Radzie przypomniano, że politycy mogą odwołać ją samą, dość szybko zdołała wybrać więc kompromisowy skład rady nadzorczej, która w ubiegłym tygodniu delegowała Juliusza Brauna, byłego przewodniczącego KRRiT, na funkcję p.o. prezesa TVP. Ten obiecał, że przyjrzy się decyzjom kadrowym i programowym - w tym audycji Jana Pospieszalskiego - w okresie swoich rządów do 15 kwietnia. Co potem stanie się z telewizją, nie wiemy! (Swoją drogą, współczesna polszczyzna podrzuca rozwiązanie językowe przyszłym recenzentom tego zjawiska: gramatycznym stopniem wyższym po superskandalu jest prawdopodobnie megaskandal, następnie - jak twierdzą antropolodzy: super-hiper-mega).

Niech mi Czytelnik wybaczy nieco kpiarski styl zastosowany do opisu poważnych spraw. Tym razem jest on wynikiem bezradności szarego telewidza - gdyż wszystko to dzieje się zgodnie z literą prawa, aczkolwiek w oparach absurdu. W tej wyniszczającej partyjniackiej walce o stołki w telewizji zapomniano o kulturze politycznej: o tym, że mądre ustępstwo i śmiały kompromis mogą przynieść w najbliższych wyborach (bo o nie chodzi politykom) więcej głosów niż prostackie doktrynerstwo.

Nie jestem fanem programu Pospieszalskiego, uważam nawet, że telewizja publiczna - kierując się zasadą dialogu, a nie konfrontacji - powinna spychać na margines audycje "zbytnio" lewicowe, jak i prawicowe. Jednakże bronię samej zasady jasności i wyrazistości podejmowanych decyzji. Bo proszę sobie wyobrazić dramatyczne wybory ludzkie w zespole "Warto rozmawiać" (mniej o samą postać lidera chodzi, bardziej o kilkadziesiąt osób zgromadzonych wokół audycji). Mamy pracę czy przez kaprysy polityków jej nie mamy? Ta chwiejność decyzji, huśtawka nastrojów, jakie towarzyszą ocenom merytorycznym (jeśli takie istnieją) - to wszystko przeczy powadze publicznej instytucji. Zauważył to prezes Juliusz Braun, mówiąc o potrzebie ustabilizowania nastrojów wśród pracowników. Niestety, nie uda się tego uzyskać w czasie jego prezesury, chociaż dobrze, że sam o tym mówi. Braun wspomniał także o bezpieczeństwie telewidza, co nie jest określeniem banalnym i czemu warto poświęcić kilka uwag.

Publiczne potrzeby

Byłoby niepowetowaną stratą, gdyby się okazało, że na skutek prymitywnego rozumienia partyjnych zobowiązań telewizja publiczna straciła jedną z ostatnich szans na przewodzenie zmianom kulturowym w najbliższych latach. Wszystko jednak wskazuje, że tak właśnie będzie. Zostawmy na marginesie głosy pięknoduchów, którzy przekonują, że telewizja nie ma nic wspólnego z kulturą, w każdym razie z kulturą przez nich akceptowaną. Pomyślmy o milionach Polaków, którzy utracili kontakt z książką (może nie bezpowrotnie) i gazetą (ale nie gazetopodobną); o tych, których nie stać na zakup płyty DVD, a w dodatku nie mają dostępu do internetu (a to ciągle prawie połowa naszych rodaków). Dla nich pozostaje telewizja - w każdym razie przez najbliższe kilka lat.

Pozbawiona cynizmu postawa animatora kultury - niekoniecznie narodowej - powinna nam podpowiadać, że społeczeństwo obywatelskie, o którego rozwój podobno zabiegamy, wymaga telewizji publicznej. Ta zaś rozwijać się może prawidłowo tylko wtedy, gdy otoczona jest opieką swobodnie działających ludzi, dla których kultura jest najbardziej naturalnym systemem ekologicznym. Telewizja publiczna to takie miejsce, a właściwie takie wzorce, które tworzą audycje dla tkwiącego w nas obywatela, nie zaś - dla również w nas zakorzenionego konsumenta. Ten ostatni jest nieźle obsłużony przez stacje komercyjne, którym zresztą czasem też się udaje dotrzeć do telewidza-obywatela.

Pochylając głowę nad chwilowymi zdolnościami negocjacyjnymi KRRiT, zwracam uwagę na nietrwały charakter tych rozstrzygnięć. Nikt nie ma pewności, czy rada nadzorcza nie zmieni decyzji w ciągu 6 tygodni względnej stabilności, ale i tak w tym czasie, pod rządami Brauna, musi dojść do zmian kadrowych. Zaś po tym okresie, gdy już pojawi się nowy zarząd, nastąpią zmiany właściwe, czyli strukturalne.

Lepiej już było

Znajomość dynamiki przemian medialnych podpowiada, że minął czas płytkiej propagandy i zadowolenia z (kontestowanych) nagród. W telewizji publicznej może być wyłącznie gorzej, a moja kryształowa kula podpowiada, że "lepiej już było" (złośliwcy dodają: za prezesa Kwiatkowskiego, bo ten wprawdzie radził nagrywać emitowane nocą ambitne audycje, lecz za obecnej władzy nie można tego zrobić, bo jest nocna przerwa w emisji). Oto powody takiego przekonania:

Po pierwsze: nowy zarząd - nawet najlepszy na świecie - pod rządami starej ustawy niewiele zdziała. Ustawa z 1992 r. jest reliktem dawnej epoki - ale zmiana całościowa sytuacji medialnej to także zmiana przepisów konstytucji (np. odnoszących się do KRRiT). W dodatku rzecz spoczywa w rękach polityków, a ten segment rynku mediów jest zupełnie nieprzewidywalny.

Po drugie: jeśli nawet założymy, że świetny zarząd ma wolność działania, to pamiętajmy, że wdrożenie programów naprawczych trwa latami - i nie są to dobre lata dla notowań ratingowych reformowanej instytucji. Już w tej chwili TVP jest zagrożona przez konkurencyjne magazyny informacyjne: "Fakty" są tuż za plecami, niekiedy mają lepsze wyniki oglądalności. Zaś zespół tworzący informacje jest najbardziej narażony na polityczne podmuchy i dawno utracił symboliczne przywództwo na tym obszarze. Podobnie dzieje się z rozrywką. Po epoce Niny Terentiew TVP stać na powtórki (ulubiony gatunek); brak umiejętności wizerunkowego wykorzystania swoich gwiazd (przykładem Grażyna Torbicka). Telewizyjna rozrywka ze znakiem Jedynki lub Dwójki staje się żenującym doświadczeniem, zorientowanym na dużo niższy poziom niż ten, który skłonny byłby akceptować przeciętny telewidz. O wymiarze edukacyjnym nie warto wspominać. Po co ma więc istnieć z naszych pieniędzy telewizja, która jest jedną z wielu - i to wcale nie najlepszą?

Po trzecie: nawet gdyby założyć triumf tego idealnego, najbardziej korzystnego modelu, to wydaje się, że ludzie telewizji publicznej nie są gotowi na oddanie pola - głównie internetowi i nowym technologiom, a nie stacjom komercyjnych, jak się stereotypowo myśli. Trzeba bardzo rzetelnie powiedzieć, "ile" telewizji publicznej potrzebować będziemy za rok i za trzy lata. Czyli: którą antenę sprzedać, którą oddać samorządom, a w której stworzyć model mieszany. To pytania, od których nie uciekniemy, więc może trzeba rozwiązać je jak najszybciej - póki jeszcze komuś na tym zależy.

W strategicznych działaniach nie należy koncentrować się na tym, kiedy dogonimy BBC. Nigdy, ale nie dlatego, że nie podołamy w pościgu, ale z powodu zmienności i nieprzewidywalności mediów. A może dlatego, że BBC też nie chce być starą poczciwą ciotką?

Okrągły stół

W tej sytuacji potrzebne nam są działania dobrej woli, i to dokonywane nieco na skróty. Myślę o jakimś rodzaju legitymizacji społecznej dla telewizji publicznej. Byłoby to spotkanie okrągłego stołu twórców, polityków, przedstawicieli odbiorców, podczas którego nastąpiłoby podpisanie paktu o nieagresji (przedwyborczej) i stworzony byłby harmonogram prac nad ustawą oraz bieżących działań. Pośpiech wynika stąd, że w normalnej procedurze takie działania trwają zbyt długo, zaś w tym czasie sama idea telewizji publicznej może zostać przejęta przez nadawców internetowych lub konkurencję.

Proponuję więc hasło: "Tavola rotonda subito!". Wprawdzie większość notowań internetowych dla jego pierwszego członu zajmują odniesienia do "rycerzy okrągłego stołu", ale wiem, że włoska tradycja częściej odnosi to wezwanie do dialogu społecznego. Taki okrągły stół jest nam potrzebny, i to natychmiast! Ratujmy telewizję publiczną, ale róbmy to mądrze i rozsądnie: bez bagażu politykierstwa, z wielką nadzieją na możliwość rozwijania dzięki niej tego, co mądre i piękne. Musi się to dokonać nie tyle na przekór ideom konsumpcjonizmu, co wespół z nimi - a to wydaje mi się najtrudniejszym wyzwaniem dla wszystkich przyszłych prezesów TVP - także tych sześciotygodniowych.

Prof. Wiesław Godzic jest filmoznawcą, medioznawcą i socjologiem, pracownikiem naukowym Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 11/2011