Siekierkę pilnie na kijek zamienię

Minister Zdrojewski przyjechał na białym koniu i przygwoździł włócznią złego smoka - Pietkiewicza. Radość zapanowała ogromna. Tylko czy naprawdę jest się z czego cieszyć?

07.10.2008

Czyta się kilka minut

Odsłona pierwsza: w 1961 r. Bohdan Wodiczko zostaje dyrektorem artystycznym i pierwszym dyrygentem Opery Warszawskiej. Rok później wprowadza na scenę "Króla Edypa" Strawińskiego w inscenizacji Konrada Swinarskiego. W kolejnych latach przy Nowogrodzkiej odbędą się premiery "Kawalera srebrnej róży" Ryszarda Straussa, "Zamku księcia Sinobrodego" Bartóka, "Więźnia" Dallapiccoli i "Czerwonego płaszcza" Luigiego Nono. Wodiczko chce robić nowoczesny teatr operowy, zburzyć zmurszałe struktury, wystawiać dzieła współczesnych kompozytorów. Zwalnia trzy czwarte zespołu, w tym kilkoro "nietykalnych" z Ewą Bandrowską-Turską i Wandą Wermińską na czele. Na otwarcie nowo odbudowanego gmachu przy placu Teatralnym szykuje osiem przedstawień, w tym "Wozzecka" Berga w reżyserii Swinarskiego i scenografii Tadeusza Kantora.

Pewnego grudniowego dnia 1964 r. Wodiczko dostaje wezwanie do gabinetu Stanisława Witolda Balickiego, dyrektora generalnego Ministerstwa Kultury i Sztuki. Za chwilę usłyszy, że dyrektorem naczelnym Teatru Wielkiego mianowano Zbigniewa Śliwińskiego, artystycznym - Witolda Rowickiego, administracyjnym - Zbigniewa Liberę. "To byłoby chyba wszystko" - oznajmia Balicki. Uroczyste otwarcie odbywa się 19 listopada 1965 r., Wodiczki nie zaproszono. W odbudowanym gmachu rusza wzorcowy zakład produkcyjny: fabryka sztuki, zatrudniająca blisko półtora tysiąca etatowych pracowników. Samowystarczalna jak kołchoz, czyli kisząca się we własnym sosie za olbrzymie pieniądze z dotacji ministerialnych. Po dziś dzień.

Eksperymentator Wodiczko wyjeżdża z kraju. Będzie mógł obserwować, jak jego rówieśnik Rolf Liebermann, szwajcarski kompozytor i dyrektor Opery Hamburskiej (dla której zamówił 24 nowe utwory, w tym "Diabły z Loudun" Pendereckiego), zrewolucjonizuje Operę Paryską. Za kadencji Liebermanna rozbłysną w Paryżu gwiazdy śpiewacze Placida Domingo i Kiri Te Kanawa, Giorgio Strehler wyreżyseruje legendarny spektakl "Wesele Figara", Georg Solti postawi na nogi orkiestrę.

W Warszawie nastaną długie lata marazmu, zmarnowanych nadziei, światełek w tunelu, sporadycznych wzlotów i coraz częstszych upadków. Przesądni zaczną mówić o klątwie Wodiczki.

Bohaterowie dramatu

Odsłona druga: w 1996 r. na scenę wkracza pierwszy z bohaterów dzisiejszego dramatu, Janusz Pietkiewicz, nominowany na dyrektora naczelnego przez ministra Kazimierza Dejmka. Ciągnie się za nim dość ponura sława: pracownika państwowej agencji koncertowej Pagart, partyjnego aparatczyka zajmującego kierownicze stanowiska w radiu i telewizji w latach 1973-1989, udziałowca Heritage Films Lwa Rywina. Ma zrealizować koncepcję połączenia sceny operowej i dramatycznej. Mimo śmiałych planów - m.in. sprowadzenia do Warszawy słynnej "Trylogii" Roberta Wilsona - udaje mu się skłócić praktycznie wszystkich ze wszystkimi. Kazimierz Kutz nazywa go "hurtownikiem bez pojęcia" i rezygnuje z kierowania Sceną Dramatu. W drugiej kolejności podaje tyły Ryszard Peryt, sprawujący pieczę nad Sceną Opery. Dejmek poniewczasie traci zaufanie do swego kandydata. Pietkiewicz, zwolniony ze świadczenia pracy przez minister Joannę Wnuk-Nazarową, przez pół roku nie robi nic, pozostając dyrektorem bez gabinetu.

W 1998 r. pojawia się drugi bohater, Waldemar Dąbrowski. Rzutki menedżer czasów PRL, ale też stypendysta Uniwersytetu Harvarda i British Council, obejmuje Teatr pospołu z Jackiem Kaspszykiem jako dyrektorem artystycznym. Wprowadza do teatru nowych ludzi, którzy z operą nie mieli dotychczas nic wspólnego - m.in. Krzysztofa Warlikowskiego i Mariusza Trelińskiego. Ten pierwszy zbiera cięgi za "Don Carlosa", drugi wzbudza sensację doskonale przyjętą "Madama Butterfly". Nowe inscenizacje okazują się bardzo kosztowne. Pieniądze rozchodzą się błyskawicznie, tymczasem na zapowiadaną reorganizację teatru jakoś się nie zanosi. Dotacje Ministerstwa z roku na rok są coraz niższe - w 2000 r. o blisko 3 miliony, w 2001 r. o prawie 5 milionów złotych. W końcu resort zarzuca powołanej przez szefów Fundacji "Opera", że zatrzymała blisko ćwierć miliona środków przeznaczonych na finansowanie przedsięwzięć Opery Narodowej. Dąbrowski opuszcza tonący okręt: w 2002 r. zostaje ministrem kultury i zostawia cały kram na głowie Kaspszyka. W 2003 r. kasa Opery świeci pustkami. Dyrekcja najpierw wstrzymuje pobory, potem opóźnia wpłaty na ZUS i Fundusz Świadczeń Socjalnych. Postawiony pod ścianą Kaspszyk podaje się do dymisji - z 6 milionami zł długu.

Zaczyna się prawdziwy kryzys. Kto teraz? Peryt i Treliński? Pietras i Treliński? We wrześniu 2005 r. stanęło na triumwiracie: naczelny Sławomir Pietras, artystyczny Mariusz Treliński, muzyczny Kazimierz Kord. Niespełna pół roku później minister Ujazdowski odwołał Pietrasa, z którym pozostali dwaj dyrektorzy nie mogli się dogadać w sprawach artystycznych. Nie wzięli pod uwagę, że za Pietrasem staną murem związkowcy z NSZZ "Solidarność" oraz związków artystów chóru i baletu. Skutek? Narastający konflikt w łonie całego zespołu i dymisja Korda, który uznał, że nie widzi możliwości dalszej współpracy z Trelińskim. Przyczyna? Brak jakichkolwiek pomysłów na reorganizację molocha. Nawiasem mówiąc, w zorganizowanym przez związki referendum Kord przegrał stosunkiem 336 do 400 głosów, a Treliński z kretesem, zyskując niespełna sto głosów na "tak".

W sierpniu 2006 r. Kazimierz M. Ujazdowski - wbrew opiniom Korda i Trelińskiego - powołuje na szefa Pietkiewicza, który niedawno przegrał walkę o fotel prezesa TVP z Bronisławem Wildsteinem. Pietkiewicz nie zdążył się spotkać z Trelińskim, zawiadomił go tylko przez telefon, że nie widzi możliwości dalszej współpracy. Nastaje czas Wielkiej Smuty. Zdesperowani proponują wysadzić teatr w powietrze, żeby odwrócić klątwę Wodiczki.

Okrakiem na barykadzie

Odsłona trzecia: w listopadzie 2007 r. ministrem kultury w rządzie Donalda Tuska zostaje Bogdan Zdrojewski. Czyżby koniec koszmaru? A gdzie tam. Zamiast spodziewanej dymisji Pietkiewicza minister funduje nam listek figowy w osobie reżysera Michała Znanieckiego, mianując go p/o dyrektora artystycznego. Środowisko się boczy: mimo niewątpliwych uzdolnień Znaniecki ma opinię człowieka, który czuje się najwygodniej siedząc okrakiem na barykadzie. Chyba słuszną: w lipcu 2008 r. pełniący obowiązki zapowiada dwie premiery forsowane uparcie przez Pietkiewicza, z drugiej zaś strony obiecuje powrót Trelińskiego i Warlikowskiego oraz debiuty operowe Zadary, Klaty i Kleczewskiej. Trzeba mu jednak oddać sprawiedliwość, że czyni rzecz niemożliwą: dopina rozbabrany sezon na niespełna trzy miesiące przed jego rozpoczęciem. Inna sprawa, czy plany uda się zrealizować, bo o zmianach u podstaw dalej nic nie słychać.

Bomba wybucha 24 września, kiedy "Gazeta Wyborcza" dowiaduje się "nieoficjalnie" o decyzji Zdrojewskiego, który oznajmia, że dyrektorem artystycznym TW-ON będzie Mariusz Treliński, naczelnym zaś - Waldemar Dąbrowski. Telefony urywają się od samego rana, sytuacja przypomina czeski film "Nikto nic neví", Pietkiewicz zwołuje kuriozalną konferencję, na której w najlepsze przedstawia dotychczasowe propozycje programowe i zapewnia dziennikarzy, że nikt go nie poinformował o żadnych zmianach. Znaniecki udaje Greka, podkreślając, że podpisał kontrakt do 2010 r. i raczej nie jest zainteresowany współpracą z nową dyrekcją na stanowisku głównego reżysera. Ciekawe zresztą, na jakiej podstawie rozwiązano by z nim umowę. W przypadku Pietkiewicza sprawa wydaje się prostsza: niski poziom spektakli, recenzje fatalne, zespół zapowiada wejście z dyrektorem w spór zbiorowy, opera nadal jest w długach.

Minister Zdrojewski przyjechał na białym koniu i przygwoździł włócznią złego smoka Pietkiewicza. Radość zapanowała ogromna. Tylko czy naprawdę jest się z czego cieszyć?

Powrót do gniazda os

Jak widać, w przeklętym przez Wodiczkę teatrze wszystko się może zdarzyć dowolną liczbę razy, a odwoływani i powoływani od nowa dyrektorzy i tak kiedyś się obudzą jak Paszeko z "Rękopisu znalezionego w Saragossie". Pod szubienicą braci Zota, z trupami po obydwu stronach. Najbardziej w tym wszystkim dziwi, że powtórnie nominowani - w swej naiwności bądź pysze - nie zdają sobie sprawy z zagrożeń, jakie niesie ze sobą powrót w to gniazdo os, w tę wylęgarnię roszczeń, kompleksów i pretensji, w ten worek bez dna, który przepuści każdą sumę pieniędzy, dopóki nikt go nie zszyje. A jeszcze lepiej wyrzuci i zastąpi nowym.

Jakkolwiek doceniam twórczy ferment, który pojawił się w operze za dyrekcji Dąbrowskiego, jego niedawna wypowiedź w stołecznym wydaniu "GW" stawia włosy na głowie. Czytamy, że Zdrojewski spytał nowo powołanych żartem (sic!), czy w ciągu czterech lat zrobią z Opery Narodowej jedną z dziesięciu najlepszych oper na świecie. Dąbrowski miał odpowiedzieć (żartem, mam nadzieję), że w takim razie musi mieć jeden z 30 najwyższych budżetów świata. Że Dąbrowski umie wydawać pieniądze, przekonaliśmy się za jego poprzedniej kadencji, że jest biegły w tak zwanej alokacji zasobów, udowodnił już nieraz. Gorzej, że dotąd kierował się raczej wiarą we własną nieomylność niż długofalowym rachunkiem ekonomicznym. Zasłynął nawet bon motem "Ja nie muszę liczyć, ja wiem". Piszę to ku przestrodze Mariusza Trelińskiego, nie jest bowiem wykluczone, że Dąbrowski znów zostanie ministrem, a Treliński ani się obejrzy, jak zostanie sam z milionami długów. Historia lubi się powtarzać, zwłaszcza w resorcie kultury i Operze Narodowej.

Najważniejsza jest muzyka

Podziwiam wyobraźnię inscenizacyjną Trelińskiego, który w przeciwieństwie do Warlikowskiego docenia specyfikę opery i nie reżyseruje kolejnych spektakli w poczuciu nieutulonej krzywdy, że śpiewacy niszczą mu zabawę. Pisałam o tym zresztą już nieraz na innych łamach, podobnie jak o tym, że reżyseria operowa na całym świecie przechodzi głęboki kryzys, że rozmaici ojco-, matko- i ciotkobójcy panoszą się na scenach szacowniejszych niż warszawska, co czasem owocuje całkiem głośnym skandalem, kiedy dyrygent lub śpiewak odmawiają dalszej współpracy i zwijają manatki. Tymczasem większość naszej braci recenzenckiej ocenia kolejne premiery operowe jak uzupełnione muzyką przedstawienia dramatyczne. Celuje w tym zwłaszcza Piotr Gruszczyński, któremu udało się opisać jedną z inscenizacji Warlikowskiego, nie zająknąwszy się bodaj słowem o stronie wykonawczej. Nic dziwnego, że Jacek Wakar komentuje obecną sytuację słowami: "Liczy się przede wszystkim powrót Mariusza Trelińskiego".

Liczy się przede wszystkim muzyka i dlatego uważam, że powtórna nominacja reżysera na dyrektora artystycznego jest nieprzemyślana i wyrządzi Operze Narodowej więcej szkód niż pożytku. Treliński jest piekielnie zdolny i rzeczywiście robi coraz lepsze spektakle, wciąż jednak pracuje ze śpiewakami jak z aktorami dramatycznymi. A mógłby ich prowadzić jak Otto Schenk, gdyby znał fizjologię głosu, gdyby opera była naprawdę jego życiową pasją. I na obronę Trelińskiego: gdyby ktoś tego w Polsce uczył.

A w TW-ON dzień powszedni wygląda zupełnie inaczej niż za ścianą w Narodowym. Wypełniają go żmudne próby grup orkiestrowych, ćwiczenia solistów z korepetytorami, długie rozśpiewania, bez których chór nie przystąpi do pracy, ogarnianie całości z dyrygentem, powtarzanie materiału do upadłego z chórem dziecięcym. Inscenizacja jest tylko jednym z elementów dzieła operowego, i to wcale nie najważniejszym. Dlatego w większości oper funkcję dyrektora muzycznego, a często i artystycznego, sprawuje dyrygent. Im lepszy teatr, tym wybitniejszy.

Dąbrowski uspokaja: "Mamy już głównego dyrygenta Opery Narodowej, którym został Jewgienij Wołyński". "No to chyba dobrze!" - pisze niejaki bartoromero na blogu Doroty Szwarcman. Nie mam pojęcia. W Nowosybirsku, Irkucku i Czelabińsku ma niezłą opinię.

Rozterki internauty

Jest niedziela, 5 października. Wchodzę na oficjalną stronę internetową TW-ON. Klikam na link "Kierownictwo Teatru". Waldemar Dąbrowski, Dyrektor naczelny. Link martwy, nie prowadzi na żadną podstronę. Trelińskiego nie ma. Michał Znaniecki figuruje jako Główny reżyser, p.o. dyrektor artystyczny. A jednak. Z osób odpowiedzialnych za muzyków - tylko Bogdan Gola, Kierownik chóru.

Rada dla administratora strony: trzymać wszystkie biogramy w bazie danych. Przy kolejnej rewolucji w TW-ON będzie jak znalazł.

Dorota Kozińska jest krytykiem, redaktorem "Ruchu Muzycznego".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Latynistka, tłumaczka, krytyk muzyczny i operowy. Wieloletnia redaktorka „Ruchu Muzycznego”, wykładowczyni historii muzyki na studiach podyplomowych w Instytucie Badań Literackich PAN, prowadzi autorskie zajęcia o muzyce teatralnej w Akademii Teatralnej w… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 41/2008