Sceny z życia

W żargonie specjalisty: „Wprowadził i rozpropagował standardy opieki paliatywnej”. W języku prostej Kaszubki: „Zorganizował ludziom dobre odchodzenie. I nauczył nas o tym rozmawiać”.

19.03.2017

Czyta się kilka minut

Ks. Jan Kaczkowski, czerwiec 2009 r. / Fot. Damian Kramski
Ks. Jan Kaczkowski, czerwiec 2009 r. / Fot. Damian Kramski

Pierwsze wrażenie: cisza. Na zewnątrz słychać tylko dźwięk linki uderzającej o stojący przed budynkiem maszt. Cicho jest – poza godzinami pracy – także w recepcji, gdzie za kontuarem siedzi wolontariuszka. Niewiele słychać nawet w centrum tutejszego życia, obszernej przestrzeni holu łączącej dyżurki z salami chorych: są tu m.in. wielkie zdjęcia na ścianach, jasne kanapy, pianino i akwarium. Poza szumem jego filtra można tu usłyszeć ciche rozmowy i – rzadziej – skrzypienie kół wózka inwalidzkiego.

Wrażenie drugie: kulturowy szok. Więcej niż o tym miejscu mówi on o wielu polskich oddziałach szpitalnych, z brzydkimi korytarzami i pokojami wystawionymi na cudze spojrzenia (widać chorych, jak się ubierają, przewracają na bok; słychać, jak ich boli).

Tu są ciepłe kolory, przestrzeń, dużo światła, a drzwi do sal – niby drobiazg – pochowano we wnękach...
Przełom stycznia i lutego 2017 r. – w Puckim Hospicjum pw. św. Ojca Pio jest 19 pacjentów. Żaden nie spotkał ks. Jana Kaczkowskiego. Owszem, patrzy na nich ze zdjęć, np. tego wielkiego ustawionego w sali z pianinem.

Ale prawdziwego spotkać nie mogli.

1.

Prawdziwego spotkała – 12 lat wcześniej – Urszula Budzisz, mieszkająca w domku kilkanaście kilometrów stąd. Nawet się zdziwiła: ksiądz, a taki prawdziwy.

– Skromna osoba, Kaszubka z dziada pradziada. Tu się urodziłam i tu pewnie umrę. Chałupy, Kaperska 63, żeby było jasne, że to, co opowiadam, jest prawdą – przedstawia się po włączeniu dyktafonu.

Na stole herbata i ciasto, Urszula Budzisz patrzy w okno: na pierwszym planie ulica, za nią zatoka (jesteśmy na Półwyspie Helskim – po drugiej stronie domu Bałtyk). Pod tym oknem przez miesiące leżała jej mama.

A początek wyglądał tak: zadzwoniła na komórkę, bo przez wieś szła fama, że jest ksiądz, który pomaga „w takich sytuacjach”. A ona „w takiej sytuacji” była mniej więcej wtedy, gdy w 2005 r. powstawało Puckie Hospicjum Domowe pw. św. Ojca Pio.

2.

Inny początek obserwował – kilka lat później – dr Marek Suchorzewski, anestezjolog i specjalista medycyny paliatywnej. Właśnie wrócił z Anglii, gdzie zobaczył, jak wyglądają nowoczesne hospicja. W Pontefract (West Yorkshire), gdzie pracował, widział ładnie urządzone pokoje jednoosobowe. I chorych, którzy o każdej porze widują się z bliskimi.

Dr Suchorzewski szuka pracy w hospicjum: nie chce, by to, czego się nauczył, poszło na marne. Propozycja pada od kolegi lekarza z Pucka: czy chciałby pracować z ks. Kaczkowskim?

Doktor Suchorzewski: – Przełom 2008 i 2009 r., mróz, a ks. Jan zawozi mnie pod budynek: już z dachem, ale jeszcze bez wszystkich okien. Stoimy, a on pokazuje: tu będzie to, tam będzie tamto.

Pracę szefa zespołu lekarskiego zaczyna 1 stycznia 2010 r., z pojawieniem się pierwszego pacjenta hospicjum stacjonarnego.

3.

Urszula Budzisz: – Usłyszałam w słuchawce: „To ja przyjadę”. Myślę sobie: „Przyjedzie albo i nie przyjedzie”. Ale tego samego dnia widzę przez okno: idzie. Ksiądz, a właściwie młody chłopak. Trochę byłam zdziwiona, że przyszedł, że tak normalnie ze mną rozmawia, że taki ludzki człowiek. I mówi: „Jeszcze przyślę dwie panie do pomocy”. Ja znowu: „Przyśle albo nie przyśle”. Przysłał. Dwie pielęgniarki, bez których nie dałabym rady. To zapamiętałam: że jak coś powiedział, to tak zrobił.

4.

Dr Suchorzewski zobaczył w Anglii szokującą scenę. Kolega lekarz klęczy przed łóżkiem pacjenta i z nim rozmawia. „Modlisz się przed chorym?” – pyta. I słyszy: dla człowieka bardzo chorego wysiłkiem jest podniesienie głowy. A podczas rozmowy lekarz powinien mieć wzrok na poziomie jego wzroku.
– Zaczął pan klękać? – pytam.

– Zacząłem. A ks. Jan takie rzeczy natychmiast podchwytywał. Były dla niego najważniejsze.
Podchwycił też inną: po co właściwie lekarzowi w hospicjum biały fartuch (poza tym, że przydaje majestatu)? I dlaczego nie mógłby chodzić pod krawatem?

– Nie tylko podchwycił, ale nazajutrz złapał mnie idącego bez krawata i napomniał – śmieje się Suchorzewski.

5.

– Czy pan wie, co to znaczy mieć w domu osobę nieuleczalnie chorą, której już nie weźmie szpital, i mieć kogoś, kto odbierze telefon w nocy? Przyjedzie, pogada, pokaże, jak umyć głowę, jak podnieść rękę, żeby nie bolało, jak założyć opatrunek, sprawdzić, czy są odleżyny, a jak są, to jaką maść dać, jak oklepywać, jak utrzymać higienę, nakleić plaster, żeby organizm wchłaniał? To jest ulga, której nie da się wyrazić słowami.

Urszula Budzisz opowie skróconą historię choroby mamy. Najpierw guz piersi pojawił się w latach 80. Wycięty, zniknął na kilkanaście lat. Wrócił, kiedy kobieta miała ponad osiemdziesiątkę.

– Chyba nikt tu wtedy nie znał słowa „hospicjum” – zastanawia się pani Urszula. – A jak poznali, to z początku się go bali.

6.

Doktor Suchorzewski przywiózł z Anglii jeszcze jeden „drobiazg”: rozmowa z pacjentem i jego rodziną nie może odbywać się na korytarzu. Ani – o ile to możliwe – w dyżurce (kojarzy się ze szpitalem, bo tu jest sterta dokumentów). „Pokój zwierzeń”, pomieszczenie do rozmów trudnych – to kolejny pomysł, który podchwytuje ks. Kaczkowski.

Można snuć domysły: ile przez ten niewielki pokój (wygodne fotele, stolik i okno, ciepłe kolory) przeszło ludzi? Ilu wybiegło z krzykiem, bo pierwszy raz ktoś im powiedział prawdę; ilu poczuło ulgę, bo wreszcie ktoś z nimi porozmawiał?

Weźmy zapamiętanego przez doktora Suchorzewskiego z pierwszych dwóch lat działania hospicjum (w 2012 r. gdański anestezjolog odszedł z Pucka, chcąc się skupić na pracy w szpitalu). Przyjeżdża mężczyzna i pyta: „A dlaczego właściwie jestem w hospicjum?”, „Dlaczego nie operują?”. Puccy lekarze pytają: czy rozmawiał o rokowaniach z onkologiem? Nie rozmawiał z nikim.

Doktor Suchorzewski: – Czasami bywaliśmy pierwszymi osobami, które musiały mieć odwagę tam, gdzie nikt wcześniej się na nią nie zdobył. Powiedzieć: „Pana stan nie pozwala na operację”. Ks. Jan od początku był za mówieniem prawdy.

7.

W kwestii prawdy Urszula Budzisz też ma coś do powiedzenia. To było kilka lat temu: ks. Kaczkowski już chory, całe Chałupy przeżywają jego glejaka, a ona otwiera internet, gdzie dają z nim wywiad. I w tym wywiadzie ks. Kaczkowski opowiada historię z życia wziętą (opowiadał ją często). Pani w średnim wieku, córka pacjentki, przyjmuje go w korytarzu: „Może ksiądz nie mówi mamie, że to rak”. Potem rozmowa na osobności z mamą: „Może ksiądz nie mówi córce, że to rak”.

Urszula Budzisz: – Nagle myśl: „Boże, on przecież o nas mówi!”. I druga: „Po co on to opowiada?!”. O tym, że mama prosiła o to samo, co ja, dowiedziałam się dopiero z tego wywiadu! Bo u nas się o takich sprawach nie mówiło wprost. Raczej: „A, to może chwilowe”. Albo: „Może się o coś uderzyłaś”.

8.

Doktorowi Suchorzewskiemu pewnie niezręcznie by było wypowiedzieć dwa stwierdzenia. Pierwsze: hospicjum w Pucku to jedno z wielu dobrych hospicjów w Polsce. Bo w ogóle polski ruch hospicyjny ma się dobrze. Drugie: puckiego hospicjum nie stworzył jeden człowiek.

Od początku – tzn. odkąd młody ks. Kaczkowski w tutejszym szpitalu, gdzie pełnił funkcję kapelana, spytał ją, pielęgniarkę tego szpitala, „czy nie chciałaby robić hospicjum” – była też Anna Jochim-Labuda (dziś faktycznie kieruje placówką). Byli również Halina i Jan Piotrowiczowie, którzy – od strony organizacyjnej – dali życie stowarzyszeniu. Byli lekarze, jak Agata Gussmann, która jako pierwsza jeździła do domów chorych, i inne pielęgniarki, np. Agnieszka Wejer, sama doświadczona odejściem brata w innym hospicjum. Byli najbliżsi przyjaciele: Arkadiusz Gawrych, który współzarządzał placówką, i Piotr Szeląg, współtwórca Areopagów Etycznych (wydarzenie w Polsce pionierskie: już dziesiąty rok eksperci – bioetycy, psycholodzy – uczą przyszłych lekarzy czegoś, czego nie uczą uczelnie: jak prowadzić trudne rozmowy z pacjentami i ich bliskimi).
Na czym więc polega fenomen puckiego hospicjum i jego szefa? Po pierwsze: coś, co było już znane w dużych miastach, zostało wszczepione w krajobraz prowincji. Lokalna rewolucja cywilizacyjna.

– Ks. Jan Kaczkowski wprowadził, a potem rozpropagował standardy opieki paliatywnej, o których w Pucku niewielu śniło – powie doktor Suchorzewski.

No właśnie: rozpropagował. Sam – wbrew opiniom, że media „wciągnęły go” do jakiejś gry – przychodził do dziennikarzy, na długo zanim dostał diagnozę. Zgłosił się do „Gazety Wyborczej”, zaproponował reportaż TVN, zapukał do drzwi „Tygodnika”. Ba, wkręcił się do programu „Opowiedz nam swoją historię” prowadzonego przez muzyka i celebrytę Michała Wiśniewskiego, gdzie trzy osoby w każdym odcinku walczyły o 10 tys. zł (chciał je wydrzeć na powstające hospicjum). Przegrał z byłą prostytutką, której udało się wyjść na prostą.

Dał hospicjum – poza wizją, pasją i zmysłem menedżerskim, który dla wielu był zaskoczeniem – twarz i charyzmę. Dał też – choć słowo „dał” nie jest do końca adekwatne – swoją historię. Młody ksiądz od chorób i umierania idzie na rezonans magnetyczny – wychodzi kilkadziesiąt minut później jako śmiertelnie chory. I postanawia test, który zadawał wcześniej setkom ludzi, zdawać na oczach kamer. Przez cztery lata bez dwóch miesięcy.

9.

Urszula Budzisz pamięta taką scenę: niedługo przed śmiercią mamy ks. Kaczkowski przyjeżdża z dwoma chłopakami (kolejny znak rozpoznawczy duchownego: wciągał w pracę dla hospicjum młodzież z trudnych domów). Oni klęczą w kuchni, on przy łóżku w salonie, udzielając ostatniego namaszczenia i modląc się...

I wizyta ostatnia. – Już po śmierci mamy przyjechał, żeby się dowiedzieć, jak się trzymam – wspomina mieszkanka Chałup.
Urszula Budzisz chce jeszcze dokonać podsumowania: – Pan zauważy: ludzie nie lubią o t y m rozmawiać, czy Ślązak, czy warszawiak, czy Kaszub, tu nie ma bohaterów. A z nim się dało. „Proszę księdza, ja się boję” – powiedziałam mu kiedyś. On nam tu zorganizował dobre odchodzenie. Tego się nie da wymazać. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz działu krajowego „Tygodnika Powszechnego”, specjalizuje się w tematyce społecznej i edukacyjnej. Jest laureatem Nagrody im. Barbary N. Łopieńskiej i – wraz z Bartkiem Dobrochem – nagrody Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Trzykrotny laureat… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 13/2017