Samospalenie

Ryszard Kapuściński (1932-2007)

01.02.2007

Czyta się kilka minut

Nie zdołam opowiedzieć o 46 latach mojej przyjaźni z Ryszardem.

Zastanawiam się czasami, na czym wyrosła nasza bliskość. Na idealistycznym wyobrażeniu, jak to jest mieć brata, którego obaj nie mieliśmy? A może na wspólnocie losu, który rzucił nas z polskich ziem wschodnich do PRL-u? Jego z Polesia, mnie z Podola. Może też podobnie, przynajmniej czasami, odczuwaliśmy świat? Choć go znałem, w natłoku różnych o nim wspomnień już wydaje mi się jakby inny, dlatego opowiem o jednym z dziwniejszych fragmentów jego życiorysu i ciekawszym rysie jego charakteru - wielkiej, trwającej latami fascynacji, która czyniła go gotowym do poświęceń.

Pod koniec lat 50. Ryszard pojechał do Indii i Chin, gdzie wstrząsnęła nim skrajna bieda milionów ludzi i stoicyzm, z jakim z reguły była znoszona. Ten wstrząs zaciążył na nim, niemal jak obsesja, na wiele lat. Gdy, bodajże w 1962 r., obaj znaleźliśmy się w Dar-es-Salaam, stolicy dzisiejszej Tanzanii, wówczas - Tanganiki (zakładałem tam placówkę dyplomatyczną), spacerowaliśmy brzegiem Oceanu Indyjskiego, opowiadział mi o konieczności samopoświęcenia się - by zrobić coś dla tych rzesz ludzkich i dla każdej z tych osób z osobna. Dziś mogę powiedzieć, że chciał je ocalić, czy wręcz... zbawić. Twierdził, że ani Pierwszy Świat, czyli Zachód, ani Drugi, czyli ówczesny blok socjalistyczny, nie zrobią niczego dobrego. Właściwie tylko pogarszają sytuację, wydobywając z ludów zamieszkujących Azję i Afrykę ich najgorsze cechy i instynkty. Zachód, obiecując "zbawienie przez kapitalizm", naruszy tradycyjne struktury plemienne, nie rozwiązując żadnego z istotnych problemów postkolonialnego świata. Komuniści natomiast, mamiąc obietnicami "zbawienia społecznego", przy pierwszej okazji poświęcą biedaków, nie chcąc niczego ze swej strony ryzykować, rozpętując na dodatek nienawiść między ludźmi.

"Tym ludziom mogą pomóc tylko ci, którzy gotowi są poświęcić im swoje zdrowie, życie, nawet ryzykując jego utratę" - wyjawił mi Ryszard najważniejszy element swojej idei. Wszystko po to, by, po pierwsze, głęboko poznać świat ludzi najmniej na globie znaczących, po drugie - uświadamiać reszcie świata ich tragizm. Ryszard uważał, że tacy ludzie jak on muszą dotrzeć do sumień bogatych ludzi. A tego się nie dokona, jeśli autentycznie się nie przeżyje, czym jest cierpienie i odtrącenie w Afryce czy Azji. I prawdziwie nie poświęci takim ludziom życia. W tej idei nie było miejsca na słabość - to miała być rzeczywista ofiara wynikająca z niebagatelnej motywacji nadprzeciętnej jednostki (oczywiście nie myślał o sobie w kategoriach ponadprzeciętności; miał poczucie własnej wyjątkowości, ale jeszcze nie wielkości - to ujawniło się później i było skrzętnie skrywane).

Dzisiaj potraktowałbym to jako marzenie idealistycznego lekkoducha, ale wówczas widziałem przekształcanie tej myśli w czyn. On jeździł do tych biednych ludzi, żył i mieszkał z nimi, zarażał się ich chorobami. Przez to niemiłosiernie eksploatował swój organizm, a miał silny organizm. Ryzykując życie, poznawał ich konflikty, pisał, opowiadał, uświadamiał świat - było w tym coś misyjnego, wręcz franciszkańskiego, bo tym sposobem prowadził przecież życie skromnie i pełne wyrzeczeń. Wiedział, że jest w tym osamotniony, ale na tym właśnie opierał głęboko skrywane poczucie swojej wielkości.

Było to nieco naiwne i z czasem zaczął chyba oswajać się z tą swoją bezradnością; wbrew okazywanemu optymizmowi popadał w nastroje pesymistyczne, które na własny użytek, a chyba trochę niesprawiedliwie, nazywałem "powrotem do realizmu". Najboleśniej utopijność swojej idei odczuł właśnie w 1962 r. w Dar-es-Salaam, gdy, mimo że pluł krwią, przygotowywał się, by wyjechać do Katangi, gdzie rozpoczynała się wojna (to południowa prowincja Konga, która w 1960 r. ogłosiła, utraconą trzy lata później, niepodległość). W przeddzień wyjazdu ja i moja żona Izabella niemalże fizycznie zmusiliśmy go do prześwietlenia i okazało się, że ma dziury w płucach. Wzięliśmy go do naszego domu, gdzie leżał wiele tygodni, łykając straszne ilości lekarstw. Wtedy też przyszło do niego może nie otrzeźwienie, bo on nadal wierzył w swoją metodę zbawiania świata, ale świadomość, że to samospalanie jednak świata nie uleczy.

Wysłuchała Anna Mateja

JERZY M. NOWAK (ur. 1937) jest zawodowym dyplomatą; obecnie ambasadorem Polski przy NATO w Brukseli.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 05/2007

Artykuł pochodzi z dodatku „Książki w Tygodniku (05/2007)