Sahel: wojna na krzyżówce świata

Na południe od Sahary trwa walka z dżihadystami. Francuzi i Amerykanie, przy wsparciu lokalnych armii, mierzą do nich z dronów. Jednak eksperci ostrzegają: jeśli Zachód nie ochroni cywilów, powtórzy błędy z Afganistanu i Libii.

19.08.2019

Czyta się kilka minut

Francuscy żołnierze podczas misji,  której celem była likwidacja oddziału dżihadystycznego aktywnego w dystrykcie Gourma, Mali,  14 sierpnia 2019 r. / REUTERS / FORUM
Francuscy żołnierze podczas misji, której celem była likwidacja oddziału dżihadystycznego aktywnego w dystrykcie Gourma, Mali, 14 sierpnia 2019 r. / REUTERS / FORUM

Jego wieś Fulanie zaatakowali w maju. Doguel Kodio, 38-latek należący do rolniczego ludu Dogonów ze środkowego Mali, wspomina, że serie z broni maszynowej słychać było przez dwie godziny – tak długo, bojąc się śmierci, leżał z żoną i ośmiorgiem dzieci na glinianym klepisku. Potem, razem z innymi, uciekli. Napastnicy wrócili nazajutrz; zabrali bydło, spalili domy, zaminowali pola.

Spór o to, jak odpowiedzieć na ataki pasterzy Fulan, jednej z większych grup etnicznych na Sahelu, podzielił Dogonów. Niektórzy chwycili za karabiny i przystąpili do radykalnego ruchu Dan Na Ambassagou (Zawierzeni Bogu), który w marcu we wsi Ogossagou dokonał masakry ok. 160 Fulan.

– Inni, jak pewien poważany szef wsi, z którym rozmawiałem, wezwali do solidarnej obrony ziemi, i Dogonów, i Fulan, przed ekstremistami z zewnątrz. I od razu zaczęli dostawać pogróżki od swoich pobratymców – mówi „Tygodnikowi” Philip Kleinfeld, dziennikarz portalu „The New Humanitarian”, który właśnie wrócił z Mali, Nigru i Burkina Faso, państw w samym środku eskalującego konfliktu, w którym coraz śmielej biorą też udział skrajne ruchy islamskie.

Sny o dawnej potędze

Spory na Sahelu – rozciągającym się od Mauretanii po Sudan regionie Afryki, który oddziela Saharę od strefy tropikalnej – to nic nowego. Od wieków krzyżowały się tu szlaki handlowe i strefy wpływów, przenikały języki i obyczaje; wędrowni pasterze zawsze rywalizowali z rolnikami o dostęp do ziemi i wody. W ostatnich latach, z racji pojawienia się nowych organizacji terrorystycznych, intratnego przemytu broni i migrantów przez Saharę oraz coraz bardziej nieprzewidywalnych cykli pogodowych, walki nasiliły się. Do tego stopnia, że dziś można już mówić o lokalnej wojnie: tylko w ostatnich miesiącach zginęło tu około 5 tys. ludzi, a prawie pół miliona musiało uchodzić z domów.

– Państwa Sahelu są słabe – mówi Philip Kleinfeld. – I chodzi nie tylko o to, że nie zapewniają swoim obywatelom bezpieczeństwa, a urzędy pozostają skorumpowane. Powodem słabości władz jest to, że nie ufają im ludzie.

Dotyczy to zwłaszcza Fulan, historycznie dominującej w Mali grupy etnicznej. Jej pasterski, koczowniczy tryb życia traci na znaczeniu; władze w stołecznym Bamako wspierają osadnictwo i rolnictwo. – Fulanie wracają myślami do historii potężnego królestwa, którym kiedyś władali. Dziś żyją w zaniedbanej części najuboższego regionu świata, nie mają możliwości zmiany i uważają, że są dyskryminowani przez państwo. To czynniki sprzyjające radykalizacji – wymienia Kleinfeld.

W Mali wydarzenia przyspieszyły sześć lat temu, gdy w północnej części kraju wybuchła kolejna rebelia Tuaregów. Dołączyły do nich lokalne grupy dżihadystyczne, które szybko zdominowały powstanie, zdobywając strategiczne miejscowości wzdłuż granicy z Algierią i rozpoczynając marsz na Bamako. Zaniepokojona ich sukcesami Francja, dawna metropolia kolonialna, w 2012 r. rozpoczęła wojskową misję „Serwal”, później przemianowaną na operację „Barkhane”, która obejmuje dziś pięć państw regionu. ONZ wysłało zaś do Mali błękitne hełmy. Po trzech latach rząd i rebelianci podpisali porozumienie, ale rosnących wpływów dżihadystów nie udało się zatrzymać.

– Aktywność tych grup wiąże się z coraz mniej przewidywalnymi cyklami pogodowymi – mówi „Tygodnikowi” prof. Stig Jarle Hansen z uniwersytetu NMBU w Ås (Norwegia), badacz ruchów ekstremistycznych w Afryce. – Niski stan wody w Nigrze, rzece, od której zależy dobrobyt całego regionu, narusza delikatną równowagę bezpieczeństwa. Zmiana klimatu nie jest przyczyną konfliktu na Sahelu, ale coraz ważniejszym czynnikiem pobocznym. Na naszych oczach waśnie etniczne przeradzają się w walkę o zasoby. Co gorsza, władze Mali i wspólnota międzynarodowa zdają się tego nie dostrzegać – ostrzega ekspert.

Jutro jest teraz

Na Sahelu przyszłość dzieje się już dziś. A ściślej: trwa tu konflikt, który może być zapowiedzią kolejnych, w innych częściach kontynentu.

Schemat jest zawsze podobny: państwa są zbyt słabe, aby samodzielnie przeciwstawić się dżihadystom. Polegają więc na lokalnych oddziałach, związanych z poszczególnymi grupami etnicznymi. To tylko napędza tlące się od dawna konflikty. Gdy sytuacja wymyka się spod kontroli, Zachód przysyła wojska (na Sahelu do Francuzów i Amerykanów za kilka miesięcy dołączy ćwierć tysiąca żołnierzy brytyjskich) – ale dla dowódców bardziej od ochrony miejscowej ludności liczy się „likwidacja celów”.

– W regionie Mopti w środkowym Mali ideologia islamistyczna nie była dotąd dominująca. Dziś wykorzystuje się ją coraz bardziej – mówi prof. Hansen, który kilka tygodni temu wydał książkę „Horn, Sahel and Rift: Fault-lines of the African Jihad”, szczegółową analizę organizacji dżihadystycznych w Afryce. I dodaje: żadna z nich nie wydaje się dziś specjalnie osłabiona. – Ani Nusrat al-Islam (JNIM), ani Boko Haram… Obie są zdolne do przeprowadzania dużych ataków. Osłabły też napięcia między JNIM a Państwem Islamskim Zachodniej Afryki (ISWA), co może oznaczać, że obie grupy uzgodniły swoje strefy wpływów – wylicza.

Philip Kleinfeld: – Ludzie wstępują w ich szeregi nie tylko ze względu na brak perspektyw. Gdy rozmawiam z Fulanami, słyszę od nich wprost: „Jesteśmy w potrzasku między dżihadystami a państwem”. Niektórzy wybierają tych pierwszych. To dlatego w Mali określenie „Fulanie” jest już, niesłusznie, niemal tożsame z pojęciem „islamiści”.

Eksperci zgadzają się, że aby zmniejszyć ryzyko radykalizacji, należałoby rozwiązać stare lokalne konflikty. Ale to trudne, gdy nakręca się spirala przemocy. Kilka dni temu UNICEF podał, że w pierwszej połowie 2019 r. w Mali zginęło ponad 150 dzieci. Młodzież jest przymusowo wcielana do różnych oddziałów, zamknięto ok. 900 szkół. Na początku czerwca w ataku na dogońską wieś Sobane Da wśród 35 ofiar śmiertelnych aż 22 nie skończyły 12. roku życia – dzieci w większości udusiły się lub spaliły żywcem.

A kilka tygodni temu zachodnią prasę zelektryzowała wypowiedź generała Marcusa Hicksa, dowódcy U.S. Army na Afrykę. Ostrzegł on, że destabilizacja w Burkina Faso – prawdziwym „skrzyżowaniu świata”, państwie przez które przebiegają m.in. najważniejsze szlaki migracyjne na północ – może spowodować eksport ideologii dżihadystycznej na południe, do spokojnych dotąd państw Zatoki Gwinejskiej. „Ghana, Togo i Benin za wszelką cenę próbują powstrzymać przemoc i przestępczość przelewające się przez ich granice. Jeśli zbrojnym grupom związanym z Państwem Islamskim i Al-Kaidą uda się w tych krajach ustanowić struktury, zyskają dostęp do najważniejszych portów Afryki, przez które będą mogły przemycać broń i narkotyki” – straszył generał.

– To prawda. Wszystko zależy od tego, co wydarzy się w Burkina Faso – przyznaje prof. Hansen. I wskazuje na sąsiednią Ghanę, modelowe państwo zachodniej Afryki, stawiane często za wzór pokojowego rozwoju i współistnienia etnosów i religii. Jej północe regiony są w dużej mierze muzułmańskie. Kilka lat temu do Syrii pojechało walczyć w szeregach Państwa Islamskiego zaledwie czworo obywateli tego kraju. Dziś, po tym gdy w Ghanie szukają schronienia dżihadyści z Nigru i Burkina Faso, radykałów naliczonoby już znacznie więcej.

 

Donos, areszt, egzekucja

W Burkina Faso, gdzie po obaleniu (pod koniec 2014 r.) rządzącego ćwierć wieku prezydenta Blaise’a Compaoré osłabła czujność armii, powstała pierwsza w historii tego państwa lokalna organizacja dżihadystyczna. Ekstremiści stali za zamachami w stołecznym Wagadugu: na hotel (styczeń 2016 r.) oraz ambasadę Francji i sztab generalny armii (marzec 2018 r.).

Sytuacja pogorszyła się w pierwszej połowie tego roku. Porwano kilkoro cudzoziemskich turystów. Państwo, w którym muzułmanie i chrześcijańska mniejszość żyli dotąd bez większych napięć, stało się areną przemocy religijnej. Pod koniec kwietnia dżihadyści zabili pastora i pięcioro wiernych w kościele protestanckim na bezpiecznym dotąd południu kraju.

– Od stycznia do 10 sierpnia, kiedy zebraliśmy ostatnie dane, liczba ofiar ataków w Burkina Faso wzrosła dziesięciokrotnie w porównaniu z podobnym okresem ubiegłego roku – mówi „Tygodnikowi” Héni Nsaibia, analityk finansowanego przez USA i kilka innych państw Zachodu programu ACLED, który zbiera dokładne dane o lokalnych konfliktach na całym świecie. – Już wszystkie regiony kraju oprócz jednego są narażone na takie zamachy.

Nsaibia długo opowiada o brutalizacji wojny: – Notujemy coraz więcej doraźnych egzekucji dokonywanych przez państwo. Rozmawiałem z oficerami armii Burkina Faso, oczywiście nieoficjalnie. Opisywali, jak wyglądają takie operacje: wjeżdżają do wsi, otaczają targ, wybierają z tłumu podejrzanych, wywożą ich do buszu i rozstrzeliwują. Oficjalnie twierdzą, że likwidują dżihadystów. Ale czasem wystarczy, że ktoś jest koczownikiem, i już jest podejrzany. To pcha ludzi w ręce ekstremistów. Niestety, Francuzi i Amerykanie nie sprzeciwiają się takiej strategii – mówi analityk.

Przyłączenie się do dżihadystów wydaje się w takiej sytuacji logicznym wyborem.

Prof. Stig Jarle Hansen: – Postawmy się w sytuacji młodych. Nauczani są islamu w jego umiarkowanej formie. Potem obserwują pojawiających się w okolicy dżihadystów, którzy w porównaniu z urzędnikami czy żołnierzami, czasem chrześcijanami, wydają się „czyści”, „nieskażeni”. Dżihadyści mówią: „Spójrzcie, my jesteśmy muzułmanami, oni nie” – to też część tego konfliktu.

Norweski profesor przyznaje, że w niektórych częściach Afryki taką narrację trudno sprzedać. Nie udało się to na Zanzibarze, wchodzącej w skład Tanzanii wyspie na Oceanie Indyjskim – głównie dlatego, że niemal wszyscy jej mieszkańcy są muzułmanami. Somalijska Asz-Szabab rekrutuje zwolenników głównie w środkowej Kenii, bo nadmorski region tego państwa jest również muzułmański i nie da się go kupić opowieścią „my–oni”.

– Kłopot w tym, że na północy Burkina Faso wiele wsi nie ma swoich szefów – dodaje z kolei Héni Nsaibia. – Ludność jest zmarginalizowana, zastraszona przez państwo. Tu sytuacja jest najgorsza. Myślę, że to jeszcze pozostałości starego reżimu. Żywe jest przekonanie władz i armii, że pozostają w starciu z lokalnymi społecznościami, głównie z Fulanami.

Efekt? Wystarczy donos, aby armia dokonywała masowych aresztowań. Także członkowie rebelianckich grup zbrojnych sprawnie gromadzą informacje wywiadowcze. Jeśli dowiedzą się, że mieszkańcy danej wsi są zaangażowani we wrogą im działalność, dochodzi do zemsty. Przyjeżdżają na motocyklach, otwierają ogień do ludzi na targu.

Chybiona strategia

Po 2014 r. powstanie i upadek Państwa Islamskiego na Bliskim Wschodzie obserwowaliśmy na mapach. Na Sahelu aktywność grup terrorystycznych jest luźniej przypisana do jednego terytorium. To znów może uśpić Zachód.

– Dżihadyści na Sahelu, podobnie jak Asz-Szabab w Kenii, potrafią działać bez terytorium. Zauważyli, że gdy się je zdobywa, zwykle interweniuje Zachód. Wolą więc trzymać się trybu, który nazywam „półterytorialnym”: nie toczą z państwami Sahelu otwartych wojen, lecz uderzają z baz na prowincji, gdzie nikt poza nimi nie jest w stanie zapewnić ludziom bezpieczeństwa – mówi prof. Hansen.

To klucz do zrozumienia strategii wszystkich grup: JNIM, Boko Haram, Asz-Szabab, nawet Sojuszu Sił Demokratycznych (ADF) w Demokratycznej Republice Konga. Choć zachodnie media martwią się, gdy dochodzi do zamachu albo ataków, prawdziwym powodem do zmartwień powinno być to, że grupy te mają silne zakorzenienie w społecznościach lokalnych.

Prof. Stig Jarle Hansen: – Niestety, strategia sił francuskich i amerykańskich opiera się na założeniu, że trzeba chronić przede wszystkim własnych żołnierzy, a nie ludność cywilną. W rezultacie reakcja na zamachy jest czasem nieproporcjonalna. To pcha ludzi w objęcia ekstremistów. Wiosną Abu Bakr al-Baghdadi, samozwańczy kalif Państwa Islamskiego, wezwał muzułmanów z Sahelu do atakowania francuskich celów w regionie.

Sytuacji nie pomaga też niespokojne sąsiedztwo Sahelu. W Libii od kwietnia trwają walki między armią rządową a oddziałami gen. Chaftara. W Algierii wciąż aktywna jest Al-Kaida Islamskiego Maghrebu. W Czadzie rebelianci zagrażają quasi-militarnemu reżimowi prezydenta Idrissa Déby’ego. W Nigerii przy granicy z Nigrem i w rejonie wysychającego jeziora Czad odzyskują siły bojówki Boko Haram… „Po tym, gdy praktycznie państwo libijskie przestało istnieć, Niger stał się granicą [Afryki] z Zachodem” – mówił w kwietniu dziennikarzowi „Financial Times” minister obrony tego kraju Kalla Moutari. Wypowiedź zakończył w tonie apokaliptycznym: „Jeśli Niger przegra, nie zostanie już nic”.

Wojna i złoto

Zdaniem prof. Hansena żadnej z działających na Sahelu lokalnych grup zbrojnych nie uda się w najbliższej przyszłości pokonać. Najpierw należałoby zdecentralizować aparat bezpieczeństwa, aby chronił cywilów. Nie tylko walczyć z dżihadystami, ale i dbać o porządek.

Dlaczego to takie ważne? – Bo w przeszłości Zachód popełniał już podobne błędy i nigdy się to dobrze nie kończyło. Zaniedbywaliśmy całe rejony świata. Bałagan w Libii, do którego dopuściliśmy, przyczynił się do ruchu migrantów na Morzu Śródziemnym i w konsekwencji zmian politycznych w Europie. Zostawiliśmy Afganistan samemu sobie, co doprowadziło do zamachów na World Trade Center. Niby wiemy, że bezpieczeństwem takich regionów musimy „zarządzać”. Problem zaczyna się wtedy, gdy wybieramy złą strategię – mówi „Tygodnikowi” wyraźnie poruszony profesor. Przestrzega też: – Przez Sahel wiodą główne szlaki migracyjne świata. Ten region jest kluczowy dla Europy.

Héni Nsaibia ma inną odpowiedź: – Nie lubię narracji „wojny z terrorem”. Na Sahelu Francja mogłaby wykorzystać swoje wpływy, żeby zmusić lokalne władze do lepszego podejścia do ludności. W Mali dobra polityka mogłaby załagodzić konflikt między Fulanami a Dogonami i pozbawić dżihadystów wpływów. Powinniśmy martwić się nie tylko rebeliantami i oddziałami zbrojnymi – narzeka analityk.

I dodaje: – Na razie jest jednak po staremu. W Burkina Faso firmy kanadyjskie kontrolują większość kopalń złota. Wydobycie idzie w najlepsze, choć inne części państwa pogrążają się w chaosie. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Marcin Żyła jest dziennikarzem, od stycznia 2016 do października 2023 r. był zastępcą redaktora naczelnego „Tygodnika Powszechnego”. Od początku europejskiego kryzysu migracyjnego w 2014 r. zajmuje się głównie tematyką związaną z uchodźcami i migrantami. W „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 34/2019