Rozbite zwierciadło Europy

Im większą rangę mają unijne szczyty dla jedności Europy, tym bardziej wydają się nudne i niezrozumiałe dla zwykłego obywatela. Brukselo, masz problem – wszyscy go mamy.

26.11.2012

Czyta się kilka minut

Grożenie wetem robi karierę: kilka dni temu w Brukseli sięgnięciem po tę najcięższą broń straszyli szefowie niemal 10 państw. Nic dziwnego, że austriacki dziennik „Die Presse” tłumaczył czytelnikom: „Łacińskie słowo veto (zabraniam) rozpowszechniło się w polsko-litewskiej Rzeczypospolitej szlacheckiej w XVII w. Każdy szlachcic, biorący udział w posiedzeniu parlamentu, zwanego Sejmem, mógł zablokować daną decyzję swoim własnym głosem. Skutki są znane: politycznie sparaliżowana Polska zniknęła w 1795 r. z mapy Europy na ponad 100 lat”.

Z kolei redaktor niemieckiego „Die Zeit” zżymał się: „Dobra wiadomość brzmi tak, że tym razem przywódcy krajów europejskich szybko zgodzili się, iż nie mogą się ze sobą zgodzić. Przesłanie szczytu miało brzmieć: »Potrafimy być jednomyślni, gdy trzeba«. Zamiast tego usłyszeliśmy znów: »Przykro nam, postaramy się następnym razem«”.

REFLEKSJE NAD UPADKIEM

Konstatacjom, że Unia rozwija się poprzez kryzysy, towarzyszy dziś także autentyczny lęk przed upadkiem wielkiego projektu. A mając świadomość, że linia, poza którą Unia przestanie istnieć, nie musi być wyraźna, również politolodzy szukają dziś inspiracji, sięgając do historycznych przykładów. Rozpad imperiów bywa inspirujący, a Rzeczpospolita Obojga Narodów nie jest analogią jedyną. Nie dalej jak kilka tygodni temu odbyła się w Wiedniu konferencja, w której sławy nauk historycznych i politycznych (w tym Ivan Krastev, Aleksander Smolar, Timothy Snyder i Jan Zielonka) w refleksji nad przyczynami upadku monarchii austro-węgierskiej poszukiwali remedium dla trzeszczącej w szwach Wspólnoty Europejskiej.

Prawda jest jednak taka, że im większą rangę unijne szczyty mają dla jedności Unii, tym bardziej wydają się niespektakularne, nudne i niezrozumiałe dla zwykłego obywatela. Na krótką metę można powiedzieć: nie ma w tym nic dziwnego. Kolejny cykl budżetowy Unii zaczyna się dopiero za rok i europejscy politycy najprawdopodobniej zdążą jeszcze wypracować kompromis. Dopuszcza się myśl o prowizorium budżetowym. Z drugiej jednak strony, międzypaństwowy brak zgody ma głębsze podłoże – i dramatyczne analogie nie pojawiają się znikąd. Szczególnie gdy chodzi o stanowiska krajów mających tak wiele w Unii do powiedzenia, jak Francja i Niemcy.

ILE EUROPY NAD SEKWANĄ...

François Hollande przyjechał do Brukseli z jednym postulatem: nic kosztem wspólnej polityki rolnej. To żadne zaskoczenie. Francja od lat jest największym beneficjentem tej części budżetu Unii, głównie dopłat bezpośrednich dla rolników. Francuzi otrzymują blisko 20 proc. całej puli. A na najbardziej podstawowym poziomie unijny szczyt budżetowy to – oczywiście – bitwa o pieniądze i zabezpieczenie narodowych interesów.

Ale nie tylko o dzielenie budżetowego tortu chodziło w minionym tygodniu w Brukseli. Dla Hollande’a był to też test jego skuteczności w Europie. Dotąd ton w Unii nadawały Niemcy, forsując politykę dyscypliny budżetowej i broniąc się przed uwspólnotowieniem długu (euroobligacje) i wykorzystywaniem Europejskiego Banku Centralnego jako pożyczkodawcy. I choć Nicolas Sarkozy nie we wszystkim wtórował Angeli Merkel, jeszcze sześć miesięcy temu Paryż i Berlin zgodnie głosiły potrzebę cięć wydatków publicznych, których wyrazem stał się pakt fiskalny.

Hollande, pierwszy socjalistyczny prezydent Francji od czasów Mitterranda, zapowiadał odwrócenie priorytetów. W Berlinie powiało grozą. Teraz to nie dyscyplina budżetowa, lecz stymulowanie wzrostu przez wydatki miało ratować Europę. Wszyscy, którzy uważali niemiecką kurację aplikowaną krajom Południa za drakońską, patrzyli na francuską zmianę warty z nadzieją.

Łatwo jednak coś obiecać, trudniej wykonać. W minionym tygodniu w Brukseli Hollande nie przypominał już uśmiechniętego „Monsieur Normal” z wyborczych plakatów. Po pierwsze, zapowiadana przezeń rewizja paktu fiskalnego okazała się jedynie kosmetyczną korektą, a sztandarowy projekt Hollande’a, czyli europejski pakt na rzecz wzrostu, przewiduje wydatki infrastrukturalne finansowane ze środków, które i tak w większości były wcześniej zaplanowane na europejskie inwestycje. Po drugie, Hollande zaczyna mieć coraz więcej problemów we własnym kraju. Po pół roku urzędowania jego popularność dramatycznie spadła (grubo poniżej 50 proc.), szczególnie wśród robotników, tradycyjnego elektoratu lewicy.

Głównym źródłem irytacji Francuzów jest pogarszająca się sytuacja ekonomiczna. Francja występuje dziś w podwójnej roli: z jednej strony to wciąż druga gospodarka Unii (i szósty eksporter na świecie), z większą liczbą firm wśród 500 najbogatszych światowych koncernów niż Wielka Brytania. Ale to także kraj, który „The Economist” nazwał niedawno „bombą zegarową w sercu Europy”. Dlaczego? Dług publiczny Francji wynosi obecnie 90 proc. PKB i rośnie. Wzrost gospodarczy prawie równa się zeru (0,2 proc. PKB), a bezrobocie sięga 10 proc. (wśród młodych prawie 25 proc.). Siła nabywcza przeciętnego Francuza jest najniższa od 1984 r.

Wszystkie te dane mają wpływ nie tylko na politykę wewnętrzną, lecz również zagraniczną Francji. W kontekście stosunków z Polską oznaczają, że co prawda Paryż może zawierać z nami tymczasowe alianse, jak w przypadku obrony wspólnej polityki rolnej, lecz w dłuższej perspektywie może łatwo poświęcić kluczowy dla nas fundusz spójności. Francja – jako jeden z największych płatników netto, który ma ambitny plan zrównoważenia budżetu do 2017 r. – może nie mieć przy tym oporów. Ponadto Hollande, który nad Sekwaną zaczyna prowadzić politykę coraz bardziej odbiegającą od przedwyborczych obietnic, może potrzebować efektownych zwycięstw w polityce zagranicznej. To może sparaliżować rozmowy w sprawie bankowej i politycznej unii, którą Niemcy stawiają jako warunek sine qua non dla wprowadzenia dalszych mechanizmów ratunkowych. Osłabiona Francja nic nie zrobi w Europie bez Niemiec, ale francusko-niemiecki „motor” zaczyna się krztusić – i nawet wygrana SPD w wyborach do Bundestagu w 2013 r. może tu niewiele zmienić. Polskie zachwyty wizytą Hollande’a obarczone były naiwnością.

... ILE NAD SZPREWĄ

Niemieccy komentatorzy z kolei analizują zachowanie premiera Wielkiej Brytanii podczas szczytu – zarzucając mu, że roztaczał w Brukseli „atmosferę udaremnienia”, a także, że jego postawa wynikała w istocie z utraty kontroli na scenie politycznej we własnym kraju. Ciekawie kontrastuje to z wiadomością, którą umieścił na Twitterze fiński minister ds. unijnych Alexander Stubb: „To był jeden z najbardziej przyjacielskich szczytów unijnych, na jakich byłem, nawet jeśli nie udało nam się dojść do porozumienia”. Niemal kordialną atmosferę należy zawdzięczać Merkel: starała się włączać Davida Camerona we wszystkie dyskusje i podkreślała, że zależy jej nie na kompromisie nad głowami Brytyjczyków, ale na jednomyślności całej „dwudziestki siódemki”.

Oczywiście tu również wielką rolę odgrywają wewnętrzne interesy Niemiec. Jeśli uda się wystarczająco szybko zapiąć europejski budżet, będzie to oznaczać uniknięcie zmian i strat również w budżecie Republiki Federalnej – co jest nie bez znaczenia także dlatego, gdyż pani kanclerz ubiega się o trzecią kadencję.

Ale to w Berlinie – daleko bardziej niż w Paryżu – wyczuwa się świadomość szerszej europejskiej perspektywy. Spełnienie gróźb Camerona o wyjściu Wielkiej Brytanii ze Wspólnoty byłoby ciosem w europejskie przywództwo polityczne, i tak znajdujące się w kryzysie. Poza tym Berlin chce doprowadzić do ustanowienia lepszej kontroli nad strefą euro, co pociągać będzie ustanowienie funduszu ratunkowego i budowę europejskiego mechanizmu stabilności. Nie jest to możliwe bez zgody Londynu. Innymi słowy, dyskusja o budżecie unijnym – choć nie jest nagląca ze względu na to, że miałby on wejść w życie dopiero w 2014 r. – jest w istocie grą o znacznie większą stawkę, jaką jest istnienie europejskiej unii bankowej.

W ten sposób dochodzimy do jeszcze jednego zagadnienia: wyzwania, jakim jest dziś dla Niemiec odnalezienie nowej pozycji w Unii. Coraz głośniej mówi się, że Niemcy powinny albo wyjść ze strefy euro, i tym samym dać szansę rozwoju mniej konkurencyjnym europejskim gospodarkom, albo otwarcie objąć w Europie hegemonię, którą i tak już sprawują (ostatnio zastanawiał się nad tym George Soros w „New York Review of Books” – każda z tych dróg może, jego zdaniem, uratować strefę euro, a w dłuższej perspektywie także Unię).

Zarówno uwolnienie się od silnych więzów, jakie spajają Unię, jak i przejęcie roli hegemona przez państwo, którego agresywna polityka w XX w. wciąż tkwi w europejskiej pamięci zbiorowej, to propozycje dla wielu nie do przyjęcia – i w Republice Federalnej trwają na ten temat gorące dyskusje. Merkel, która jak wiele wskazuje, jest przeciwna obu rozwiązaniom, uważa najwyraźniej, że eksponowanie udziału w procesie decyzyjnym innych dużych państw – jak Wielka Brytania, Francja, ale i Polska – to argument na rzecz spójności i demokratyczności Unii, wbrew opiniom o specjalnej roli Niemiec.

... A ILE W POLSCE?

Europejska polityka potrzebuje czasu. Politycy muszą uważać nie tylko na stan własnych nerwów, ale i na to, czy nie nadużywają cierpliwości 500 milionów mieszkańców Unii. Wczoraj dyskutowano o pomocy dla Grecji, dziś o budżecie unijnym, jutro przyjdzie pewnie zająć się reformą unii walutowej – a tymczasem wśród obywateli Unii nie ma poczucia, że którakolwiek z tych dyskusji zakończyła się sukcesem. Gorzej: nie ma wrażenia, że w procesie decyzyjnym można w jakikolwiek liczący się sposób wziąć udział.

Bardzo ważne w najbliższych latach będzie dla Unii budowanie nowego źródła jej legitymacji. Wzmacnianie składnika demokratycznego europejskiego procesu decyzyjnego musi przestać być nudnym frazesem. Chodzi o tworzenie, oprócz istniejących już referendów narodowych, głosowań na szczeblu ogólnoeuropejskim. Dalej, o umożliwianie udziału obywateli w procesie decyzyjnym na każdym jego etapie. Istnieją też narzędzia czysto socjologiczne, jak tzw. sondaże deliberatywne (polegają na wprowadzaniu elementów demokracji bezpośredniej do bardzo reprezentatywnego, bardzo biurokratycznego i bardzo sztywnego systemu europejskiego).

Bez tak rozumianej nowej legitymacji zainteresowanie następnych pokoleń Unią Europejską jako realną przestrzenią dobrego życia może wyparować do końca. I to nie wraz z którymś niekonkluzywnym szczytem, ale razem z pokoleniami ją tworzącymi.

Bez przyspieszenia zmian w tym kierunku europejscy biurokraci mogą ostatecznie stracić poparcie obywateli. A także horrendalne wynagrodzenia i przywileje, o których tyle w zeszłym tygodniu opowiadała ekipa Davida Camerona.   


Karolina Wigura jest redaktorką „Kultury Liberalnej” i adiunktem w Instytucie Socjologii UW; autorka książki „Wina narodów”.


Piotr Kieżun jest redaktorem „Kultury Liberalnej”, pracuje w Instytucie Książki.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 49/2012