Robotnicy ’80

W sierpniu 1980 roku strajkom na Wybrzeżu nadawali ton robotnicy młodsi wiekiem, urodzeni i wychowani już w powojennej Polsce. Byliśmy wówczas świadkami przekształcania się "wielkoprzemysłowej klasy robotniczej" w robotników obywateli, którzy postanowili wziąć odpowiedzialność za kraj.

18.08.2010

Czyta się kilka minut

Demonstracja solidarnościowa przeciw stanowi wojennemu pod siedzibą NSZZ "Solidarność" w Gdańsku-Wrzeszczu, 1 maja 1982 r. / fot. Leonard Szmaglik, KFP /
Demonstracja solidarnościowa przeciw stanowi wojennemu pod siedzibą NSZZ "Solidarność" w Gdańsku-Wrzeszczu, 1 maja 1982 r. / fot. Leonard Szmaglik, KFP /

W roku 1981 w polskich kinach pojawił się niezwykły film dokumentalny pt. "Robotnicy ’80", autorstwa Michała Bukojemskiego i Andrzeja Chodakowskiego. Obraz ten - ukazujący strajk w gdańskiej Stoczni im. Lenina w sierpniu 1980 r. oraz prowadzone wówczas negocjacje między przedstawicielami Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego i Komisji Rządowej - okazał się ogromnym sukcesem frekwencyjnym, pomimo że władze PRL, aby utrudnić lub wręcz uniemożliwić obejrzenie go szerszej widowni, zdecydowały się (jedyny raz w historii) umieszczać w drukowanym w prasie repertuarze kin niezmiennie tę samą nieprawdziwą informację: "wszystkie seanse zarezerwowane".

Teoretycznie więc, gdyby potraktować ją poważnie, film byłby w ogóle nie do obejrzenia. Oczywiście w zdecydowanej większości przypadków seanse nie były zarezerwowane, ale komunistom chodziło o to, żeby jak najwięcej osób zniechęcić do obejrzenia tego niezwykłego filmu. Zdarzało się więc, że niejednokrotnie był on pokazywany przy niemal pustej widowni - o co władzom chodziło.

Nie chciały one, aby Polacy zobaczyli nowy, tak dalece odmienny od oficjalnie lansowanego od lat w środkach masowego przekazu, obraz polskich robotników Anno Domini 1980.

Robotnicy: siła sprawcza

Dotychczas bowiem istniały dwa sprzeczne ze sobą przekazy. Pierwszy - nieoficjalny, lecz stworzony w kręgach komunistycznego establishmentu - w myśl którego mieliśmy wówczas do czynienia z prymitywnymi "robolami", symbolizowanymi przez podpitego "prymitywa" w kufajce i berecie z antenką. Było wręcz niepojęte, że tak obraźliwy stereotypowy wizerunek można było wymyślić w partii w swojej nazwie mającej przymiotnik "robotnicza". Rzecz jasna, nikt w Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej nie używał otwarcie określenia "robole". W oficjalnym języku partyjnym posługiwano się innymi wyrażeniami. Zwykle była więc mowa o "wielkoprzemysłowej klasie robotniczej" i jej "zbiorowej mądrości".

W "języku peerelowskim" to pierwsze określenie było desygnatem najważniejszej w kraju siły społecznej. Zarazem jednak nie zwracano uwagi na to, że - wbrew temu, co przewidywali klasycy marksizmu - rewolucja wcale nie została przeprowadzona w tych państwach, w których proletariat był najsilniejszy (Wielka Brytania i Niemcy), ale w Rosji, gdzie był on jeszcze słaby. Nie inaczej było po II wojnie światowej, gdzie "rewolucja na radzieckich bagnetach" - z wyjątkiem Czechosłowacji i Wschodnich Niemiec - została przeprowadzona w krajach słabo zindustrializowanych (takich jak np. Polska), w których "wielkoprzemysłową klasę robotniczą" trzeba było dopiero później stworzyć.

Zjawisko to miało zresztą trudne do przewidzenia konsekwencje uboczne. Budowana w czasie Planu Sześcioletniego Huta im. Lenina w Nowej Hucie miała być jedną z "fortec socjalizmu" i kuźnią "wielkoprzemysłowej klasy robotniczej". Ironia losu sprawiła jednak, że po 30 latach od swego powstania, w stanie wojennym, Huta im. Lenina stała jedną z najpotężniejszych "fortec Solidarności".

O ile bowiem rządzący PRL z kimkolwiek (poza gospodarzami Kremla) w ogóle musieli się liczyć - i  do pewnego stopnia faktycznie się liczyli - to właśnie z robotnikami zatrudnionymi w największych zakładach przemysłowych. Nie wynikało to zresztą z dogmatów "marksizmu-leninizmu", ale było następstwem historycznych doświadczeń z czasów PRL: Czerwca ’56, Grudnia ’70 i Czerwca ’76.

Rządzący doskonale wiedzieli, że jeżeli kiedykolwiek musieli z czegoś zrezygnować, przed czymś ustąpić, z czegoś się wycofać, to siłą sprawczą, która to powodowała, zawsze byli robotnicy - gwałtownie protestujący przeciwko ich posunięciom prowadzącym do obniżenia poziomu życia ludzi pracy przez obniżkę zarobków, względnie podwyżkę cen.

Klasowa mistyfikacja

Nie znaczy to naturalnie, że przeciwko tego typu posunięciom władz występowali wszyscy robotnicy ze wszystkich największych zakładów przemysłowych kraju. Wyraźnie trzeba podkreślić, że byli to tylko niektórzy pracownicy niektórych zakładów. Wszelako było regułą, że w pierwszej kolejności protesty wybuchały właśnie w największych przedsiębiorstwach w danych miastach. W czerwcu 1956 r. w Poznaniu były to Zakłady im. Józefa Stalina (wcześniej i później "Cegielski"). W 1970 r. w Gdańsku, Gdyni i Szczecinie były to miejscowe stocznie, a w Elblągu "Zamech". W 1976 r. jako pierwsze zastrajkowały Zakłady Metalowe im. gen. Waltera w Radomiu, Zakłady Mechaniczne "Ursus" oraz Mazowieckie Zakłady Rafineryjne i Petrochemiczne w Płocku.

Nie od rzeczy będzie tutaj przypomnieć, że skład socjalny uczestników kolejnych protestów społecznych należy do kwestii nader silnie zmistyfikowanych, w kultywowanej zaś przez NSZZ "Solidarność" tradycji wolnościowych zrywów społeczeństwa polskiego znalazło się pewne zafałszowanie. Przyjęto bowiem błędne założenie, że protesty w marcu 1968 r. były wyłącznie dziełem inteligencji (zwłaszcza studentów), natomiast w grudniu 1970 r. wyłącznie robotników. W myśl tego stereotypowego ujęcia w roku 1976 protestujący robotnicy zostali poparci przez przedstawicieli inteligencji, a w sierpniu 1980 r. robotnicy i inteligenci wystąpili już solidarnie.

Wydaje się, że błąd ten wziął się stąd, iż w PRL praktycznie nie posługiwano się innymi niż klasowe kryteriami analizy społeczeństwa. Uważano, że właśnie przynależność do konkretnej klasy społecznej (a nie np. różnice generacyjne) przesądzały o takich czy innych zachowaniach konkretnych ludzi. Błędem jest więc traktowanie fali młodzieżowej kontestacji w Polsce w marcu 1968 r. wyłącznie jako ruchu studenckiego. Nawet jeżeli - co nie ulega wątpliwości - studenci byli siłą napędzającą ówczesne protesty, to przecież nie miały one wąsko rozumianego charakteru akademickiego i wykraczały daleko poza kwestie nurtujące wyłącznie to środowisko. W Polsce studenci - inaczej niż ich koledzy na Zachodzie - przemawiali wtedy w imieniu całego niemal społeczeństwa, upominając się o sprawy natury zasadniczej ważne nie tylko dla nich, lecz dla ogółu Polaków.

Generacyjny kod kulturowy

Nie wolno też zapominać, że w wielu przypadkach mieliśmy do czynienia z udziałem w ulicznych demonstracjach znacznych grup młodych robotników czy też młodzieży szkolnej. Tego typu formy protestu miały wszak miejsce także w miastach, w których w 1968 r. nie było jeszcze szkół wyższych: Bielsku-Białej, Legnicy, Radomiu i Tarnowie.

Wszystko to razem powinno nas skłaniać do większej pow­ściągliwości w formułowaniu wniosków natury ogólnej. Tymczasem wielu ludziom jeszcze i dziś trudno jest uwierzyć w to, że zdecydowanie najliczniejszą grupę wśród osób zatrzymanych w Marcu 1968 r. stanowili właśnie robotnicy. Oczywiście robotników w Polsce było wówczas wielokrotnie więcej niż studentów - ale fakty mówią same za siebie. Według danych Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, od 7 marca do 6 kwietnia 1968 r. w całym kraju zatrzymano 2725 osób, w tym 937 robotników - o ponad 300 więcej niż studentów.

Wypada w tym miejscu podkreślić, że w owym czasie studentów, młodych robotników i - w jakimś też zakresie - młodzież ze szkół ponadpodstawowych nierzadko łączył swoisty wspólny, generacyjny kod kulturowy: słuchali tej samej "muzyki młodzieżowej", chodzili na te same filmy, często łączyła ich moda, np. nosili długie włosy, podobnie ubierali się, niejednokrotnie wspólny im był pokoleniowy bunt. Dwudziestoletni robotnik często nie odczuwał praktycznie żadnej wspólnoty ze swoim o dwadzieścia lat starszym kolegą z pracy, a miał ją niejednokrotnie z kolegą studentem. Bodaj nigdy przedtem ani nigdy potem nie było bowiem aż tak wielkiej różnicy kulturowej między sąsiadującymi pokoleniami, jak właśnie wtedy.

Również w odniesieniu do Grudnia ’70 mieliśmy do czynienia z fałszywą tezą, że protesty społeczne miały wówczas jednoznacznie robotniczy charakter. Oczywiście robotnicy byli tym razem grupą nadającą ton i charakter społecznym protestom. Jednak znowu - wbrew faktom - dość często utrzymywano, że tym razem inteligencja i może zwłaszcza studenci, sparaliżowani strachem po represjach z 1968 r., zachowali się biernie i nie poparli robotników. Stereotyp ten zyskał bodaj najbardziej wyrazistą egzemplifikację w filmie "Człowiek z żelaza", w którym znalazła się pamiętna scena pochodu stoczniowców, któremu towarzyszyło zamykanie okien w akademiku. Andrzej Wajda wykreował tu nierzeczywistą rzeczywistość. Rzeczywistość real­na była bardziej złożona.

"Trzeba coś zrobić!"

Dziś już wiemy, że zarówno w roku 1968, jak też w roku 1970 oraz w 1976 mieliśmy do czynienia z buntami o podłożu generacyjnym: protestami młodych robotników, studentów i uczniów szkół średnich, którzy wychodzili na ulicę.

Natomiast znacznie trudniej było wówczas porwać ludzi starszych. Bardzo ważne były w tym wypadku ich życiowe doświadczenia, gdyż nie tylko znali z autopsji i pamiętali, ale niejednokrotnie mieli na własnych plecach "zapisany" stalinizm. Żywy pozostawał w nich strach przed potężnym "kadrowym" w zakładzie pracy, który mógł praktycznie wszystko. Wiedzieli, że nie warto się "wychylać". Młodzi nie mieli takiej świadomości i w efekcie odrzucali tę strategię. Jak to, nie wychylać się? Trzeba coś robić, gdy dzieje się świństwo, trzeba protestować i trzeba je nazwać po imieniu.

Zarówno dla młodych robotników, zwłaszcza tych po technikach lub zasadniczych szkołach zawodowych, jak i dla studentów w końcu lat 60., a tym bardziej w latach 70. punktem odniesienia dla ich własnych aspiracji nie mogła już być przedwojenna Polska (jak często była nim jeszcze dla wielu przedstawicieli starszego pokolenia), ale "kraje kapitalistyczne" - poznawane za pośrednictwem telewizji, zachodnich filmów i opowieści ludzi, którzy je widzieli (np. marynarzy).

Starszym robotnikom, wywodzącym się z zupełnie innej rzeczywistości i nierzadko znającym z autopsji biedę panującą w Polsce w okresie międzywojennym, wysuwane przez I sekretarza KC PZPR Władysława Gomułkę argumenty o tym, że on miał przed wojną zaledwie dwie koszule, a oni mają zwykle już po cztery, mogły jeszcze trafiać do przekonania. Młodszym już jednak nie trafiały.

Nie wolno także zapominać, że wszelkie rewolucje, powstania, bunty zawsze i wszędzie były dziełem ludzi młodych. Historia nie zna przypadku rewolucji czy buntu pięćdziesięciolatków, choć mogą być oni - i zresztą zwykle są - przywódcami, ideologami, dowódcami. Składa się na to zresztą wiele czynników. Po pierwsze, ludzie młodzi angażujący się w akcje protestacyjne często nie zdają sobie do końca sprawy z grożącego im ryzyka, co jest także konsekwencją właśnie braku tego typu doświadczeń. Po drugie, młodzież zwykle cechuje bezkompromisowość i radykalizm. U ludzi młodych mniej jest miejsca na kunktatorstwo, a nawet na chłodny namysł. Po trzecie, jest oczywiste, że łatwiej jest uczestniczyć w starciach ulicznych wymagających sprawności fizycznej (uciekanie przed policją, rzucanie kamieniami i innymi ciężkimi przedmiotami, nierzadko walki wręcz), gdy ma się lat dwadzieścia niż wówczas, gdy ma się ich pięćdziesiąt czy więcej.

Obywatele ’80

Nie inaczej było w Sierpniu 1980 r.

Strajkom na Wybrzeżu nadawali ton i odgrywali w nich decydującą rolę robotnicy młodsi wiekiem, urodzeni i wychowani już w powojennej Polsce. Na szczęście tym razem - wyciągając wnioski z krwawych doświadczeń z Grudnia 1970 r. - robotnicy zdecydowali się pozostać na terenie strajkujących stoczni i nie wyszli pochodami na ulice. Zdawali sobie bowiem sprawę, że na ulicy, gdzie zawsze było łatwo o jakąś prowokację, organizatorzy protestu praktycznie tracą kontrolę nad biegiem wydarzeń. W następstwie proklamowania decyzji o strajku okupacyjnym na terenie zakładów nie doszło do starć z milicją i uniknięto w ten sposób rozlewu krwi.

Jednocześnie byliśmy wówczas świadkami przekształcania się "wielkoprzemysłowej klasy robotniczej" w robotników obywateli - robotników ’80, którzy sami zapragnęli wziąć współodpowiedzialność za losy kraju. Potrafili skłonić przedstawicieli władzy do podjęcia poważnych rozmów o przyszłości Polski - i to rozmów prowadzonych nie w partyjnej nowomowie, ale w języku potocznym, jakim na co dzień posługiwały się miliony ludzi. Może dlatego właśnie karierę zrobiło wówczas żartobliwe powiedzenie: "W Stoczni Gdańskiej rozmowy prowadził proletariat z dyktaturą proletariatu".

Pamiętając o tym wszystkim, można na koniec sformułować następującą tezę: w kolejnych "polskich miesiącach" jeżeli nawet nie decydującą, to w każdym razie znaczącą rolę zwykle odgrywały te osoby, które nie znały z autopsji zawiedzionych nadziei łączonych z poprzednim "polskim doświadczeniem".

W Czerwcu 1956 oraz Październiku 1956 ogromną rolę odgrywali więc ludzie, którzy nie pamiętali osobiście traumy Powstania Warszawskiego, Jałty i terroru z pierwszych lat komunistycznej Polski. W Marcu 1968 i Grudniu 1970 byli to ci, którzy byli zbyt młodzi, aby pamiętać zawiedzione nadzieje łączone ze zmianami roku 1956. Wreszcie, w strajkach z lata 1980 r. i potem w Solidarności ogromną rolę odgrywali ludzie urodzeni w pierwszej połowie lat 50., którzy z kolei byli zbyt młodzi, aby do końca świadomie brać udział w protestach z lat 1968 i 1970.

Prof. JERZY EISLER (ur. 1952) jest historykiem, od 2002 r. dyrektorem Oddziału IPN w Warszawie. Zajmuje się historią najnowszą Polski, a także historią Francji. Prekursor badań na temat Marca 1968. Profesor Instytutu Historii PAN, w latach 1994-97 był dyrektorem szkoły polskiej im. Adama Mickiewicza w Paryżu. Autor ponad 20 książek, w tym m.in. "Od monarchizmu do faszyzmu. Koncepcje polityczno-społeczne prawicy francuskiej 1918-1940" (1987); "Marzec 1968. Geneza - przebieg - konsekwencje" (1991); "Grudzień 1970. Geneza - przebieg - konsekwencje" (2000); "Polski rok 1968" (2006); "»Polskie miesiące«, czyli kryzys(y) w PRL" (2008).

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 34/2010

Artykuł pochodzi z dodatku „Zbuntowani dwudziestoletni (34/2010)