Redaktor i pisarze

Z olbrzymiej spuścizny listów wymienionych między Jerzym Giedroyciem a emigracyjnymi pisarzami różnych pokoleń wybieramy kilkanaście. Pozwalają one zorientować się w roli, jaką odegrał Redaktor w polskiej kulturze, stwarzając miejsce do publikacji dla Gombrowicza i Miłosza, a później Marka Hłaski, pomagając Teodorowi Parnickiemu, Józefowi Mackiewiczowi i wielu innym. Jak oceniał to Czesław Miłosz: "w ciągu ostatniego roku zgalwanizował Pan czy przygarnął Gombrowicza, Wittlina, Straszewicza, Parnickiego i Miłosza, Hertza, Iwańską i kogo tam jeszcze. Moje serdeczne powinszowania. Ten Straszewicz i Parnicki to naprawdę dowód, że gdyby nawet znalazł się Pan na pustyni, gdzie stałaby jedna jedyna sławojka, a na niej napis: »Klucz u dozorcy«, to Pan by klucz zdobył... (af).

Czesław Straszewicz

i Markiz w Sadilu

Czesław Straszewicz (1904-1963) - prozaik, w latach 30. pracował w "Buncie Młodych" jako redaktor działu kultury, po wojnie osiadł w Urugwaju, gdzie pracował w fabryce. Dzięki wieloletnim staraniom Jerzego Giedroycia powrócił do pisania - w "Kulturze" debiutował wspominanym w liście esejem "Pióra w ukropie, albo strach nami rządzi". Nakładem Instytutu Literackiego ukazała się jego książka "Turyści z bocianich gniazd" (1953).

Rzym, 22 grudnia 1946

Drogi Panie,

Od roku bezskutecznie próbuję nawiązać z Panem kontakt, ale niestety bez skutku. Próbuję raz jeszcze. Nie wiem, czy Panu wiadomo, że po opuszczeniu wojska postanowiłem zostać we Włoszech, gdzie założyłem dom wydawniczy pod nazwą Casa Editrice "Lettere" z dosyć ambitnymi projektami. Pracuję dopiero od pół roku i ponieważ jestem w ciężkich warunkach, miałem możność wydania zaledwie 12 książek. Poza działem polskim, który składa się z powieści, Biblioteki Narodowej, Biblioteki Wiedzy i Biblioteki Społeczno-Politycznej, zamierzam uruchomić produkcję książek w języku włoskim, tj. tłumaczenia z polskiego.

Przede wszystkim chciałem się zapytać, czy ma Pan jakiś rękopis w tece, gdyż bardzo chętnie bym na niego reflektował. Ponadto chciałbym wydać po włosku Pana "Litość", którą znalazłem na emigracji. Po otrzymaniu odpowiedzi czy rękopisu, podam zaraz Panu nasze warunki. (...)

Jerzy Giedroyc

***

Paryż, 13 maja 1948

Drogi Panie,

Gdybym miał choć trochę ambicji, to dawno powinienem przestać pisać do Pana. Zdaje się, że jedyny list od Pana (jeśli to listem można nazwać) dostałem przed dwoma laty.

Próbuję jednak raz jeszcze wyrwać Pana ze sjesty południowoamerykańskiej. Nie tylko ponawiam raz jeszcze prośbę o fragment powieści czy o nowelę dla "Kultury" (którą mam nadzieję, że Pan otrzymuje), ale mam dodatkowe prośby. (...) Druga prośba to proszę o adres Gombrowicza, który zdaje się grasuje na Pańskiej półkuli. Byłbym bardzo zobowiązany, gdyby poza podaniem mi jego adresu - zechciał go Pan od siebie zachęcić do współpracy z moim miesięcznikiem.

Mając nadzieję na parę słów odpowiedzi, łączę wiele serdeczności

Jerzy Giedroyc

***

Paryż, 26 stycznia 1949

Drogi Panie,

Czyż Panu naprawdę nie wstyd? Oddaje się Pan lenistwu w ciepłym klimacie, gdy tu marznąc, wydajemy z coraz większym trudem ten nieszczęsny miesięcznik? Raz jeszcze ponawiam swoją prośbę o fragment swojej powieści, o szkic o literaturze południowo-amerykańskiej oraz o propagowanie "Kultury" wśród barbarzyńskich ziomków.

Łączę uścisk dłoni

Jerzy Giedroyc

***

Maisons-Laffitte, 14 maja 1951

Drogi Panie,

Nie zniechęcony Pana upartym milczeniem, znów ponawiam prośbę o przerwanie milczenia i danie czegoś do druku "Kulturze". Jak się było najwybitniejszym prozaikiem średniego pokolenia w Polsce, to to do czegoś zobowiązuje i nie uwierzę, że od czasów wojny nie ma Pan nic napisanego, choć orientuję się, że warunki, w jakich Pan jest zmuszony żyć, nie ułatwiają pracy pisarskiej. Dziś tylko na odcinku kulturalnym emigracja może i musi uzasadnić swoje istnienie, ale jak to może nastąpić, jeśli Pan łamie pióro. Byłoby dość tragiczne, gdyby nasza emigracja była zafirmowana jedynie Giertychem i Zygmuntem Nowakowskim.

Spodziewając się tym razem nie tylko odpowiedzi, ale i rękopisu, łączę wiele serdeczności

Jerzy Giedroyc

PS. Proszę jednocześnie o nadesłanie krótkiej noty biograficznej.

***

Montevideo, 16 września 1951

Szanowny i Drogi Panie!

Nazwać siebie dzisiaj nie umiem, a Pan wyzwał mnie już chyba wielekroć w prasłowiańskim języku - za ten mój upór milczenia i za tę nieuprzejmość - w zamian za tyle, tyle serdecznych świadczeń.

Ach, miły Panie, drogo jest bodaj opłacane milczenie moje! Każdy list Pana, każdy znak, że żyłem kiedyś, że coś tam wyskrobałem na chwałę "Polityki" i swoją - jest jak zastrzyk morfiny dla chorego na serce. W tym kołataniu serca, po Pańskiej morfinie - wypiłowałem rzecz, która nie jest ani powieścią sartrowską, ani nowelą, na którą Pan czeka (jako że prozaików na emigracji brak), ani niczym takim, z czego Pan, redaktor z łaski Bożej i reżyser rzeczywistości naszej emigracyjnej, mógłby być dumny. Jakeście mnie połechtali, Pan, Gombrowicz i Miłosz, takiego mnie macie! A że - po latach tylu - kontroli nad produktem nie mam żadnej, więc zakrywam oczy i proszę o pardon.

Drogi Panie! Jak do kosza, to do kosza! Rzućcie ten produkt ukropu do kosza, a krzywda się nikomu nie stanie, a mnie pozwoli wrócić z czystym sumieniem do wełny, czego ode mnie, prawdę mówiąc, los mój w tej chwili gwałtownie żąda.

Pańskiej "Kultury" się boję. Spać po niej nie mogę. Gdy ją czytam - chciałbym być gdzie indziej, robić co innego, nie tych tutaj ludzi mieć wokół siebie. Boję się jej. Gdy mi ją wsuwają w szparę pod drzwiami - a ja z wełnianej pracy wracając do domu widzę ją - to mi się nijako robi - właśnie jak Panu się zrobi, gdy przeczyta "Pióra zmęczone w ukropie".

Podziw mój i wdzięczność tym się tylko wyraża, że regularnie co tydzień głosem metalicznym obwieszczam przez radio: podziwiajcie "Kulturę"!

Dziękuję za próbę przyjaźni lat wielu. Wy, białoksiężnicy, tak dalecy niestety ode mnie - może jeszcze kiedyś puścicie przeze mnie prąd - a ja - żaba - może kiedyś znowu zacznę ruszać galwanizowanymi nóżkami. Tą żabią nadzieją żyję, drogi Panie. (...)

Pański wdzięczny

Czesław Straszewicz

***

Montevideo, 29 lutego 1952

Miły mi Panie!

Lotniczą "Kulturę" otrzymałem. Oba listy też. List Józefa Czapskiego i Marii Czapskiej - list przedziwny i najmilszy - też (który, chciałbym bardzo, gdyby się dało umieścić w "Kulturze").

Piszę o rzeczy samej, która mnie dzisiaj, a dziwnym zrządzeniem Opatrzności Pana obchodzi też. Proszę posłuchać:

Wstaję codziennie o 6. Robię herbatę (mieszkam sam) i maszeruję do autobusu, który odchodzi o 7. Jest blisko godzina drogi do mojej fabryki. Tam siedzę uczciwie do godziny 12, potem mam dwie i pół godziny przerwy na obiad. Dwie godziny jazdy i pół godziny, żeby coś przegryźć. W fabryce jestem do godziny 18.30. Prawdziwą katastrofą jest powrót, bo w autobusach nie ma miejsca, szczęśliwie, jeśli zdążę do domu na godzinę 20. Idę coś kupić do jedzenia (stołować się na mieście nie mam za co), gotuję sobie na dziś i na jutrzejszy obiad - tak mija godzina 21.30. Gazeta, książka, jeśli jest - uprać coś trzeba, sprzątnąć, śmiecie wynieść - i nie zmęczenie ale, znużenie zbija mnie z nóg. Zdrów będąc - zasypiam nie wiem kiedy i jak. I znowu jest godzina 6...

Zostają popołudniowe soboty i cała niedziela. Tu wchodzi w paradę radio i niekończące się nigdy sprawy kolonijne. Zbieranie materiałów, pisanie tekstów, tłumaczenie na hiszpański - niedziela jest zagwożdżona od rana do późnej godziny, kiedy się powiedziało słuchaczom dobranoc.

Po co ja Panu o tym w Paryżu zawracam głowę? Żeby Pan wiedział: "Katedrę Sandwiczów" zacząłem pisać w czasie tygodniowego urlopu i - nie mogę powiedzieć - pisałem uczciwie i jest już ładnych kilka kulturalnych stron. Zostaje, bo ja wiem, chyba ze 30, albo i więcej. Nie napisanych.

I pytam ja się Pana, Dobrodzieja mojego, który mi terminy serdeczne daje i w lenistwie moim chińskim jedynych win upatruje - pytam ja się Pana: kiedy mam pisać?

Kogutem nie będąc, który na dzieło swoje co 5 minut jak na kurę się rzuca - w atmosferze robionej muszę być - na godziny licząc - za każdym skokiem w samotności godzin kilka...

A nie mogę. A nie mam kiedy. I pytam ja się, co ja mam robić? Więc do Pana i do tych, co się błogosławionej roli Opatrzności nad twórczością podjęli - piszę:

Jest pewien sposób, który mi podsunął Mazurkiewicz, aby sytuacji dla mnie fatalnej zaradzić. Sposób mnie osobiście nie nazbyt miły i który, jak mówią Hiszpanie: "da un poco verguenza"...

Pryncypał mój naczelny, obecnie pan życia i śmierci w Sadilu (tak się ta słynna fabryka nazywa) - multimilioner don Eduardo Berenbau, w przeszłości markiz papieski - Snob jest Wielki, przez S i W wielkie! Snobem Wielkim z Bielska na Śląsku będąc, snobizm swój na szczęście często kieruje w stronę spraw polskich, z dużym nie raz dla nas Polaków pożytkiem. W jego fabryce w Argentynie pracuje kilkudziesięciu Polaków, co nie jest bagatelną rzeczą, a każdy hrabia, nie mówiąc już o książętach, posadę w każdej chwili może mieć i pensję według starożytności rodu swego i zasług przodków. Również don Eduardo wysoko sobie ceni przyjaźń z prez. Zaleskim, tudzież generałem Andersem, z którymi wymienia przyjazne listy, a może i czeki. Biskupa Gawlinę po prostu uwielbia i na polskich studentów posyła stale biskupowi ładnych kilka dolarów. Jednym słowem jest i patriotyczny, i katolicki - w dużej skali...

Dając charakterystykę społeczną mojego pryncypała Redaktorowi "Kultury" (którą to charakterystykę na pewno potwierdzi przyjaciel Pana oraz Markiza - Witold Małcużyński) dodać muszę, że pojęcia pryncypał nie ma, że w samym środku jego fabryki tkwi jednostka w niedobroczynnej skali cenna... To znaczy ja. Co Pan twierdzi i Czapski. Jeśli tak jest - taki jest na don Eduarda w wypadku moim sposób:

Napisać do niego. Jako do Protektora Spraw Polskich. Żeby - skromnemu urzędnikowi swemu - umożliwił w czasie (nie w żadnych podwyżkach pensji, bo o to mniejsza) - w czasie - żeby urzędnik miał czas do pisania.

Markiz może to zrobić bardzo łatwo. Może mi dać tylko godziny przedpołudniowe, a ja pracę swoją w tym czasie odwalę. Może mi ostatecznie dać 6 godzin pracy bez przerwy obiadowej. To nie jest żaden dla niego - i dla rutyny w fabryce - problem.

Napisać do niego. Podpisać - szumnie - nazwiskiem lub nazwiskami w świecie dźwięcznymi - żeby Snob Wielki miło został pogłaskany po brzuszku. Ewent[ualnie] dołączyć "Kulturę" z "Piórami".

Sposób ten, jak powiedziałem, poddał mi Mazurkiewicz i nawet sam chciał go Panu przekazać - ale ja, niesmak mając na względzie - sposób ten, w tej chwili chyba jedyny - sam pod Pana osąd i decyzję wolałem poddać. Bo, proszę Pana, chciałbym bardzo - "chińskie" lenistwo zwalczyć i pisać.

A ze swej strony - mimo pozorów lenistwa dość obowiązkowym z natury, o dziwo, będąc - mając czas, zobowiązałbym się (bo mi wtenczas łatwiej), zobowiązałbym się dzień w dzień ślęczeć nad sprawami "Katedry" i nad dalszymi sprawami, o których w tej chwili nie mam pojęcia.

Tak powiedziałem.

Proszę to zrobić albo nie. Wszystko co mi Pan przyśle, jeśli o książki i pisma chodzi, wdzięcznym będzie sercem przyjęte. Najbardziej mi chodzi o soczyste książki polskie, dobrym językiem pisane, bo te zawsze mi dawały pęd i popęd. Tytułów nie daję, bo w kursie nie jestem. Józef Czapski obiecał mi swoją, znaną mi tylko z wyjątków, "Ziemię". Oby przysłał!

Ten tylko "pasztet" przesyłam Panu w terminie, zamiast spodziewanej "Katedry Sandwiczów".

Prosząc o CZAS, podpisuję się najbardziej wdzięczny

Czesław Straszewicz

PS. List ten piszę, bo jest dzień karnawału. Jak Pan potrafił stworzyć takie wielkie dzieło jak "Kultura"? Bez przesady mówię: zdobył Pan w świecie Polaków myślących taki autorytet, jakiego nie ma Rada żadna ani żaden Rząd. Czym były roczniki "Chimery", wobec roczników Pańskiej "Kultury"? (...)

***

Montevideo, 27 marca 1952

Bardzo drogi Panie!

List mój powinien być krótki, ale szczęśliwy. Zgodnie z planem - w dniu wczorajszym Markiz wezwał mnie do siebie i uprzejmie wypytał o warunki mojego istnienia. Zmartwił się bardzo, że jestem zakorkowany i natychmiast mi propozycję upragnioną przedstawił: pół dnia pracy w fabryce, a druga połowa jako "praca zlecona". rzyjąłem (ano!), a kochany Mazurkiewicz w imieniu "Polskiej Kultury" złożył gorące podziękowanie.

Od pierwszego I am free... (...)

Zmartwiłem się - dla odmiany - Gombrowiczem. Właśnie wczoraj rozmawiałem z kimś z Buenos Aires, kto go dobrze zna, i wiem, w jakim stanie on jest, w maniakalnym bodajże i pod grozą jakoby domu obłąkanych. W co nie chcę wierzyć, bo w pamięci mam zawsze Gałczyńskiego, który identyczne objawy okazywał, i mimo że się jako osoba spaskudził, był poetą i jest. Gombrowicz jest wspaniałą istotą twórczą, taką właśnie, która stoi na pograniczu sztuki i obłędu i ma ten cudowny instynkt w krytycznym momencie - okazać zdrowy refleks i sens. Niech mu Pan nie broni, jeśli o moją osobę chodzi, wyżywać się we wszelki mu miły sposób - nie wiem, co pisał - ale wszystko, co napisał - może mieć kiedyś ciekawy literacki aspekt. A od tego jest "Kultura", żeby być takim literackim, na emigracji, sejsmografem. Pan, Kucharz Wielki, jeśli o mój produkt chodzi, niech się nie lęka popsucia Straszewicza przez Gombrowicza i vice versa. Były dla mnie czasy, ale minęły, kiedy byle drzazga mimochodem w palec wbita - tak bolała, że się człowiek za sznurem wisielczym oglądał. Czasy są inne i ja, chciałbym bardzo, być innym. Niech Gombrowicz, kompleks kapitalny - jeśli mnie wziął na widelec - niech się ze swego kompleksu wyładuje kapitalnie. Powtórzę, co do mnie napisał Miłosz w liście serdecznym: "Chcę podżegać i chcę być podżegany"! Jeśli to, co napisał do "Kultury" Gombrowicz - jest podżeganiem. Conditio sine qua non. (...)

No i - kończąc ostatecznie ten list nie ostatni - proszę Pana za zdrowie Markiza wypić butelkę Heidsicka - bo czasy są takie, że wszędzie my na świecie - dla trwania naszego - potrzebujemy takich Markizów. Kto temu winien, Panie, czyj wstyd?

Pański i wdzięczny

Czesław Straszewicz

Czesław Miłosz

i klucz do Sławojki

Czesław Miłosz (1911-2004) - poeta, prozaik, eseista, laureat Nagrody Nobla. W Maisons-Laffitte znalazł schronienie w roku 1951, gdy zdecydował się na zerwanie z Polską Ludową i uciekł z ambasady polskiej w Paryżu, gdzie pełnił obowiązki I sekretarza ambasady. Jego współpraca z "Kulturą" datuje się od głośnego tekstu "Nie", w którym pisarz określił własną decyzję o emigracji jako duchowe i intelektualne samobójstwo. Mimo niewątpliwych różnic charakterów i poglądów między nim a Jerzym Giedroyciem, zarówno współpraca z pismem, jak i osobista więź utrzymywały się aż do śmierci Redaktora. Cytowane niżej listy znajdą się w pierwszym tomie korespondencji Jerzy Giedroyc - Czesław Miłosz (za lata 1952-1963), który w opracowaniu Marka Kornata ukaże się w tym roku nakładem Czytelnika.

Maisons-Laffitte [przed 22 III 1952]

Drogi Panie Jerzy,

Opuszczając Maisons-Laffitte, chcę powiedzieć Panu kilka słów - a łatwiej mi napisać, niż powiedzieć. Słowa moje w krótki i zwięzły sposób powinny wyrazić moje mieszane uczucia, jakie mam w stosunku do Pana. Te uczucia określiłbym tak: jest to wielka wdzięczność za to, że przyszedł mi Pan z pomocą w tak trudnym okresie mego życia, i za to, że dzięki Panu napisałem książkę. Jest to wdzięczność również za to, że stał Pan twardo przy mnie, pomimo wszelkich przykrości, jakie z tego powodu Pana spotykały. Czyli są to uczucia, jakie ma się, kiedy się spotka człowieka dobrego i prawego. Z drugiej strony, przyglądając się Panu i widząc w Panu tyle zranionej dumy, którą Pan w sobie zamyka, i takie pokłady serdeczności, które kryją się w Pana milczeniu, nieraz odczuwałem wielki żal, że nie mogłem Pana "skóry" przebić i stać się Pana osobistym przyjacielem. Jeżeli przebijałem tę skórę, to tylko po to chyba, aby Pana ranić. Rozumiałem to wszystko dobrze i wiem, że wina była po mojej stronie. Czasem jest jednak bardzo trudno, nawet rozumiejąc, znaleźć właściwą drogę: wszystko zdawało się składać na to, aby ją utrudnić. Niewątpliwie byłem w ciągu tego roku w wyjątkowo niekorzystnej sytuacji. Moja tęsknota za żoną i dziećmi osiągała chwilami natężenie zupełnej wewnętrznej tortury i kiedy siadałem rano do śniadania, byłem jak człowiek, który nie widzi dziennego światła, cóż mówić ludzi. Poza tym, jestem szczery, na mieszkańców Maisons przerzucałem moją niechęć do Polaków emigracyjnych, jakże niesprawiedliwie. Także nie tylko mój egocentryzm wchodził tutaj w grę - również szczególne, nigdy dotychczas w życiu moim nieznane w tym stopniu - skoncentrowanie egocentryzmu, obronność wynikająca z poczucia, że cały świat jest przeciwko mnie. Jednakże, jeżeli byłem ślepy, to jakimś trzecim okiem notowałem wszystko uważnie i kiedy Pan był najbardziej najeżony, chciało mi się podejść do Pana i powiedzieć: "Drogi Jerzy, przecież Ciebie tak dobrze rozumiem, zrzućmy te maski i bądźmy przyjaciółmi". Niech ten mój list w jakimśkolwiek stopniu da Panu poznać, że Pan miał "sprawę Miłosza", a ja "sprawę Giedroycia" i że mam zakątek serca, w którym figuruje Pan nie tylko jako człowiek dźwigający swoją samotność i samotny upór, który postanowił iść "oby nie zbyt daleko od ścieżki honoru" - jak mówi Stefan George.

Niech mi Pan wybaczy, drogi Jerzy, że nie byłem taki, jakim powinienem był być i - nawet z moją naturą - mógłbym być. Chciałbym, żeby nasze stosunki w przyszłości tak się układały, aby od czasu do czasu ujawniło się w nich coś, co dotychczas rzadko się ujawniało. Co nie znaczy, że nie możemy spierać się intelektualnie - ale niech Pan pamięta, że ja wiem, iż pod skórą, którą Giedroyc nosi na twarzy, kryje się tyle ciepła wewnętrznego i tyle miłości - a przecież i Pan, drogi Jerzy, wie, że pomimo mego sarkazmu i ironii tego tylko szukam i przed tym tylko klękam.

Całuję Pana w oba policzki

Czesław Miłosz

***

[1952]

Drogi książę,

Historia wykazuje pomału, że jest Pan jednak genialny. Rzuciwszy okiem na "Kulturę" znalazłem tam nazwiska Straszewicza i Parnickiego. Tudzież Iwańskiej. Tak więc w ciągu ostatniego roku zgalwanizował Pan czy przygarnął Gombrowicza, Wittlina, Straszewicza, Parnickiego i Miłosza, Hertza, Iwańską i kogo tam jeszcze. Moje serdeczne powinszowania. Ten Straszewicz i Parnicki to naprawdę dowód, że gdyby nawet znalazł się Pan na pustyni, gdzie stałaby jedna jedyna sławojka, a na niej napis: "Klucz u dozorcy", to Pan by klucz zdobył. To porównanie ma ten sens, że ktoś inny mógłby pomyśleć, że nie warto się trudzić - w czym by się bardzo mylił. Nie mam zamiaru być ironiczny, naprawdę szczerze Panu winszuję.

Czesław Miłosz

Witold Gombrowicz

i primadonna

Witold Gombrowicz (1904-1969) - prozaik i dramaturg. Dzięki Jerzemu Giedroyciowi mogły ukazać się jego "Trans-Atlantyk", "Ślub" (1953), "Pornografia" (1960) i "Kosmos" (1965). Na łamach "Kultury" powstawał "Dziennik" - jedna z najważniejszych polskich książek minionego stulecia. Listy podajemy za drugim uzupełnionym wydaniem książkowym, które w opracowaniu Andrzeja St. Kowalczyka ukaże się w tym roku nakładem Czytelnika. W podpisach Gombrowicza zachowano pisownię oryginalną.

28 marca 1957

Drogi Jerzy,

Widzę z ostatniej "Kultury", że znów przepuściłeś jeden dziennik. Nie będę już wracał do tej sprawy, którą omawia­łem w tylu listach. Jak się okazuje, postanowiłeś systematycznie lekceważyć sobie mój punkt widzenia i na to nie ma rady.

Zawiadamiam tylko, że jeśli nie otrzymam honorarium 500 $ za dziennik zaakceptowany, a niewydrukowany, rezygnuję z dalszej współpracy z "Kulturą" i w tym wypad­ku bądź łaskaw odesłać mi moje maszynopisy.

Łączę pozdrowienia

WGombrowicz

***

Maisons-Laffitte, 2 kwietnia 1957

Mój Drogi,

Bardzo nie lubię listów utrzymanych w tonie pozwu komornika. Fragmentu nie odrzuciłem, tylko zamierzałem go drukować w dalszej kolejności. Istnieje bowiem to, co można by określić kompozycją numeru. Nawet najświetniejszy artykuł najlepszej primadonny nie zawsze pasuje.

Honoraria płacę, mam wrażenie, dość punktualnie, ale po wydrukowaniu. Myślę, że zaakceptujesz ten punkt widzenia. Byłoby mi bardzo przykro rezygnować z Twojej współpracy.

Łączę pozdrowienia

Jerzy Giedroyc

***

8 kwietnia 1957

Drogi Jerzy,

Jeśli to nie zła wola, tylko pomyłka, skłonny jestem jeszcze raz to omówić. Cierpliwości. Dla mnie decyzja zerwania z "Kulturą" byłaby b. ciężka, ale zapewniam Cię, że nie cofnę się przed tym, jeśli nie będzie innego wyjścia.

Przesłałem Ci dwa dzienniki, stanowiące całość - moje wspomnienia z lat powojennych w Argentynie. W swoim czasie pisałeś, że wydrukujesz je w jednym numerze. W marcowym nrze zamieściłeś drugi dziennik, czyli koniec. Pierwszego (zaczyna się od słów: "Sobota. Nagle we wtorek") nie wydrukowałeś i o tym, żeby go teraz wydruko­wać, nie ma mowy, ponieważ jest on wstępem do dzien­nika wydrukowanego.

Dobrze. Przyjmijmy, że to pomyłka. Ale te pomyłki zdarzają się systematycznie, pomimo iż w dziesiątkach listów protestowałem. Ze 20% książki stanowi taki właśnie materiał - który został przyjęty, a w końcu nie został wydrukowany. (...)

Nie uważając siebie za primadonnę (pomówmy poważ­nie) chcę po prostu, aby moja praca była szanowana. Uwa­żam, że jeśli zachodzi pomyłka ze strony redakcji, to reda­kcja musi być w jakiś sposób odpowiedzialna. Wobec tego, że te pomyłki, jak się okazuje, nie kończą się nigdy, doma­gam się przynajmniej, aby płacono mi honorarium.

Te "pomyłki" narażają mnie na szkody moralne, gdyż moje teksty ukazują się zniekształcone i, co gorzej, odbija się to na kompozycji całości dziennika. Tak np. ostatni dziennik zmienia swój sens, traci "dźwięk" i komplikuje się niezmiernie wprowadzenie pewnego wątku autobio­graficznego. Dobrze. Jeśli ja ponoszę te szkody, to niechże redakcja ze swej strony też będzie jakoś odpowiedzialna, przynajmniej w granicach tej niewielkiej sumy. Nie może być tak, że Ty się mylisz, a tylko ja ponoszę konsekwencje.

W tym wypadku jest jasne, że się pomyliłeś - gdyż dziennik, o którym mowa, już nie może być drukowany, będąc początkiem tego, który wydrukowałeś. Uznaj więc tę pomyłkę i bądź łaskaw uiścić mi honorarium.

Ja domagam się tego tylko dla porządku - suma jest niewielka i nie o nią mi chodzi. Jeśli tego nie zrobisz, będę zmuszony uznać, że nie liczysz się ze mną zupełnie i nie pozostanie mi nic innego jak zlikwidować naszą współpra­cę, co oczywiście będzie dla mnie b. smutną koniecznością. Okazałem maximum dobrej woli, ale wszystko ma swoje granice.

Łączę pozdrowienia

WGombrowicz

***

23 kwietnia 1957

Drogi Jerzy,

Ubawił mnie Twój list ostatni, mocno rozsierdzony i nawet, powiedziałbym, mniej uprzejmy, niżby to wypadało Twemu drzewu genealogicznemu. Proponowałbym, abyś opamiętał się i odindyczył. Nie doszliśmy do porozumienia, ale to jeszcze nie powód do uraz i obraz w sarmackim stylu. Więcej Europy. Moje pióro jest zresztą zawsze do Twojej dyspozycji pod warunkiem, rzecz jasna, iż zechcesz na przyszłość bardziej szanować jego płody. Ale jeśli Ci to nie odpowiada, to i tak nie widzę powodu do obraz i uroczys­tych zerwań. W ciągu tych lat powziąłem do Ciebie sporo sympatii, w niejednym mi dopomogłeś, więc rzeczywiście byłoby mi przykro, gdyby nasze osobiste stosunki miały się zmienić. (...)

Witoldo Gombrowicz

Marek Hłasko

i ordynarne słowa

Marek Hłasko (1934-1969) - prozaik, bodaj największa literacka legenda swego pokolenia. Od 1958 roku przebywał poza Polską, początkowo mieszkając w Maisons-Laffitte. W Instytucie Literackim opublikował m.in. tom "Cmentarze. Następny do raju" (1958), uhonorowany nagrodą literacką "Kultury". Korespondencja Marka Hłaski z Jerzym Giedroyciem zostanie opublikowana w książce w 2007 r.

***

1 października 1964

Drogi, Kochany Panie Jerzy

Dziękuję za list Pański z dnia 27. września. Jestem naprawdę szczęśliwy. Wytrzymał mnie Pan tak długo i myślałem, że "Drugie zabicie psa" nie podobało się Panu i że oszczędza mnie Pan po prostu. Opowiadanie to pisałem w najbardziej ponurej atmosferze, jaką można sobie wyobrazić: jeden szpital, drugi szpital, potem szpital dla umysłowo chorych, wizja kalectwa i tak dalej. To wszystko nieważne. Najgorsze jest to, że nie mam żadnej możliwości adiustacji tekstu - wpadłem w rozdrażnienie i zniszczyłem oryginał opowiadania i jedyną kopię. Maszynopis "Kultury" jest jedynym. Trzeba go strzec.

Co do ordynarnych słów, to bieda z tym. Ordynarnego słowa zastąpić nie można innym, bo wtedy to jest inne słowo. Można tylko skreślić, ale to znowu zmienia opowiadanie. Teraz trzeba się zastanowić nad konwencją, w jakiej opowiadanie jest napisane. Kto to wszystko opowiada? Łotrzyk, nicpoń, alfons. Jaki jest jego język? Język nędznika-fatalisty. O czym jest jego opowiadanie? O brudnych poczynaniach, o forsie, którą trzeba wyłudzić. No i tak dalej, i tak dalej. Kropkowanie słów - mój Boże, to w gruncie rzeczy to samo. Ja się boję, że jak na przykład zmienimy Roberta, jak mu zabierzemy jego język - to wyjdzie inny człowiek, nie tak silny i krwisty. Można rzeczywiście skreślić słowo "pizda" bo to nieładnie - ale to tylko robię, żeby nie obrazić naszej kochanej Zosi; ale jak na przykład zastąpić zdanie Roberta:

- Do trumny ze skurwysynem.

Czy tak:

- Do trumny ze s...

To już nie to samo. Ja nie wiem. To chyba będzie niedobrze, jeśli opowiadanie będzie inaczej po polsku, a inaczej po niemiecku. Mnie drażnią takie rzeczy, że na przykład amerykański pisarz może sobie na wszystko pozwolić, a polski - nie. Weźmy np. "From Here to Eternity" ["Stąd do wieczności" Jamesa Jonesa]. Książka o wojsku; wszystko jest: zdania "ja cię pierdolę", "kutas", wszystko. Zresztą w polskim przekładzie też, bardzo wiernie. Ja naprawdę nie nadużywam tych słów, ale chodzi mi o duch opowiadania, o ten duch, w jakim trzeba je opowiedzieć.

Oczywiście - rozłamanie tego opowiadania na dwie połowy będzie moją klęską. Ale do stycznia to jeszcze pół roku. Błagam Pana, aby spróbował je Pan rzucić na jeden raz. To jednak miesiące mojej pracy, po co to marnować. Opowiadanie "idzie" atmosferą, jest widziane i opowiadane oczami jednego człowieka, jest jednowątkowe, bełkotliwe - trzeba je powiedzieć na raz, ukłonić się i zejść ze sceny. (...)

Dziwna jest rzecz. Ja kiedy piszę, to nigdy - nigdy w życiu - nie piję. Ale po skończeniu każdego opowiadania - zwłaszcza ostatnich dwóch - ogarnia mnie tego rodzaju depresja, że nie odchodzę od stołu biesiadnego. (...)

Ściskam Pana serdecznie

Pański Marek

Zygmunt Haupt

i czerep rubaszny

Zygmunt Haupt (1907-1975) - prozaik, od 1946 roku mieszkał w Stanach Zjednoczonych. W "Bibliotece »Kultury«" ukazał się jego "Pierścień z papieru" (1963) oraz tom "Szpica. Opowiadania, warianty, szkice" (1989).

McLean, Virginia, 10 grudnia 1972

Szanowny i Kochany Panie!

(...) W tym samym liście czytam o zastrzeżeniach Pańskich co do wysłanego w lecie mego opowiadania "Złota Hramota". (Gdyby to miało kiedyś pójść do druku, to chciałbym zrobić zmianę w tytule na "Zołota Hramota", a więc wersję w pełni ukraińską, a to ażeby odróżnić od podobnego tytułu jednej z książek Łobodowskiego). Mam pełny szacunek dla osądu, zastrzeżeń i uprawnień Pana jako tak niepospolitego znawcy i praktyka pracy redaktorskiej, a sam jestem w pełni świadomości własnych braków. Ale pracuję zawsze metodą eliminacji, każde z mych opowiadań to stosy także wyeliminowanej przez autora makulatury. Dlatego przed żądanym przez Pana opuszczeniem chciałbym dobrze się jeszcze raz zastanowić. W międzyczasie, 10 dni temu pozwoliłem sobie przesłać do dyspozycji Pańskiej coś innego, zatytułowanego "Ptaki" albo itd. (20 stron maszynopisu), co może doszło już do rąk Pańskich.

Jest Pan bardzo dobry i cierpliwy, tłumacząc mi o trudnościach wydawniczych książkowych. Sam doskonale wyczuwam sytuację i nie mam cienia pretensji. W letnim, podwójnym numerze "Kultury" jest zapowiedź zniżkowej ceny wydawnictw "Kultury", zalegających półki w Maisons-Laffitte, wśród nich figuruje także mój "Pierścień z papieru". Dla mnie pociechą jest bodaj to, że znalazłem się w bardzo dobrym i zaszczytnym towarzystwie takich rzeczy jak "Eseje dla Kasandry" i "Orfeusz w piekle XX wieku". Ale to nie pociecha dla Kochanego Pana. (...)

Zygmunt Haupt

***

Maisons-Laffitte, 17 grudnia 1972

Drogi Panie,

(...) Co do czytelnictwa na emigracji - czy w ogóle polskiego - to często marzę, by się z tego narodu wyprowadzić. Niestety, jestem na taką operację za stary, więc trzeba się pogodzić z myślą, że jest się pogrobowcem, i próbować drążyć ten "czerep rubaszny". Woda padając kroplami rozbija skały - to prawda - ale na to potrzeba setek lat, a ja już jestem w wieku, gdzie muszę się spieszyć. (...)

Jerzy Giedroyc

Wybór i opracowanie: Andrzej Franaszek

Za pomoc w przygotowaniu powyższej antologii serdecznie dziękujemy p. Jackowi Krawczykowi.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 40/2006