Raport o kondycji moralnej świata

Odpowiedzialność moralna jest dziś niepodzielna tak samo, jak niepodzielne są kwestie pokoju, wolności, bezpieczeństwa i zwykłego biologicznego przetrwania gatunku ludzkiego.

15.05.2005

Czyta się kilka minut

 /
/

"Nie wolno zostawić świata takim, jakim jest" - zapisał w swym notesie Janusz Korczak, chyba po to, aby owe przykazanie przewodziło jego czynom. Józef Tischner zanotował inne napomnienie: "Przestańmy rozliczać świat, a zacznijmy rozliczać siebie". Brzmiało jak riposta... Ale czy rzeczywiście było ripostą? Wyrazem sprzeciwu? Chyba jednak, wbrew pozorom, nie było. Trudno je wezwaniu Korczaka przeciwstawić, jeśli zestawi się je z obserwacją także przez Tischnera zapisaną, że "wolność nie włazi w człowieka po przeczytaniu książek; wolność przychodzi po spotkaniu drugiego wolnego człowieka".

Tischner był myślicielem jak mało który konsekwentnym - nawet w opisie i wiwisekcji niekonsekwencji, tej nagminnej ludzkiej przywary, do której po wielekroć w swych pismach wracał, ze smutkiem, ale i z właściwą jego zadumie nad ludzkim losem wyrozumiałością... Gdy się jeden zapis z drugim zestawi, wyłoni się przesłanie spójne i jednoznaczne, a bynajmniej z apelem Korczaka nie sprzeczne: rozliczajmy siebie, a nie świat, z tego, że nie często spotykamy na swej drodze wolnych ludzi. Rozliczajmy siebie, bo jak widać - do ludzi, którzy nas spotkali, po spotkaniu nas wolność nie przyszła. Rozliczajmy siebie zatem z tego, żeśmy nie dość wolni. Jeśli to uczynimy, świat nie będzie już światem takim, jaki jest; nie będzie już światem, w którym rzadko, zbyt rzadko, boleśnie rzadko, ludzi wolnych się spotyka. Innymi słowy: nie powinniśmy rozliczać świata zamiast siebie, ale też nie sposób rozliczyć siebie, nie rozliczając tym samym świata.

Osoba spełniona

Nie zostawimy świata takim, jakim jest, jeśli nie pozostawimy siebie takimi, jakimi jesteśmy. A pozostawić siebie takimi, jakimi jesteśmy, nie powinniśmy, bo ucierpiałby na tym świat - wówczas znów niewiele by z naszego ze sobą rozliczania wynikło. Koło się zamyka. “Nikt nie może być w pełni wolnym - powiada Tischner - gdy inni wokół niego są niewolnikami". “Właściwym ograniczeniem wolności człowieka nie jest, jak się niekiedy twierdzi, wolność innego człowieka, lecz jego niewola. Wyzwolenie człowieka zaczyna się od wewnątrz. Nie mogłoby się jednak zacząć, gdyby człowiek nie spotkał obok siebie wolności innego, i gdyby się nią nie zachłysnął".

Ale cóż to takiego owa wolność, o której Józef Tischner powiadał, że “dałby ją na pierwsze miejsce ze wszystkich wartości, jakie w Polsce są"? Mnóstwo odpowiedzi uzbierałoby się na to pytanie, gdyby zawartość bibliotek gruntownie przewertować, ale najbliższy uchwycenia istoty wolności zdaje się być Josip Brodski, rosyjski myśliciel i poeta, doświadczony podobnym do naszego losem, gdy powiada, że człowiek wolny to taki, który “nie użala się, gdy poniesie porażkę"; który, innymi słowy, przyjmuje odpowiedzialność za swe czyny i ich konsekwencje. Który od swej odpowiedzialności nie ucieka i nie próbuje się przed nią chronić za szerszymi od własnych plecami, a od zarzutu dezercji i tchórzostwa nie wykręca się zaklęciami: “mnie kazano", “musiałem", czy “nie mogłem inaczej". Który tym samym czynnie zaprzecza nikczemnej sugestii, jaką Fiodor Dostojewski włożył w usta Wielkiego Inkwizytora, że “najbardziej męczącą troską człowieka jest znaleźć kogoś, komu można by oddać dar wolności".

A cóż to znowu znaczy - przyjąć odpowiedzialność za konsekwencje swoich czynów? O jakich tu konsekwencjach mowa? Rzecz jasna o wpływie, jaki nasze uczynki bądź nasze czynów zaniechanie wywrze na losy innych ludzi. Cokolwiek robimy (i przed czegokolwiek robieniem wzdragamy się), zmienia okoliczności, w jakich działać wypada innym ludziom wokół nas: zestaw celów, jakie mogą sobie sensownie postawić, i środków, jakich użyć mogą dla ich osiągnięcia. Dzieje się tak bez względu na to, czy o tym pomyśleliśmy i czy w ogóle zdajemy sobie sprawę ze wzajemnego powiązania naszych losów; czy zdajemy sobie sprawę z tego, że podobnie jak postępki innych ludzi składają się na nasz los, nasze czyny i nasza bezczynność są częścią ich losu. Czyśmy tego świadomi czy nie, czy chcemy tego czy nie - ponosimy odpowiedzialność za to, co się nam nawzajem przydarzy. Ale jak długo się z tym faktem nie liczymy i jak długo zachowujemy się, jak gdyby go nie było, i my, i inni wokół nas jesteśmy igraszkami losu. Nie jesteśmy wolni. Wyzwolenie przychodzi dopiero wtedy, gdy decydujemy się przekuć los w powołanie; gdy - innymi słowy - przyjmujemy odpowiedzialność za tę odpowiedzialność, którą i tak wszak ponosimy i od której uwolnić się nie możemy; o której możemy co najwyżej zapomnieć lub którą możemy bagatelizować, nie pozwalając, by pamięć o niej kierowała naszymi czynami i przedkładając tym samym niewolę ponad wolność.

Pytanie, zawarte przez Jana Pawła II w orędziu na tegoroczny Światowy Dzień Pokoju: “czyż osoba może się w pełni realizować, nie uwzględniając swej natury społecznej, czyli bycia z innymi i dla innych?" - jest retoryczne. Bycie “z" czyni odpowiedzialność za innych losem nieodwracalnym człowieka, gdy bycie “dla", uznanie i przyjęcie tej odpowiedzialności za zasadę życia, wynosi owe zrządzenie losu do rangi powołania. To właśnie podejmując się odpowiedzialności za dobro innych, na jaką skazany jestem już jako istota społeczna, spełniam się jako “osoba". Być osobą to tyle, co zdać sobie sprawę z odpowiedzialności za innych, zgodzić się na tę odpowiedzialność i uznać, że choć wszyscy jesteśmy sobie nawzajem winni odpowiedzialności, to ja i tylko ja odpowiadam za wywiązanie się ze swojej.

Przyjmując odpowiedzialność za swą odpowiedzialność za to, co się innym przydarzy, otwieramy wrota wolności. Ale otwieramy je też na ryzyko błędu, za który siebie tylko będziemy odtąd winić i za który we własne piersi bić się będziemy. Wraz z naszą zgodą na ryzyko błędu, owe ryzyko, bez którego wolność nie nadejdzie, otwieramy też wrota sumieniu; będzie ono odtąd naszym sędzią śledczym i orzekającym zarazem, surowym a nieprzekupnym, od którego wyroków nie da się już nam wykpić, tłumacząc, że do tego, cośmy uczynili, lub do zaniedbania powinności jego uczynienia, zmusił nas cudzy przymus lub pchnęła własna ignorancja.

Wspólnota winnych

Wszystko, co dotąd powiedziane, do nowości nie należy. Mowa tu była o niezmiennej kondycji człowieka, zawsze innymi ludźmi otoczonego, zawsze “z" innymi, co dzień twarzą w twarz z drugim człowiekiem, i wciąż na nowo napominanego niemym wyrzutem tej drugiej twarzy o odpowiedzialności, jaką dźwiga za cierpienie na tej twarzy się malujące. Mowa też była o powołaniu, które nie uległo zmianie od chwili, gdy nasi przodkowie zakosztowali owocu z drzewa poznania dobra i zła. Rzecz w tym jednak, że owych “innych", z którymi się jest i do bycia dla których odpowiedzialność wzywa, przybywało z upływem stuleci, a za każdym kolejnym powiększeniem grona takich “innych", którzy, by się posłużyć wyrażeniem Jana Pawła II, “dotyczyli osoby z bliska", trzeba było poddawać treści dobra i zła nowej próbie i na nowo negocjować ich zastosowania. Inaczej dbać wypada o dobro wspólne, gdy dotyczy ono grona krewnych i powinowatych, inaczej niż wtedy, gdy obejmuje plemię całe, inaczej gdy rozciąga się do wspólnoty narodu nie dającego się ogarnąć wzrokiem, a jeszcze inaczej, gdy ma się je odnieść, by raz jeszcze słowa papieskie zacytować, do “wspólnoty ludów i narodów" - czyli ludzkości. A przed tym właśnie ostatnim wyzwaniem stoimy dziś, na zglobalizowanej, jak się powiada, planecie.

Jeszcze zanim słowo “globalizacja" pojawiło się w naszych słownikach, Hans Jonas, jeden z najwybitniejszych etyków ubiegłego stulecia, zafrasował się rosnącym raptownie rozziewem między ogromem mocy dostępnej nam, ludziom współczesnym, a wątłością naszej orientacji moralnej. Nasze uzbrojenie techniczne, pisał, pozwala nam dziś działać na olbrzymie dystanse przestrzenne i czasowe, podczas gdy nasze wyposażenie etyczne nie bardzo się wzbogaciło od czasów Adama i Ewy...

A zanim jeszcze Hans Jonas swymi frasunkami się z czytelnikami podzielił, a tuż po zakończeniu II wojny światowej - inny wielki filozof, Karl Jaspers, podjął się sklasyfikowania różnych odmian ludzkiej winy i odczuwanej z jej powodu skruchy. Wymienił m.in. winę moralną, którą czujemy, a w każdym razie odczuwać powinniśmy, jeśli zadaliśmy komuś cierpienie i sprawiliśmy ból naszymi czynami lub, przeciwnie, powstrzymaniem się od czynu, jaki mógłby cierpieniu zapobiec lub ból, jaki cierpienie sprawiło, złagodzić. Wymienił też inny rodzaj winy, jaką nazwał metafizyczną. W przypadku winy tego rodzaju nie umielibyśmy dopatrzyć się związku przyczyny i skutku między naszymi postępkami a niedolą bliźniego; przecież to nie my zadaliśmy ten cios ani też nie było w naszej mocy zapobiec jego zadaniu. A mimo to, wbrew logice, czujemy się winni - bo oto cierpi istota jak my ludzka, ktoś inny z gatunku homo sapiens, do którego i my należymy i do solidarności z którym się poczuwamy.

Zastanawiam się, czy gdyby dożył on ery globalizacji i zasiadał z nami na tej sali, upierałby się Jaspers przy swym odróżnieniu winy metafizycznej od moralnej - i czy w ogóle pragnąłby zachować pojęcie winy metafizycznej jako odrębnej kategorii, wyróżnionej przez nieobecność sprawstwa. Czy na zglobalizowanej, a gęsto zaludnionej i szczelnie wypełnionej planecie można jeszcze mówić na serio o nieobecności sprawstwa? Czy ktokolwiek z nas może być pewien, że jest moralnie czysty i winy nie ponosi, że jego czyny lub jego bezczynność nie przyczyniły się do nieszczęść, jakie spadają na mieszkańców choćby i najodleglejszych od niego zakątków globu?

Nikt z nas nie może się już dziś zaklinać, że nie ma żadnego związku między jego ospałością czy, przeciwnie, zapaleństwem, a huraganem nieszczęść, jakie nawiedziły odległe ludy i nadal nad nimi wiszą. A jeśli tak, to wina nasza nigdy nie jest już tylko metafizyczna i przestaje być przedmiotem li tylko troski zawodowej filozofów. Każde odwracalne nieszczęście, każdy przypadek ludzkiej niedoli, jakiego można byłoby uniknąć, jest naszą wspólną, i każdego z nas z osobna, winą moralną. Taki jest dziś kształt naszego wspólnego losu. Ale od losu do powołania, od odpowiedzialności za ludzkość do objęcia ludzkości wspólnotą moralną, droga wciąż daleka...

Ziemia niczyja

Tak zwana “globalizacja" planety jest, jak dotąd, procesem czysto negatywnym. “Globalizują się" na potęgę i w zawrotnym tempie finanse i kapitały inwestycyjne, obrót towarowy, obieg informacji, szmugiel narkotyków, mafie, terroryzm... Nie zaczęła się natomiast na dobre globalizacja pozytywna, czyli globalizacja kontroli społecznej, prawodawstwa, sądownictwa, a przede wszystkim zasad etycznych, jakie wszystkiemu temu winny nadać cel i kierunek. Ekonomika, przemoc, gwałt są już dziś zaiste globalne, ale polityka, a zatem i nasze poczynania zbiorowe, nie wychodzą jak dawniej poza krajowe opłotki i gdzie im tam do zmierzenia się ze światowym biznesem i soldateską, nie wspominając już o ich okiełznaniu i poskromieniu... Innymi słowy: moc wzięła rozwód z polityką i osiedliła się na obszarach dla jej byłego partnera, polityki, wciąż jeszcze niedostępnych. Rezultat? Clausewitz postawiony na głowie: polityka jest dziś kontynuacją wojny z wykorzystaniem innych środków...

Przypomnijmy sobie powtarzany do znudzenia motyw wszystkich westernów - owych opowieści o ziemi niczyjej, na której siła pięści się liczyła, a nie mądrość prawa. Z bezprawia i bezkarności silniejszego korzystali tam jak mogli zarówno właściciele stad bydła (mogli je wypasać bez przeszkód, nie licząc się z tym, że łąki są wspólnym dobrem i nie do nich tylko należą), jak i bandyci, co to jedli i pili nie orząc ani siejąc... Ani jedni, ani drudzy do rządów prawa się nie kwapili; i jedni, i drudzy łypali okiem podejrzliwie, z trudem tylko ukrywaną lub wcale nie tajoną obawą, na sędziego, któremu zdarzało się niekiedy zawitać do miasteczka celem wymierzania sprawiedliwości. Ofiarami i jednych, i drugich byli pokoju i spokoju łaknący rolnicy, poczciwcy z dziećmi do nakarmienia i spłachciem gruntu pod uprawę, daremnie usiłujący chronić swe rodziny i dobytek przed kopytami bawołów i bandyckimi kulami za skleconą z lichych drewien palisadą. Ich trupów nikt nie liczył, jak nie liczy się dziś trupów Bogu ducha winnych wieśniaków i mieszczan irackich; byli przecież li tylko “ofiarami pobocznymi" wojny przez równie bezwzględne, a równie im obce moce toczonej, a więc w rachunku zysków i strat żadnej z wojujących stron się nie liczyli. I któżby tam słuchał ich skarg? Wszak wiadomo, że gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą...

Nasza planeta, na której nawet do wyboru czy mianowania sędziego jeszcze nie doszło, przypomina ów “Dziki Zachód" z westernów, tyle że rozciągnięty do planetarnych rozmiarów. Gdy się słucha panów Cheneya, Rumsfelda czy Wolfowitza, ma się niekiedy wrażenie, że zapożyczyli swe kwestie z westernowych scenariuszy. Pole bitew powaśnionych stron, na równi w trwaniu rządów siły i zapobieżeniu rządom prawa zainteresowanych, usiane jest zwłokami tych, którzy pragnęli pokoju. A i po zagrodach śladu nie zostaje, gdy się używa miotaczy ognia do gaszenia pożarów.

Na nic zda się argument, że cel tak wzniosły, jak ludzka wolność i demokracja, można przybliżyć zwiększeniem kalibru bomb i obszaru spustoszenia. Te środki do tego celu nie prowadzą. Nie można walczyć o szacunek dla praw ludzkich i ludzkiej godności przy pomocy Guantanamo, Abu-Ghraib czy Bagramu. Nie służy świętości ludzkiego życia zmiatanie z powierzchni ziemi ludzkich osiedli. Siejąc taki wiatr, tylko burzę można zebrać. Jak to Jan Paweł II celnie w swym orędziu ujął: “Zła nie zwycięża się złem: na tej drodze bowiem, zamiast pokonać zło, zostaje się przez nie pokonanym... Pokój jest dobrem, które należy wprowadzać poprzez dobro".

Prezydent Bush obiecał, że niezłomnie walczyć będzie o interesy i bezpieczeństwo Ameryki, i na mocy tej obietnicy obdarzyli go Amerykanie kolejnym mandatem. O liczeniu się z “interesami" i dobrem reszty świata nie było mowy w deklaracjach programowych. Na naszej wypełnionej po brzegi planecie taka jednostronność wizji brzemienna jest społeczną i humanitarną katastrofą. Żaden kraj czy naród nie może być pewien swej wolności i bezpieczeństwa, odwracając się plecami do reszty świata i zamykając oczy na cierpienia zadawane ludziom w złudnym przekonaniu, że służą obronie własnej wolności i własnego bezpieczeństwa.

Oto kształt moralnego wyzwania naszych czasów.

Gdzie był wtedy człowiek?

Przez długie wieki dręczyła filozofów notoryczna sprzeczność między podszeptami ludzkiego instynktu samozachowawczego a nakazami moralnego sumienia. Najtęższe umysły próbowały daremnie je pogodzić, ale subtelne wywody teoretyczne nijak się miały do twardych faktów życia. Wbrew najwymyślniejszym argumentom filozofów, dobrobyt, bezpieczeństwo, godność ludzka i wolność, wartości powszechnie pożądane, bo dla godziwego życia niezbędne, pozostawały stawkami w grze o sumie zerowej; a było pewnie i tak, że czerpały one swą moc przyciągania z tego właśnie, że tylko niewielu szczęśliwcom przypadały w udziale i że zyskiwały na wartości i powabie w miarę tego, jak rosły rzesze ludzi ich pozbawionych. Solidarność grupowa z reguły nie podważała tej niepokojącej reguły; co najwyżej przekuwała ona altruistyczne popędy jednostek w egoizm grupowy albo altruistyczne impulsy mniejszych grup w egoizm większej grupy, w jaką się zlewały - jak to się stało np. w procesie jednoczenia wspólnot lokalnych w nowoczesne narody-państwa.

Wyłaniająca się dziś współzależność ogólno-planetarna ludzkich kondycji stawia na porządku dziennym, po raz pierwszy, solidarność ogólnoludzką - rozciągnięcie odpowiedzialności moralnej, by powtórzyć postulat papieskiego orędzia, na “wspólnotę ludów i narodów", czyli na wszystkich mieszkańców planety. Odpowiedzialność moralna jest dziś niepodzielna tak samo, jak niepodzielne są kwestie pokoju, wolności, bezpieczeństwa i zwykłego biologicznego przetrwania gatunku ludzkiego.

Zadanie zatem jest jasne. Z prawdziwie ekumeniczną jednomyślnością mówią o nim ludzie, których powołaniem i szczególnym obowiązkiem jest dbałość o dobro istot ludzkich i ich poczucie wzajemnej odpowiedzialności moralnej. Z okazji Nowego Roku identyczne niemal przesłania padły z ust katolickiego prymasa Wielkiej Brytanii, kardynała Cormaca Murphy O’Connora i głowy Kościoła anglikańskiego, arcybiskupa Canterbury Rowana Williamsa. Pierwszy pytał, dlaczego tak wiele zasobów topi się w bliskowschodnich wojnach, a tak znikome środki przeznacza na zwalczanie światowej biedy: “Jakie to straszne, że miliardy - powtarzam, miliardy - funtów wydaje się na działania wojenne na Bliskim Wschodzie, gdy można je było wyzyskać dla wydobycia ludzi z okrutnej nędzy, niedożywienia i chorób". Drugi wtórował, oskarżając możnych tego świata o wykorzystywanie groźby terroryzmu dla odwrócenia uwagi światowej opinii od plagi ubóstwa i posługiwanie się strachem jako kapitałem politycznym kosztem sprawy wolności i sprawiedliwości. Łatwiej rządzić za pomocą strachu niż rzetelnej troski - przynajmniej na krótką metę. Łatwiej panować nad ludźmi drżącymi o swe bezpieczeństwo niż tymi, co domagają się godziwych perspektyw życiowych i ludzkiej godności. A tymczasem, powiada Arcybiskup Williams, “prawdopodobieństwo zredukowania o połowę liczby ludzi żyjących w skrajnej nędzy, zaplanowanego przez ONZ na rok 2015, nie urosło w ciągu ostatnich czterech lat. Liczne kraje rozwinięte są obojętne na losy nędzarzy", ale szczodre za to w finansowaniu niepohamowanego wzrostu służb bezpieczeństwa i policji wszelkiej maści. A znów Michał Lerner, rabin amerykański, napomniał, iż setki miliardów dolarów, jakie wpakowano w wojnę przeciw irackim sunnitom, można było wykorzystać na instalację systemu szybkiego uprzedzania o nadciągających katastrofach przyrodniczych i ulepszenie standardu budownictwa, co radykalnie obniżyłoby liczbę ofiar tsunami. “Miast pytać: gdzie był Bóg, gdy masowo tonęli ludzie?, pytać trzeba: gdzie był wtedy człowiek?". Ale wygodniej wszak naszym politykom (a pewnie i nam samym) obciążać winą Boga lub naturę, niż roztrząsać grzechy i zaniedbania ludzkie i spustoszenia powodowane ludzką znieczulicą...

Politycy pośpieszyli do nawiedzonych klęską krajów, by w świetle reflektorów naprawiać niedopatrzenia Boże i opatrywać rany zadane ludzkości przez jednorazowy wybryk przyrody - ale nikt z nich nie wspomniał o tym, że każdego dnia, z przerażającą regularnością, umiera na świecie 29 tysięcy dzieci (10 milionów każdego roku) od chorób, na jakie nie zapadłyby, gdyby miały dostęp do czystej wody pitnej, schludnych mieszkań i przyzwoitego pożywienia. W naszej części świata płacimy rolnikom za ograniczanie produkcji żywności i obcinamy podatki najbogatszych, miast dzielić się ułamkiem dobrej fortuny z tymi, co słaniają się z wyczerpania i giną z głodu. Wszystko to dzieje się w czasach, gdy - by raz jeszcze słowa papieskie przytoczyć - pokój i bezpieczeństwo, jak i walka z ubóstwem, od której ich losy zależą, są “dobrem publicznym", jakie nabrało “charakteru globalnego", a więc stało się sprawą “wspólnego interesu" mieszkańców planety.

Negatywna natura dotychczasowej globalizacji jest główną bodaj przyczyną, dla której tak trudno wziąć się światu za bary z zadaniem skądinąd tyleż oczywistym, co i nie cierpiącym zwłoki. Gdy dostępne ludzkości narzędzia działania politycznego nadają się li tylko do wewnątrzpaństwowego użytku, nie ma się co dziwić, że skłonni jesteśmy traktować planetę jako magazyn łupów do podziału raczej niż jako wspólne domostwo, o które wszyscy mieszkańcy dbać powinni równie gorliwie w imię własnego dobra, tożsamego z dobrem wspólnym. Oglądając się za siebie, na twarze swych wyborców, politycy prześcigają się w staraniach o to, by z ogólnoplanetarnej puli wykroić najsmaczniejsze kąski dla tych szczęśliwców, którzy powołali ich do władzy, nie troszcząc się o zgubne ich wyścigu następstwa dla perspektyw ogólnoludzkiego ładu. Narzędzia działania i prerogatywy, jakimi dysponują, nie zaradzą planetarnemu chaosowi; może więc przynajmniej uda się odgrodzić od globalnej dżungli własny zakątek planety, otoczyć go fosą nie do przebycia i murem ochronnym nie do przebicia, i wycisnąć z ogólno-światowego bałaganu maksymalny dla własnej zagrody pożytek...

Płonna to nadzieja, ponieważ w negatywnie zglobalizowanym świecie żaden kraj nie może być pewny swego dobrobytu i bezpieczeństwa, jak długo miliardom ludzi odmawia się godności ludzkiej i środków do godziwego życia; ale póki się ją żywi i w myśl jej podszeptów postępuje, nikłe są szanse zaradzenia złu, równie dziś globalnemu, jak zadanie zmierzenia się z nim i jego pokonania.

Wydziedziczeni

Mowa była dotąd o przeszkodach, jakie na drodze do walki ze współczesnym, globalnym wcieleniem zła piętrzą procesy globalizacji negatywnej. Ale nie są to jedyne przeszkody. Potężne bariery pozostawiają po sobie także i procesy zwane skrótowo “indywidualizacją", z pozoru biegnące w kierunku przeciwstawnym globalizacji, lecz w istocie swej nierozłącznie z nią sprzężone.

Jak już poprzednio zauważyłem, rezultatem negatywnej globalizacji jest odciąganie mocy z państwa-narodu i przenoszenie jej w przestrzeń globalną, a więc “ponadpaństwową", niczyją, do której państwa-narody nie mają dostępu, i o kontrolowaniu której mogą co najwyżej marzyć. Tracąc sporo ze swej dawnej mocy, niesamodzielne już gospodarczo, kulturowo czy militarnie państwo nie jest w stanie wywiązywać się z licznych funkcji (m.in. ubezpieczenia swych obywateli przed przeciwnościami losu), których tradycyjnie się podejmowało; skłonne jest więc te funkcje “prywatyzować" i “deregulować", oddawać je w pacht siłom rynkowym, które z definicji pozostają poza obrębem polityki, albo zlecać swym obywatelom borykanie się z życiowymi problemami na własną rękę i rozwiązywanie ich własnymi sposobami. Instytucje państwowe w coraz mniejszym stopniu mogą więc służyć jako instrumenty samostanowienia narodu; są na to zbyt słabe. Niewiele mogą zdziałać, aby byt narodu polepszyć, i cokolwiek by czyniły, mało się w tym bycie zmieni. Stąd powszechny dziś uwiąd zainteresowania polityką w dotychczasowej jej partyjno-państwowej formie, rosnąca apatia wobec takiej polityki...

Maleje zaangażowanie obywateli w proces polityczny - a wszak trudno mówić o “samostanowieniu", gdy obywatele pogrążeni są po uszy w sprawach prywatnych i pojawiają się (na chwilę tylko) w przestrzeni publicznej wyłącznie po to, aby dochodzić własnych interesów. Jak pisał ostatnio bystry obserwator francuskiej sceny politycznej, Jacques Attali: “Indywidualizm triumfuje. Nikt lub prawie nikt już nie wierzy, że poprawa bytu innych ludzi jest ważna dla jakości własnego bytu. Nikt albo prawie nikt nie spodziewa się, by wyborcy mogli cokolwiek zmienić w jego sytuacji, a zatem i w sytuacji świata...". Indywidualizm kruszy solidarność, w której braku przestrzeń publiczna, siedziba demokracji, pustoszeje.

Istotą indywidualizacji jest kruszenie się więzi międzyludzkich i wbudowane w nie oczekiwanie tymczasowości, oraz wątlenie instytucjonalnych fundamentów i pancerzy grupowych solidarności. W coraz większym stopniu jednostka skazana jest dziś na samotne borykanie się z wyzwaniami życia i poszukiwanie indywidualnych rozwiązań dla problemów w gruncie rzeczy społecznych i domagających się równie społecznych rozwiązań. W samotnych zmaganiach, toczonych wśród natłoku uwodliwych sugestii i kuszących obietnic, z reguły wzajem sobie przeczących i najczęściej o motylim jeno żywocie, jednostka skazana jest na własną wynalazczość i własne, rzadko kiedy wystarczające, środki. Więdnie błogie poczucie, że inni, o podobnym losie, stoją ramię przy ramieniu i że murem staną w obronie skrzywdzonego. Teraz przebijać się trzeba przez życie w pojedynkę; nie ma komu zaufać, na ludzką solidarność nie ma co liczyć, niech każdy ratuje się, jak może, i stara się własnym sumptem sobie radzić. Kto lepszy, ten wygrywa, a kto wygrywa, ten lepszy. Czego żadne statystyki nie chwycą, a kanapa w salonach politycznych nie odmieni, to poczucie wydziedziczenia ze wspólnoty - poczucie, jakiego wielu już osobiście doświadczyło, a którego widmo wielu innych jeszcze straszy.

Następstwa tego stanu rzeczy zwięźle a dobitnie przedstawił Kazimierz Obuchowski, wybitny psycholog osobowości: “Wzrasta poziom trudności problemów, przed jakimi stają ludzie współcześni, gdyż pojawia się coraz więcej sytuacji, z którymi nie mogą oni poradzić sobie stereotypowym lub już wypróbowanym rozwiązaniem...

To równoczesne pojawianie się poczucia bezradności wobec wyzwań stawianych przez życie i poczucia osobistej odpowiedzialności za sprostanie im, wyraziło się między innymi w całkiem nowym zjawisku, jakim jest pojawienie się tendencji »odlotowych« kierujących dążenia jednostki do poszukiwania takich środków chemicznych, mechanicznych, akustycznych czy oddziaływania psychicznego, które zmieniają lub nawet wygaszają stany świadomości, a co najmniej osłabiają zdolność jednostki do refleksji".

Pozostawiony własnym siłom i tylko na oferty rynku zdany, obywatel przedzierzga się w konsumenta. Bycie obywatelem i bycie konsumentem skłaniają do odmiennych zainteresowań, sposobów widzenia świata i postępowania; inaczej też ustawiają hierarchię ważności spraw, jakie wypełniają ludzkie życie. Można rzec, że konsument jest wrogiem obywatela... Obywatel demokratycznego społeczeństwa winien się troskać o sprawy publiczne i pilnie strzec swego prawa do aktywnego w nim uczestnictwa. Powinien zakładać, że to, co uczyni, lub to, przed czego czynieniem się powstrzyma, sprawi różnicę w świecie. Konsument, przeciwnie, winien sprzeciwiać się wszystkiemu, co przeszkadza koncentracji na poszukiwaniu własnej pomyślności, i odmawiać tracenia sił i czasu na sprawy, które uważa za dla owej własnej pomyślności obojętne.

Obywatel winien traktować społeczeństwo jako teren współodpowiedzialności i twórczego wysiłku - gdy prawdziwy, dojrzały konsument traktuje świat jako pastwisko i plac zabaw, zbiór potencjalnych przedmiotów konsumpcji... Społeczeństwo konsumentów nie wróży dobrze szansom zbiorowego samostanowienia. Konsumpcja jest wszak najbardziej prywatnym, samotnym z ludzkich zajęć. Trudno wzbudzić zainteresowanie konsumentów rozważaniami o dobrym czy sprawiedliwym społeczeństwie (chyba że się za jedyne wymaganie wobec dobrego społeczeństwa uzna zapewnienie obfitej konsumpcji!), a trudniej jeszcze skłonić ich, by się do naprawy istniejącego społeczeństwa porządnie przyłożyli i trwali w swym postanowieniu tak długo, jak tego zadanie wymaga.

W takiej sytuacji, jak to celnie ujął bystrooki i ostropióry pisarz Andrzej Stasiuk: “Surogatem zbawienia jest możliwość bycia kim innym. Za pomocą przeróżnych technik możemy odmienić swoje ciało i ukształtować je według wybranego wzoru. Strój i styl wyprowadzają nas z egipskiej niewoli codzienności. Kiedy przeglądamy kolorowe magazyny, można odnieść wrażenie, że opowiadają one głównie o sposobach przeistoczenia naszej osoby, począwszy od diety, otoczenia, mieszkania, a skończywszy na przebudowie struktury psychicznej, ukrytej często pod kuszącą propozycją bycia sobą...".

A znów inny, nie mniej bystrooki i ostropióry kronikarz współczesnych obyczajów, Sławomir Mrożek, dodaje: “Świat stał się bieganiną, każdy biega z miejsca na miejsce i pyta drugiego: »Nie było tu mojego Ja? Szukam go wszędzie«. »Nie, ale może Pan widział moje tam, skąd Pan przybywa«. Tu tamtego nie było, tego tam nie ma. Więc znowu pędzą, a wszyscy zdyszani. Już nawet ćwierćinteligent wie, że musi szukać swojego »Ja«, zamiast się czegoś porządnie nauczyć...

Olbrzymi kram wypełniony wszelakimi kostiumami, a przed kramem tłoczy się tłum złożony z poszukiwaczy »Ja«... Przebierać się można w nieskończoność, jakaż więc wolność nieograniczona, o ile maskaradę uznamy za rzeczywistość... Szukajmy więc swojego »Ja«, pyszna to zabawa - pod warunkiem, że nigdy go nie znajdziemy. Wtedy byłby koniec zabawy".

Czego kartofle nie wiedzą

W dzisiejszej fascynacji tożsamością przewijają się dwa wątki, które nader często jawią się lub są relacjonowane jako wzajem przeciwstawne i trwające w konflikcie nie do pogodzenia, ale też i mogą (a i powinny) być uchwycone we wzajemnym intymnym powiązaniu i współzależności, jak tego dokonali, każdy na swój i odmienny sposób, Platon czy Arystoteles w starożytności, a w naszych czasach Emmanuel Lévinas lub Knud Logstrup.

Jednym wątkiem jest dążenie do indywidualności, do określenia własnej jaźni, własnego, dla mnie tylko zarezerwowanego miejsca w porządku świata, w przydziale jednostkowych ról i przeznaczeń. Drugim - dociekanie tego, “gdzie należę", z czyim miejscem moje miejsce w świecie sąsiaduje, kto jest współlokatorem mojego miejsca lub w jakim domu moje miejsce się mieści. Krótko mówiąc, drugim wątkiem jest poszukiwanie sensu jasnego z pozoru, ale irytująco wieloznacznego zaimka “my".

“My" jest ponoć liczbą mnogą od “ja" - ale sprawa to bynajmniej nie tak prosta jak w przypadku “kartofli" i “kartofla", choć gramatyka sugeruje, że mamy tu do czynienia z podobną relacją. Zsypane do worka kartofle nie przestają być tym, czym były w pojedynkę - kartoflami. Ale “ja" włączając się w “my" nie jest już tym, czym było (jeśli w ogóle było czymkolwiek przed aktem włączenia, i jeśli w ogóle mogło się wtedy gramatyką posłużyć lub tym bardziej zastanawiać nad jej tajnikami). “My" to nie zbiór wielu “ja", ale układ wzajemnych, scalających rozliczne i skądinąd różnorodne “ja", zależności i powiązań. “My" jest nazwą tego, co mnie łączy z innymi ludźmi: jest nazwą bycia-jeden-dla-drugiego człowiekiem, który wstydzi się niedoskonałości, bo niepełności swego człowieczeństwa, a za honor uważa dążenie do jego pełni i wspomaganie innych w tymże staraniu. “My" jest nazwą obszaru objętego odpowiedzialnością moralną, którą podjąłem i której podjęcia spodziewam się po innych.

W naszych czasach płynnej nowoczesności “my" nie jest dane, a tym bardziej dane raz na zawsze, nieodwołalnie. Jest ono zadane. Jest zadaniem - ciągłym, wołającym o wciąż na nowo podejmowany i ciągle tak samo gorliwy wysiłek. Stanem, który o ile został już osiągnięty, musi być wskrzeszany każdego ranka na nowo. Jak wszelkie żywe istoty, “my" wymaga codziennego odżywiania, a jego życiodajnym pożywieniem jest solidarność wielu “ja", których czyny się na nie składają. Nie wolno go pozostawić bez tego pożywienia, bo zwiotczeje, uschnie, obumrze. Trzeba utrzymywać je w zdrowiu i życiu staraniem codziennym (o narodzie powiadał Ernest Renan, że jest “codziennym plebiscytem"; zauważmy jednak, że nie może się ów plebiscyt sprowadzać do wrzucania kartek do urny).

A i na tym komplikacje się nie kończą. W odróżnieniu od kartofla, którego nie można w kilku workach naraz umieścić, każde “ja" umiejscawia się lub jest umiejscawiane w gronie licznych “my", a w każdym z tych gron znajduje się w innym towarzystwie. Jest się mechanikiem lub inżynierem, pracownikiem huty “Warszawa" lub zakładów im. Cegielskiego, kibicem Legii lub Lecha, działkowcem lub żeglarzem, szachistą lub filatelistą, kinomanem lub piwoszem, mężem i ojcem, mieszkańcem Żoliborza czy Łazarza, a jeśli dalej sięgnąć w rozległą dziedzinę wspólnot, które socjologowie nazywają “wyobrażanymi" (jako że nigdy nie doświadczamy ich w całości) - to i Polakiem, i katolikiem, luteraninem, muzułmaninem czy żydem. Każda z tych przymiot otwiera jej posiadacza na inne grono ludzi, ale do żadnego z nich nie należy on na zasadzie wyłączności, a i z każdego jakieś inne jego cechy wystają - żadne grono tożsamości nie wyczerpuje. Składy owych gron mogą się ze sobą pokrywać albo się jeden w innym może bez reszty zawierać, ale tak być nie musi i rzadko bywa. Nadto każde grono ma sobie tylko właściwe wymogi i oczekiwania, i może się zdarzyć, że popadną one w sprzeczność i nie można będzie im wszystkim naraz zadośćuczynić; stosując się do jednych, popadnie się w konflikt z drugimi. Wypowiedziane przez to samo “ja", słowo “my" może zmieniać znaczenie od jednej wypowiedzi do drugiej. Wysiłek godzenia wielorakich znaczeń (a więc negocjowania między rozmaitymi treściami zaimka “my") jest też ważnym składnikiem problemu tożsamości, a sposób jego podjęcia i jego następstwa są znów jedną z najistotniejszych odpowiedzi nie tylko na pytanie o moje miejsce w ludzkim świecie, ale i na pytanie: “kim jestem". Z tego to wysiłku rodzą się wciąż na nowo i ludzka wspólnota, i człowiecza jaźń.

Nie przypuszczam ani na chwilę, bym tu gruntownie omówił bądź choćby z imienia wymienił wszystkie wyzwania, jakie się składają na problem tożsamości, który nęka i czasem irytuje, i cierpień przysparza naszym współczesnym, ale też pobudza ich do czynu i dostarcza sens ich życiu. Wielość i zawartość wyzwań zdają się być niewyczerpalne; odkrywaniu coraz to nowych wyzwań nie ma końca - i dlatego właśnie nazywamy tożsamość “problemem".

Łudzi się więc, kto pogrążywszy się w poszukiwaniach swej “tożsamości", spodziewa się, że w ten sposób uda się mu wymknąć kłopotom “ja podmiotowego" czy “ja działającego", rozwiązać dylematy bycia “z" i “dla". Tożsamość to tylko inne hasło otwierające drzwi do Sezamu. Lub raczej unoszące wieko puszki Pandory...

Wróć do Solveig

Na zakończenie warto przypomnieć dzieje Peer Gynta, spisane przez Henryka Ibsena. Był Peer Gynt jednym z pierwszych wędrowców na szlakach poszukiwaczy tożsamości. Opętany żądzą samookreślenia, wyruszył w świat, by poświęcić życie odkryciu lub wynalazkowi prawdy swego jestestwa. Próbował wielu dróg, imał się najrozmaitszych sposobów - wszystkich z jednako marnym skutkiem. Szukał autentycznego “ja" w głębiach swej jaźni po to, by stwierdzić z goryczą, że gdy się jaźń jak cebulę z kolejnych warstw, z kolejnych przypisań społecznych obedrze - do pustki, nicości się dotrze, a nie do twardego jądra. Zabrał się więc do przystrajania jaźni błyskotkami przynoszącymi rozgłos, podziw i oklaski, by się wkrótce przekonać ku swej rozpaczy, że - jak ta łaska pańska co pstre konie ujeżdża - wszelkie błyskotki łatwo rdzewieją, jeśli ich nawet przedtem nie rozkradziono. Dowiedział się w końcu, choć poniewczasie (nie przypadkiem nazwał Ibsen swój utwór dramatem), co bycie Peerem Gyntem znaczy (a raczej znaczyć mogłoby było, gdyby był o tym w porę pomyślał i do rzeczy się zabrał), gdy sterany i do cna znużony bezcelową tułaczką wrócił tam, gdzie czekała nań, tyleż wierna, co przezeń zaniedbana i zapomniana, miłość Solveig.

Styczeń 2005

Zygmunt Bauman (ur. 1925) jest socjologiem i filozofem, emerytowanym profesorem uniwersytetu w Leeds (Wielka Brytania), autorem ponad czterdziestu książek. Ostatnio ukazała się w Polsce “Europa. Niedokończona przygoda" (WL 2005). Powyższy tekst wygłosił podczas Dni Tischnerowskich w Poznaniu. Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 20/2005