Innego końca świata nie będzie

Jesteśmy w miejscu, w którym jeszcze nigdy nie byliśmy. Nie dziwmy się więc, że czujemy się zaskakiwani rozwojem zdarzeń. Naprawdę ważnych przełomów historii (nie mówię o końcach świata, bo to bajeczka dla niegrzecznych dzieci) nikt nie zapowiedział.

10.12.2012

Czyta się kilka minut

Kalendarz Majów w Museo Nacional de Antropologia, Mexico City, 2012 r. / Fot. Adam Palenta
Kalendarz Majów w Museo Nacional de Antropologia, Mexico City, 2012 r. / Fot. Adam Palenta

Jarosław Makowski: Nie ma dnia, by ktoś nie ogłaszał końca. Mamy więc kolejno: koniec myślenia, historii, narracji. W innym wariancie mamy śmierć: Boga, teorii, człowieka. Czy Pan, jako twórca pojęcia „płynna nowoczesność” i badacz tej nowoczesności, zna może datę, kiedy nastąpi jej kres?
Zygmunt Bauman: Jedną z cech płynności jest to, że płynne są także pojęcia, których używamy, chcąc wyrazić swoje przekonanie. Nasze koncepty się zużywają, zanim zdążymy opisać problem. Reakcją jest frustracja, rozczarowanie i potrzeba szukania nowego konceptu. Dziś zawrotną karierę robi pojęcie końca. Jak długo ta moda potrwa, nie wiem. Intrygujące jest jednak, że chwytamy się co chwila innego dowodu na to, że ów koniec tym razem naprawdę się wydarzy. Dziś ratuje nas odkryty jakimś cudem kalendarz Majów, który kończy się akurat na 21 grudnia.
Po co karmimy się przekonaniem, że koniec nastąpi lada chwila, skoro i tak traktujemy go z przymrużeniem oka? Nie da się ukryć, że przepełnia nas niepokój. Tyle że to nie rzeczonego końca się boimy.
A czego? Boimy się, rzecz jasna, przyszłości. Jednak w inny sposób. Nie taki, gdy ma się pewność, że koniec czegoś – na przykład świata – nastąpi 21 grudnia, zgodnie z tym, co nam ponoć Majowie podpowiadają. Gdybyśmy naprawdę wierzyli, że świat się kończy, to zachowywalibyśmy się tak, jak to Giovanni Boccaccio opisał już kilka stuleci temu. A zatem, gdybyśmy tylko tę pewność mieli, cieszylibyśmy się tą ostatnią chwilą, zapomnieli o przyszłości, używali do woli życia. Krótko mówiąc: carpe diem. Tyle że tak się nie zachowujemy. Przeciwnie, jesteśmy przyszłością przejęci.
Jaka metafora zatem lepiej oddałaby nasze dzisiejsze położenie? Joseph Conrad namalował dobry obraz ludzi początku XXI wieku. Jesteśmy w położeniu, w jakim znalazł się Marlowe szukający agenta Kurtza w „Jądrze ciemności”: we mgle spowijającej statek. Jasne, że Marlowe wiedział, iż istnieje gdzieś stały ląd. Tyle że jego widzialność świata była widzialnością na miarę mgły. Widział ścieżki, ale nie miał pojęcia, dokąd one prowadzą. Czy zaprowadzą go na manowce, czy za chwilę się skończą, nad jakąś przepaścią albo ruchomymi piaskami. Nie wiemy, co nas czeka. I to poczucie niewiedzy jeszcze bardziej pogłębia w nas zafascynowanie przyszłością. Kiedy otacza nas mgła, nic zrobić nie możemy. Trzeba czekać na podmuch wiatru. Podłożem naszych zmartwień jest to, że takie sytuacje zdradzają, iż jesteśmy bezradni. Nie wiadomo, w jaki sposób moglibyśmy zmienić to, co spowite jest gęstą mgłą, co jeszcze nie wyklarowało się na tyle, by określić, czy mamy do czynienia z dobrem, czy może ze złem. I tylko jedno wydaje się jasne: gdy koniec nadchodzi, wtedy podwajamy siły, by jednak ten koniec od siebie oddalić. 

Czy dzisiejszy lęk i niepewność to owoc tego, że – z jednej strony – mamy poczucie końca, z drugiej, że musimy kroczyć ścieżką, którą nikt przed nami nie szedł? Jesteśmy więc zawieszeni pomiędzy niepewnym „tu i teraz” i jeszcze bardziej niepewną przyszłością?
Pomiędzy, ale nie całkiem... Wiemy, jakie narzędzia, którymi do wczoraj kolonizowaliśmy świat, już nie działają: narzędzia, którymi posługiwania nauczyliśmy się od swoich przodków, i któreśmy przejęli i dalej ulepszali. Dziś możemy je odesłać na śmietnik historii. Ale „pomiędzy” – to znaczy również, że wiemy nie tylko skąd, ale i dokąd. A de facto nie wiemy, dokąd nas niesie. Płynność rządzi bez względu na to, czy surfujemy, czy pływamy, czy też stoimy na brzegu, czy po prostu skaczemy do wody głową w dół i toniemy. Doświadczamy bezradności. To, o co sami w pocie czoła zabiegamy, niewielkie (i nieokreślone!) odtąd ma znaczenie. Zmiany, których jesteśmy świadkami, i tak się dzieją. Poza nami czy – ściślej – bez względu na nasze działania. Z jednej strony brak nam pewności, a to boli. Ale, z drugiej, brak też poczucia bezpieczeństwa – a to wręcz nie do zniesienia. Gdy się brak pewności nałoży na brak poczucia bezpieczeństwa, dopada nas poczucie impotencji. Kombinacja tych dwóch odczuć owocuje stanem upokorzenia: uwłacza godności własnej. Myślimy sobie: coś ze mną (z nami) nie w porządku, nie potrafię panować nad rzeczywistością. A gdyby nawet, jakimś psim swędem, udało mi się coś w tej sprawie począć, to i tak moje ręce są za krótkie, by sięgnąć korzeni sprawy.
Sam może i nic nie znaczę, ale razem już tak – jeden z drugim, w duchu solidarności. Co więcej, mamy przecież i instytucje, jak chociażby państwo, które po to są, by nam w różnych beznadziejnych sytuacjach pomóc. Nic z tych rzeczy. Tak już jest, żeśmy bardziej dziś gotowi ginąć w samotności, niż zwyciężać w solidarności. Kiedy szukam pomocy, rozglądając się dookoła, nie widzę żadnej agencji czy instytucji godnej zaufania. Nie wierzymy, że któraś z agencji pospólnego działania – dajmy na to państwo – zrobi to, co zrobić powinno, by pewność i bezpieczeństwo znów w naszym życiu zagościły. Czujemy się niezaradni, gdy chodzi o to, co począć i co można zrobić z nadzieją na sukces. Ale co gorsza, nie wiemy, kto to ma czy mógłby zrobić. Żyjemy innymi słowy w czasach kryzysu zaufania do instytucji, ustabilizowanych i legalnych narzędzi politycznego działania. Szukamy po omacku nowych sposobów, co pokazują chociażby Indignados w Hiszpanii czy okupanci Wall Street w Ameryce. Tyle że to są wszystko próby znalezienia alternatywnych środków skutecznego działania, czynione „w ciemno”. Jak dotąd jednak, jeżeli zdawały od czasu do czasu, choć z rzadka, egzamin ze zdolności usuwania utrapionej przeszkody, czyli oczyszczania placu pod przyszłą budowę, to żaden z tych sposobów jakoś nie zabudował placu nowymi konstrukcjami... I – co kluczowe – takimi, które poszukiwacze zaprojektowali.
Bywa, że jeśli nawet wyobrażamy sobie koniec, sądzimy, że nadejdzie on jako wielkie, niemal kosmiczne wydarzenie. Tymczasem Miłosz powiada w słynnym wierszu „Piosenka o końcu świata”: „W dzień końca świata / Pszczoła krąży nad kwiatem nasturcji / Rybak naprawia błyszczącą sieć / Skaczą w morzu wesołe delfiny”. I kluczowe zdanie: „A którzy czekali błyskawic i gromów / Są zawiedzeni”. Pointa: „Innego końca świata nie będzie”. Czy nasza niemoc w zmianie rzeczywistości nie bierze się stąd, że oczekujemy apokalipsy, gdy tymczasem apokalipsa jest obecna w każdej chwili naszego życia? To wielkie pytanie, które nas nęka, pozbawiając snu. Jednak, jak to mamy w naturze, staramy się, jak możemy, pocieszyć – ukorzyć czy przynajmniej uśpić na czas jakiś nasze strachy. Tworzymy więc pojęcia, za którymi nie stoją ani ludzkie twarze, ani adresy instytucji gotowych podać nam pomocną dłoń. Pojęcia służące do tego, by wstawić rzeczownik do zdania o naszych niepokojach, ale niewyznaczające żadnej konkretnej wskazówki, gdzie szukać lub jak tworzyć wakujące byty.
Jakie to pojęcia? „Moce globalne”, „rynki”, „układy” albo: „oni”, „jacyś oni”... Niewiele z tego wynika, bo tak samo płynne i mętne są zarysy owych bytów wyobrażonych, jak i „fakty sprawy”, które miałyby one odmienić. Zewsząd dobiegają nas wzajem sprzeczne poglądy, nawoływania i ponaglania, kakofonia ogłusza, czujemy się zagubieni. Powiedzmy sobie zupełnie szczerze: jesteśmy w miejscu, w którym jeszcze nigdy nie byliśmy. Mamy sytuację bez precedensu, a więc brak wiedzy i doświadczenia, na których moglibyśmy się oprzeć. Nie dziwmy się więc, że czujemy się z reguły zaskakiwani rozwojem zdarzeń. Naprawdę ważnych wydarzeń (nie mówię o końcach świata, bo to bajeczka dla niegrzecznych dzieci), zasadniczych przełomów w historii XX wieku nikt nie zapowiedział i nikt ich się w gruncie rzeczy nie spodziewał. Jeden z najświeższych wśród przelicznych przykładów to implozja, załamanie się, wręcz samolikwidacja komunizmu. Była wszak wtedy obszerna i powszechnie szanowana nauka zwana „sowietologią”. Wiemy z doświadczenia, że wszelka nauka potrzebuje masy pieniędzy, grantów i stypendiów i na ich niedostatek nieustannie się uskarża. Sowietologia do uskarżania się nie miała powodów – była ze zrozumiałych względów najsowiciej, najszczodrzej chyba w dziejach zaopatrzoną w fundusze gałęzią nauki. Nigdy nie brakło pieniędzy na kongresy czy zakładanie nowych instytutów badawczych, na wydawanie nowych czasopism i mianowanie nowych profesorów. A mimo to jeszcze w 1989 roku były w obiegu wśród renomowanych sowietologów tylko dwie liczące się teorie co do prawdopodobnej przyszłości jej obiektu, komunistycznego systemu, i jego relacji ze światem kapitału i demokracji. Jedna teoria głosiła MAD, czyli Mutually Assured Destruction – wzajemnie zagwarantowane zniszczenie – które nastąpi w wyniku wybuchu wojny jądrowej. Druga – teoria konwergencji – że kapitalizm trochę weźmie z komunizmu, komunizm trochę z kapitalizmu i koniec końców wszystko będzie cacy, bez kłótni. Natomiast, że komunizm po prostu zapadnie się pod ciężarem własnych, niemożliwych do spełnienia obietnic i sloganów – tego jakoś nikt nie przewidział. Jeżeli tak dobrze, tak bajońsko opłacana nauka zawiodła w przewidywaniu przyszłości, to co dopiero mówić o naszych biednych socjologach, którzy stale (i nie bez kozery) opłakują swe ubóstwo, powiadając o tej olbrzymiej a zaufania godnej wiedzy, jakiej dostarczyliby, gdyby tylko przyznać im więcej pieniędzy na badania...
Możemy być zatem pewni, że końca świata nie będzie. A przynajmniej nie 21 grudnia. Czego zatem możemy być pewni w roku pańskim 2013? Najprawdopodobniej tego samego, czegośmy pewni dzisiaj – udręki niepewności. Źródła dręczącej nas niepewności sięgają zbyt głęboko, by dało się do nich dotrzeć i je przytamować w ciągu jednego roku; a w każdym razie krótkimi rękoma i z pomocą ograniczonych zasobów i kompetencji w posiadaniu jedynych dostępnych dziś nam instytucji politycznych, jedynych jak dotąd organów zbiorowego działania, skrojonych przez naszych dziadów i pradziadów na miarę suwerennych, terytorialnych państw – a zatem pokładających swe nadzieje w niegdysiejszych realiach dziś przedzierzgniętych w iluzje...

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 51/2012