Przystanek Ammarnäs

„Idzie śnieg. Jutro słońce będzie u nas widoczne ostatni raz. Potem czeka nas kilka miesięcy ciemności” – prognozuje Maja. Na pogodzie zna się jak nikt, bo pod kołem podbiegunowym żyje od zawsze.

11.12.2016

Czyta się kilka minut

Ammarnäs, listopad 2016 r. / Fot. Detlef Haag
Ammarnäs, listopad 2016 r. / Fot. Detlef Haag

Jenny nie wie, co powiedział szwedzki król Karol XVI Gustaw, gdy w 1976 r. odwiedził Ammarnäs – osadę położoną 50 km na południe od koła podbiegunowego, w szwedzkiej prowincji Laponia, aby otworzyć tu Polarne Centrum Badawcze. Wtedy jeszcze jej tutaj nie było.

Za to gdy Jenny pierwszy raz przyjechała do miasteczka, z wrażenia, jak mówi, opadła jej szczęka. Zaklęła. Ale po cichu, bo przecież jest najlepszym nauczycielem w regionie, więc kląć jej nie wypada. Nie, czegoś takiego się nie spodziewała. Decyzję podjęła od razu. „Zostaję!” – krzyknęła.

Podobnie zareagował w 1824 r. Nils Johansson (syn Johana), który przyjął nazwisko Grundström. To on, jego żona Magdalena Persdotter (tj. córka Pera), 10 krów, 30 owiec i dwa konie byli pierwszymi osadnikami w Ammarnäs. Wtedy przez większość roku żyli tutaj odcięci od świata. Najbliższy sklep był w Norwegii, ale wyprawa saniami trwała kilka dni w jedną stronę. Żyli więc z połowów, z polowań i tego, co udało się zebrać w lecie, które na kole podbiegunowym trwa niecałe dwa miesiące.

Stukilometrową drogę z Ammarnäs do szwedzkiego miasteczka Sorsele zbudowano dopiero w 1938 r. Osada miała wtedy 200 mieszkańców. Ponad dwukrotnie więcej niż teraz: oficjalnie w 2014 r. żyło tutaj 87 osób.

– Mieszkamy między niebem a ziemią – opowiada Gunvor, która wcale nie chciała żyć w Ammarnäs. Ale rozstała się z mężem i po podziale majątku to jej przypadła chata na dalekiej północy Szwecji. – Ammarnäs otaczają rozlewiska dwóch dzikich rzek, wokół nich rosną gęste lasy i wznoszą się góry. A w centrum miasta wyrasta Ziemniaczane Wzgórze, Potatisbacken. Tak nazwane, bo to jedyne miejsce, gdzie rosną ziemniaki. Każdy mieszkaniec ma tu swoje poletko – dodaje.

W kraju Ziemniaczane Wzgórze uważane jest za jeden z ośmiu cudów szwedzkich.

Obok Potatisbacken jest sklep. Prowadzi go Kinna z mężem. Mieszkańcy przychodzą tu nie tylko na zakupy. Piją również kawę, pożyczają książki i odbierają pocztę. W sklepie, przy stoliku, regularnie zbierają się też kobiety z osady. Dzielą się nowinkami, planują, żartują i komentują rzeczywistość.

Coraz mniej dzieci

– Wczoraj miałam alarm – opowiada Malin. – Angielski turysta wyszedł w góry i zgubił drogę. Było minus 36 stopni, ciemno. Bałam się, że gdzieś zamarznie. Na szczęście po kilku godzinach udało się go znaleźć, trzy kilometry od szlaku.

20 lat temu, gdy Malin mieszkała jeszcze na południu Szwecji, wpadła jej w ręce broszura. Był w niej Oswald: zapraszał na górskie wycieczki konne wokół Ammarnäs. Przyjechała. Na miejscu Oswald i stadnina wyglądały jeszcze lepiej niż na zdjęciu. Malin została. – Czy zakochałam się w Ammarnäs, czy w Oswaldzie? Chyba w obu naraz. Nie wahałam się, wiedziałam, że chcę tu mieszkać i pracować – śmieje się.

Malin i Jenny działają ochotniczo w ratownictwie górskim i w straży pożarnej. Szukają turystów, gdy ci zgubią drogę, jeżdżą do wypadków, do pożarów, do chorych, gdy ktoś ma atak serca lub reakcję alergiczną. – Przecież mieszkamy 100 kilometrów od najbliższego szpitala. Zanim przyjedzie ambulans, ktoś musi udzielić pierwszej pomocy. Poza tym uwielbiam adrenalinę podczas akcji – mówi Jenny.

Na co dzień kobieta pracuje w lokalnej szkole. Uczęszcza do niej raptem siedmioro uczniów, w wieku od 6 do 12 lat. Jenny uczy wszystkich przedmiotów: szwedzkiego, matematyki, angielskiego, muzyki, przyrody, sportu, sztuki. Szkoła jest nowoczesna, uczniowie pracują na iPadach. Lekcje nie są dzielone na 45-minutowe bloki. Jeśli jakiś temat przyciąga uwagę, można poświęcić mu nawet cały dzień. Uczniowie mówią do niej po imieniu.

– A wiecie, dziś moje własne dzieci spytały mnie na pierwszej lekcji: Jenny, opowiedzieć ci, co robiliśmy z rodzicami w weekend? – uśmiecha się nauczycielka. – Lepiej nie, pomyślałam.

Niestety w Ammarnäs rodzi się coraz mniej dzieci. Ale Jenny nie boi się utraty pracy. Mówi, że jeśli zamkną szkołę, to zostanie kowalem.

Przyjaciółka zagubionych

Przemarzniętym angielskim turystą zajmuje się teraz Gunvor. U niej przyjezdni mogą liczyć na kawę i bułeczki cynamonowe. Piecze je zawsze na zapas i zamraża. Jeśli wpadnie niespodziewany gość, wystarczy wyjąć i rozmrozić. Bo dla Gunvor ważna jest wzajemna życzliwość. – Gdy spotykam w Ammarnäs kogoś, kogo nie znam, zatrzymuję się i mówię: „Hej! Skąd jesteś? Potrzebujesz pomocy?”.

Może dlatego turyści nazywają ją „Aniołem z Ammarnäs”.

Gunvor nie pochodzi stąd. Większość życia spędziła na wybrzeżu Szwecji, w wielkim słonecznym domu, z mężem, sześcioma synami i dwiema córkami. Jak mówi, ciągnęła „tamto życie” już tylko na siłę. Ale chciała odchować dzieci, zanim rozejdzie się z mężem. Głupi pomysł. Dziś dom dzieli z inteligentnym psem, dla którego co roku urządza urodzinowe przyjęcie z parówkowym tortem. Na co dzień, jak mówi, pomagają jej Nelson Mandela (który po 25 latach w więzieniu powiedział, że musimy sobie wybaczać) i Dalajlama (który uczy ją mądrej miłości).

– Dzięki nim i maleńkiej pigułce, którą łykam każdego dnia, mój świat nie tonie w ciemnościach – uśmiecha się Gunvor.

– Po co oni tyle piją? – wzdycha, patrząc na turystów ze skrzynkami piwa przy sklepowej kasie. – Muszę się przyznać, że panicznie boję się wódki. Przed oczami mam ciągle rodziców, którzy żyli tylko dla butelki.

Mówi, że w Ammarnäs nauczyła się, iż nie da się od siebie uciec, i że trzeba być przyjacielem samego siebie. Tak stara się żyć.

Pogoda rządzi życiem

– Słuchajcie, to jest mój blog i będę pisała, o czym chcę! Nawet o pogodzie, jeśli mnie najdzie ochota! – denerwuje się Kinna, właścicielka sklepu. Mieszkańcy osady śledzą codziennie jej wpisy. Gdy tylko się nie odzywa przez dwa-trzy dni, zaraz dzwonią, czy coś jej się nie stało.

Ostatnio najwięcej miejsca na blogu poświęca jednak nie pogodzie, lecz nowemu miejscu w Ammarnäs, które powstało obok przystanku – tam, gdzie kończy się droga. Guide Center to mała restauracja, punkt informacyjny, wynajem mieszkań i domków w okolicy.

Po sezonie Guide Center znalazło sposób na przetrwanie i organizuje dla mieszkańców piątkowe after work. Peter, właściciel, nakrywa wtedy stoły kraciastym obrusem, zapala świeczki i przyrządza reniferowe hamburgery.

„Ale fajnie zaczynamy weekend!” – cieszy się Kinna na blogu. Chociaż dla niej weekend wcale nie oznacza wolnego dnia, bo jej sklep jest otwarty codziennie. Ma wolne tylko w czwartki, a jej mąż we wtorki. W ciągu roku zamykają sklep tylko raz: w pierwszy tydzień lutego, gdy razem jadą na wakacje, na Wyspy Kanaryjskie. – Nic tam nie robimy, tylko grzejemy się w słońcu i ładujemy baterie – wzdycha z tęsknotą Kinna.

– Tak, pogoda rządzi naszym życiem – mówi melancholijnie Kicki, miejscowa bizneswoman, sącząc kawę. – To ona decyduje o naszym nastroju, podejściu do życia i zdrowiu – dodaje. Akurat o tym Kicki wie najlepiej, bo młodość spędziła w Sztokholmie i bardzo tam chorowała. Lekarz zalecił jej zdrowe powietrze Północy.

– Przyjechałam do Ammarnäs i po kilkunastu dniach wszystkie dolegliwości mi przeszły. Odstawiłam wszystkie lekarstwa i postanowiłam się tu przeprowadzić. Wynajęłam dom, wstawiłam skuter, rower i radio. To był mój cały majątek – nostalgicznie uśmiecha się Kicki. Mówi, że ma talent do wynajdowania sobie pracy. Pracowała w przedszkolu, hotelu i restauracji, na stacji benzynowej, jako listonosz. Dziś z mężem wynajmują domki nad jeziorem. Grundströms Stugby to ich najnowszy interes.
– Idą obfite opady śniegu. Jutro słońce będzie u nas widoczne ostatni raz. Potem czeka nas kilka miesięcy ciemności – prognozuje Maja, teściowa Jenny, która na pogodzie zna się jak nikt, bo w Ammarnäs mieszka od zawsze.

Czworo jej rodzeństwa również ma tu swój dom. Spotykają się codziennie, bez wyjątku, o siódmej rano na kawę. Siedzą przy stole i dyskutują o pogodzie i pracy, opowiadają sobie, co planują danego dnia, co wydarzyło się poprzedniego. Wszystkie problemy omawiają razem. – Te ranki dają mi siłę i poczucie przynależności. Bez nich byłabym słaba jak kot – śmieje się Maja.
Powrót słońca najlepiej widać z domu Kicki, z kuchennego okna, które wychodzi na góry. To zza nich ukaże się w styczniu promyk światła. Najpierw na kilka minut. A potem, każdego dnia, na dłużej i dłużej. Aż od czerwca nie będzie znikał wcale. Wówczas nastanie polarny dzień.

Wspólnota

Dagny niewiele mówi. Raczej słucha. – Dziś dzikich reniferów już nie ma – nuci nagle, patrząc na latający nad sklepem helikopter z włoskimi myśliwymi na pokładzie. Pamięta dobrze czasy, gdy żyło się z hodowli tych zwierząt. Mieli z mężem kilkaset sztuk, które utrzymywały całą rodzinę. Zwijanie domu na zimę, przeprowadzki na lato, wędrówki ze zwierzętami z gór na wybrzeże – to wszystko było dla niej czymś naturalnym.

– Zimą zabierało nam to kilka tygodni: jechaliśmy na nartach, a dobytek ciągnęły renifery. Mieliśmy mięso i ryby do jedzenia. Pieniądze nie były potrzebne, byliśmy samowystarczalni – wspomina Dagny.

Pomocy potrzebowała tylko raz, gdy była chora w zasypanej śniegiem górskiej chatce. Dostała wysokiej gorączki, ponad 40 stopni. Bała się, że umrze. Późnym wieczorem piątego dnia do chatki obok przyjechała sąsiadka. Dagny wysłała dzieci z prośbą, aby zajęła się nimi po jej śmierci. Tymczasem sąsiadka chwyciła mocno solone, suszone mięso, które wisiało pod sufitem. Okazało się, że zielona pleśń, która się na nim zbiera, to lekarstwo. Wzięła nóż, którym ją zeskrobała i kazała Dagny połknąć maź. Następnego dnia rano Dagny była zdrowa.

Jej córka Åsa dobrze pamięta tamte chwile. To właśnie wtedy zrozumiała, że kobieta Północy musi dawać sobie radę sama. Musi umieć narąbać drzewa, poprowadzić skuter zimą, zgarnąć kilka metrów śniegu z dachu.

– Matka śmieje się, że gdybym kazała moim synom tak pracować, jak ona kiedyś, to opieka społeczna by ich zabrała. Dziwi się, że dziś ludzie tylko leżą na sofach i mówią o depresji – opowiada Åsa. Gdy sama widzi, że ktoś ma gorsze dni, wpada na kawę, wyciąga na spacer, robi zakupy. Kiedy ją dopadnie jakaś słabość, wie, że ktoś na pewno zastuka do drzwi i zapyta, czego jej trzeba.

– Dzięki życiu wśród Lapończyków nie boję się zmian. Ale są także wśród nas, wędrowców, tacy, którzy nie mogą się przystosować do osiadłego stylu życia. Ciągle się niecierpliwią, nudzi ich stała praca, wciąż czegoś szukają – mówi kobieta.
Åsa pracuje w bibliotece oraz przy projektach wspierających kulturę Lapończyków. Choć jej nowy partner mieszka 200 kilometrów od Ammarnäs, nie narzeka. Lubi swoją samotność i niezależność.

– A wiecie, o co ostatnio spytały mnie synowe? – pyta Åsa. – Czy w naszym sklepie jest maskara! A kto by tu czegoś takiego używał? Tu nikt nie potrzebuje tego całego blichtru, tak im odpowiedziałam. A one pokręciły głowami i powiedziały, że w Ammarnäs nie da się żyć!

Raj dla minimalistów

– Patrzcie na te miastowe kobiety – mówi Gunvor, wskazując na turystki przy kasie. – Wyglądają na zabiegane i wypalone. Chciałabym im poradzić, aby się zatrzymały. Powiedziałabym im wtedy, co jest ważne: piec, bo daje zimą ciepło, dobre relacje z dziećmi, zdrowie, bo trzeba być jak najdłużej niezależną.

Gunvor mówi, że Ammarnäs jest idealne dla ludzi ubogich. Jest tylko jeden sklep, więc nic nie kusi. Choć ma tak mało, nie narzeka. Umie improwizować. Ma malutkie życie, w malutkim domku, z małym psem. I wcale nie chciałaby mieć więcej. Bo w życiu chodzi o to, aby zadowalać się tym, co jest. Pieniądze z emerytury wystarczają jej na rachunki, benzynę i jedzenie. No i na tytoń oraz książki, bez których nie potrafi przeżyć dnia.

Jenny też uważa, że nie trzeba wiele, by tutaj żyć. – Kupujemy to, co jest niezbędne. Raczej wybierzemy kalosze niż szpilki. Zdrowo jest też zrobić kilka kroków do tyłu, spojrzeć z dystansu i zapytać: „potrzebuję tego wszystkiego?” – śmieje się Jenny.

Kobiety kiwają w zamyśleniu głowami, popijając ostatni łyk kawy.

– A wiecie, turystka zapytała mnie niedawno, co trzeba zrobić, aby tu żyć – mówi Malin. – Spojrzałam na jej męża, stał kilka kroków za nią, i mówię, że niewiele. Że wystarczy kupić psa. Bo tutaj da się żyć bez mężczyzny. Ale bez zwierząt? Bez psa, kota, konia? Nie! Bez nich żadna z nas by tu nie wytrzymała!

Kobiety rzucają sobie porozumiewawcze spojrzenia i w milczeniu rozchodzą się do domów. Trzeba przygotować skutery śnieżne, siekiery i łopaty. Jutro ma padać śnieg. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 51-52/2016