OPOWIEŚĆ WIGILIJNA | Tylko echa

Te miejsca i czas istnieją – jak dziwny rok, który przecież zdarzył się naprawdę. Ale żeby się do nich dostać, trzeba się wyprzeć logiki, zawiesić racjonalne sądy.

14.12.2020

Czyta się kilka minut

 / IL. JOANNA RUSINEK
/ IL. JOANNA RUSINEK

Kiedy mogłem, chodziłem naokoło. Wtedy, osiem lat temu, też wybrałem dłuższą drogę, w dół polany i przez potok. Obok gajówki skręciłem w lewo na pustą, leśną szosę. Kilometr dalej odchodziła druga, do wsi. Tam ich spotkałem.

Zajechali wolno od tyłu, hamulce pisnęły cicho, uchyliła się szyba.

– Pan wie, jak dojechać do domów?

Wyglądali, jakby grali w czterech różnych filmach. Kierowca miał z pięćdziesiąt lat i inżynierski wąs. Obok siedziała wytwornie ubrana starsza kobieta. Chłopak z tyłu był w luźnym, sportowym dresie, nastolatce zaś spod kapelusza, takiego z absurdalnie szerokim rondem, wystawały okulary przeciwsłoneczne.

– Kawałek w dół, potem drogą z betonowych płyt. Na pewno się tam spotkamy.

Gdy wróciłem ze sklepu, pod domem stał tylko samochód. Wyrośli nagle, jak spod ziemi, gdy czytałem książkę. Stanęli tak jakoś dziwnie, w półokręgu. Zerwał się chłodniejszy wiatr.

– Czy pan tu mieszka? – zapytała elegancka pani. – Przyjeżdżam czasem. – A wie pan może, którędy dojść do jaskini?

Od lat nikt nie mówił o jaskini. Pamiętam ją z dzieciństwa: wąskie wejście, na ścianach jadowite pająki, sieciarze, i symbol jaskini na mapie, po którym najszybciej odnajdywało się domy. Była pół kilometra stąd, ale od tego czasu tak zarosło, że nie dało się tam dojść. Już nikt nie pamiętał, którędy prowadziła ścieżka.

Ucieszyli się, gdy to usłyszeli. Inżynier mruknął coś w stylu: „i wszystko się zgadza”, po czym podał mi zbindowany, odbity na ksero plik papierów, na którym dużym stopniem i wyraźną czcionką napisano: „Traktat o Górskich Tunelach Niezidentyfikowanych Obiektów Latających. Tom II: Polska Południowa”. Na dwustu stronach – szkice okolicy, schematy połączeń tuneli, do których wejścia ukryto w jaskiniach, i które, zdaniem autora, za sprawą supersonicznego kanału przebiegającego przez jądro Ziemi łączyły okoliczne szczyty z jedną z gór na północy Borneo.

– Wszystko to przewidziałem. Lata temu! – odezwał się mężczyzna.

„Wszystko jasne” – teraz pomyślałem ja. Oddałem ksero, przyznałem, że o tunelach nigdy nie słyszałem, ale starsi mieszkańcy może coś wiedzą. Zapytali jeszcze o coś, pokręcili się wśród domów, porobili zdjęcia. I odjechali.

Żartowałem potem, że pewnie spotkałem kosmitów.

Przez przełęcz pełną cudów

„Szanowni Państwo! W związku z właśnie ogłoszoną epidemią koronawirusa prosimy, aby dla własnego bezpieczeństwa pozostać w domach. Jeżeli niezbędne jest opuszczenie miejsca zamieszkania, należy unikać kontaktu z innymi osobami, zachowując dystans dwóch metrów. Apelujemy: bądźcie odpowiedzialni...”.

Ta kraina naprawdę istnieje, choć żeby do niej wejść, trzeba się wyprzeć logiki i zawiesić racjonalne sądy. Busy dojeżdżają do gościńca u wylotu doliny. Zaraz przed polaną, na której wiosną kwitną krokusy, w 1983 r. lądował papież, a teraz turyści kupują wejściówki do parku narodowego – odchodzi w bok ścieżka, której nikt nie wybiera.

W marcu szedłem nią znowu. Nawracający bus przyblokował radiowóz i jeszcze w lesie słyszałem komunikat z megafonu: „Apelujemy: zostańcie w domach. To od odpowiedzialnej postawy każdego z nas – nie tylko dzisiaj lub jutro, ale przez cały czas trwania epidemii – zależy życie nasze i najbliższych”.

Tuż-tuż jest szeroka przełęcz. Dziwna, bo grzbietu jakby tu nie ma. Zaraz za nią – potok, którym woda przez chwilę płynie do góry. On jeden, meandrując między pozostałymi, to chowając się pod mchem, to znów wypływając zza drzew, znajduje drogę w innym kierunku, do innego morza. Tam trzeba iść – długą, szeroką doliną, do której wtedy dochodziły jeszcze coraz cichsze, urywane: „należy unikać… odpowiedzialnej postawy… przez cały czas...”.

Szedłem tak wiele godzin, obok zamku na strzelistej skale, z którego kiedyś, zanim okolice przecięła nowa granica, rządzono całą krainą. Minąłem duże jezioro z wyspą, na której stał mały kościół, pozostałość po dawno zatopionej wsi, pokonałem wietrzne puścizny i bory – aż wieczorem dotarłem do celu.

Jakiś czas później powiedziano mi, że po skargach obywateli, którym nie podobał się surowy ton z policyjnych megafonów, zmieniono lektora i treść. Odtąd radiowozy namawiały do utrzymywania społecznego dystansu, ale także do czytania książek oraz wysypiania się.

Dobry sąsiad

Świetliki spóźniły się kilka dni. Trudno było je odróżnić od iskier z ogniska, które rozpaliliśmy na koniec kwarantanny i początek wakacji. Wyżej iskry myliły się z dalekim, punktowym światłem z czołówek turystów, którzy po zachodzie słońca schodzili dobrze stąd widocznym grzbietem wielkiej góry.

Osada była niezwykła właśnie ze względu na nią. Góra była tak blisko, że gdy patrzyło się spod domu, zajmowała jedną czwartą horyzontu. Las zaczynał się tuż za łąką, wznosił na kolejnych grzbietach, i kończył dopiero poniżej szczytu. Szczyt można było dostrzec z każdego miejsca tej krainy, ale tu, wśród naszych sześciu domów, był czymś więcej niż punktem odniesienia – strażnikiem, dobrym sąsiadem. Góra – wysoka, choć nie najwyższa, wyniosła, choć rozłożysta – latem skracała dzień, bo słońce zachodziło za nią nieco wcześniej niż gdzie indziej.

Wszyscy lubiliśmy patrzeć na niskie, równoległe pasma lasów, zbocza opadające na południe, na inne widoki i nowe perspektywy. Z drugiej strony był niewidoczny stąd, niski grzbiet oddzielający nas od świata, w którym rzeki płynęły w jedynie słuszne strony.

Wielka góra strzegła, poddawała jednak też sny i iluzje. Nazajutrz po tamtym ognisku zdawało mi się, że obudził mnie radiowóz – lecz to tylko przeciągłe „ziemniaaaki” i „buraaaki” sprzedawcy ze sklepu obwoźnego niosły się przez wieś.

Radio, co odstrasza lisy

„Zostały jeszcze buty. Książki położyłem na stole. Na pewno nie potrzebujesz rękawic? Masz tu. A scyzoryk? Pójdę się jeszcze przejść na chwilę”.

Rano, drugiego dnia po ognisku, syn pani Stanisławy – grzybiarki, która na całe wakacje zajmowała sąsiedni dom – wynosił z auta jej rzeczy. Lubiłem ją bardzo i cieszyłem się, że przyjechała, nawet jeśli czasem wydawało mi się, że za długo stoi w drzwiach kuchni i o wszystkim opowiada.

Przyszła od razu. Streściliśmy sobie cały rok. Ja – że u mnie OK. Ona: „No i mieszka w tej Norwegii, radzi sobie jakoś, tylko nie mam jej już blisko. No nie wiem, tam może i bezpiecznie, ale przecież nie wsiądę do samolotu teraz… Ewa zbuntowała się rodzicom, to o tym wiesz? Powiedziała, że nie wyobraża sobie życia bez tego jej chłopaka, wyprowadziła się, mieszkają teraz razem, tamci długo nie wiedzieli gdzie, bracia jej wściekli, bo muszą teraz robić koło domu, no patrz, kto by pomyślał, ale to dobrze, naprawdę dobrze, ułoży sobie życie… Mój sąsiad chorował! Ciężko przechodzi, ale już cały zdrowy, pojechał do Chorwacji… Masz gazetę? Znowu sobie jakieś głupie książki wzięłam. I kup mi, proszę, papierosy, jak będziesz na dole, zostały, cholera, w aucie. No jak mógł o nich zapomnieć, to ja nie wiem...”.

Pani Stanisława przywoziła ze sobą małe radio tranzystorowe, które od rana do wieczora grało bardzo głośno. Właściwie nikomu to nie przeszkadzało, nie na tyle w każdym razie, żeby prosić o ściszenie. Z czasem zaczęto mówić, że to nawet dobrze, bo głośny sygnał „Lata z radiem” odstrasza lisy. Niektórzy z nas nawet w to uwierzyli.

„Rekordowa liczna zakażonych… siedemnastu z chorobami współwystępującymi… najwięcej przypadków… powiat… w czerwonej strefie… władze apelują” – niosło się odtąd po lesie tuż po pełnych godzinach. Wirus był blisko, ale wciąż chyba nie tu.

W wirze takim

Kiedyś obudziło mnie skrzypienie bramki i pukanie do drzwi. Dochodziła dziesiąta. W progu stała pani Stanisława – ubłocona, z rozciętym ramieniem i wiklinowym koszem z urwaną rączką.

– Jezus Maria, jaką miałam przygodę! – krzyknęła i usiadła na krześle, dysząc. – Rany boskie, nie uwierzysz. Poszłam rano na grzyby…

Mówiła długo, ale bez dygresji, szczegółowo i logicznie, choć relacja brzmiała niezwykle. Wcześnie rano postanowiła wybrać się za stary pensjonat, żeby sprawdzić, czy są borowiki. Coś ją tknęło („Cholera, no nie wiem, co to było, naprawdę”) i zamiast jak zawsze, do końca polany, weszła między drzewa, do starego lasu, który ciągnął się daleko, do szczytu wzgórza.

– I słuchaj, trzy godziny nie mogłam stamtąd wyjść. Trzy godziny! A chodzę tam już ze 30 lat przecież, znam ten las! Zresztą zgubić się tam nie da, z każdego miejsca widać górę, zawsze wiadomo, gdzie zachód, a gdzie północ. Droga była w błocie, zakręciła, rozdwoiła się, drzewa mną tak zawirowały, no chwycił mnie ten las w wir taki, że góry nie było widać, trzy bite godziny chodziłam, żeby wyjść, i nic, pogubiłam grzyby, widziałam miejsca, których nigdy tam nie było, jaskinie jakieś, potoki…

Nalałem pani Stanisławie kawę, chwyciła mocno za kubek.

– A wiesz, co było najgorsze? Wiesz, po czym się przestraszyłam, że nigdy stamtąd nie wyjdę? Ze cztery razy trafiałam w to samo miejsce. Zapamiętałam je, bo leżało tam opakowanie po czekoladzie. „Studenckiej”, dobrze pamiętam. Ile bym się kręciła, dokądkolwiek bym szła, zawsze trafiałam na ten papierek. Zgubiłam bluzkę, w sumie to nie wiem, jak udało mi się wrócić.

To, co dobre

Po swojej przygodzie pani Stanisława rzadziej chodziła na grzyby, ja zaś, ponieważ oddałem jej książkę i nie miałem już co czytać, spędzałem więcej czasu w internecie.

W sklepie na dole był wtedy już pierwszy potwierdzony przypadek i zrobiło się trochę nieswojo. Świat w ogóle dawał znać o sobie, w stolicy powiatu trzeba było już chodzić w maseczkach (to było nowe), a lokalna drużyna piłkarska – która, rzecz jasna, nosiła imię góry – zbierała cięgi od wszystkich, którzy nie wystawiali drugich składów (to akurat było jak zawsze pewnym pocieszeniem).

Były jednak w tym wszystkim plusy. Np. w okolicy prawie nie było denialistów. A to dzięki temu, że lata temu dwie firmy busiarskie zdecydowały, że zamiast konkurować, podzielą się między sobą wsiami, do których kursują. Kierowcy z jednej pilnowali pasażerów, żeby nosili maseczki, kierowcy z drugiej już nie. Bezwiednie stworzyli tak grupę eksperymentalną i kontrolną, i kiedy chorować zaczęli głównie klienci tej drugiej, nikt już nie chodził z odkrytymi nosami.

Gdzieś tam dział się cały rok, z lękiem o zdrowie bliskich i starszych, pustymi raczej miastami i strachem, że znów nas zamkną. Nauczyłem się sprawdzać wiadomości tylko dwa razy dziennie. Zacząłem spisywać to, co w tym wszystkim było dobre. Nazbierało się.

– Np. w Kolumbii – zacząłem pewnego dnia wyliczać pani Stanisławie – wypłata państwowych zapomóg wymusiła rozbudowę systemu bankowego i darmowe konta dla miliona nowych użytkowników, dotąd wykluczonych ekonomicznie. W wielu krajach Południa nowe łóżka na intensywnej terapii zostaną po epidemii, poprawi się dostęp do szpitali. Emisja dwutlenku węgla spadła w tym roku o siedem procent. Było mniej wypadków. Zaczęliśmy oszczędzać papier. Wie pani, że według firmy Adobe ludzie o połowę częściej używają dokumentów w formacie PDF?

Pani Stanisława rozkładała grzyby do suszenia.

– Konferencje na Zoomie, no jasne, są okropne – ciągnąłem – ale za to już nikt się nie spóźnia, bo nie ma wymówek, że „korki”. Podobno spadła nasza wyrozumiałość w stosunku do niepotrzebnie przeciąganych zebrań. Może odtąd łatwiej będzie się przyznać, że nie wszystko da się przewidzieć i zaplanować? Może zaczniemy sobie bardziej wybaczać? Ufać naukowcom? Przecież nikt, nawet największy pesymista, nie podważał tego, że szczepionka zostanie w końcu wynaleziona…

Pani Stanisława odłożyła grzyby i zaczęła się we mnie wpatrywać.

– ...zwracamy większą uwagę na higienę, emisja dwutlenku węgla spadła… a, o tym już mówiłem. No ale np. kultura. Przez internet – dostępna dla wszystkich! Dalej: nie podejmujemy już niepotrzebnych podróży. Jest teraz jak kiedyś, gdy zamykaliśmy się w naszych małych światach, dolinach, wsiach, ulicach, rodzinach…

– Trochę chyba odjechałeś – przerwała w końcu sąsiadka.

Jesienią dni dłuższe

Temat wrócił przy ostatnim ognisku. Inni też zbierali dobre historie.

Ktoś nauczył się bezpiecznie jeździć samochodem, bo ruch był mniejszy. Łatwiej było o ekipę budowlaną, robili porządnie i szybko, rach-ciach, zleceń było dużo mniej (jedno z nas usłyszało kiedyś: „No proszę się na nas zdecydować, przecież musimy pracować!”). Opowiedziałem o dzięciole w miejskim parku za oknem. Znajomy – o tym, że trochę mniej myśli, i że mu z tym dobrze, bo większość myśli była niepotrzebna i chyba przeszkadzała w życiu. Nawet pani Stanisława przyznała, że teraz wolniej czyta książki, i jest jej z tym lepiej. I że jeszcze bardziej lubi rozmowy przez telefon, bo ludzie teraz jakby bardziej się otwierają.

Pod koniec ktoś zaproponował nawet, że wydrukuje tysiąc kartek z wielkim napisem „ŻYCIE NIE JEST PO TO, ŻEBY SIĘ MARTWIĆ” i rozwiesi je na znakach drogowych – ale było już późno i nazajutrz nikt nie wrócił do tego tematu.

Skończyły się wakacje, dzieci wróciły do szkoły. W osadzie trwało normalne życie. W tygodniu dużo wszyscy pracowaliśmy, przez weekendy udało się naprawić mostek, który groził zawaleniem. Pod koniec września, jak co roku, dni w tym miejscu wydłużały się. Był to lokalny fenomen: słońce codziennie zachodziło coraz bardziej na południe, ale w tych dniach osiągało na horyzoncie punkt, w którym góra obrywała się stromym stokiem, i przez prawie tydzień nie mogło się już tak szybko schować. Wszyscy wiedzieli, że przyjdzie taki czas – że będziemy chodzić trochę rozdrażnieni i niedospani, dłużej stać niezdecydowani przed obwoźnym sklepem, że lepiej wtedy nie rozmawiać o rządzie, nie podejmować ważnych decyzji. „To minie” – mówiliśmy sobie.

Góra regulowała nasze humory. Może właśnie dlatego, a może z powodu deszczu, który w tych dniach zaczął padać, pani Stanisława zadzwoniła po syna, żeby już po nią przyjechał.

Inna perspektywa

W zimnie i deszczu minął ostatni miesiąc.

Młoda salamandra, którą spotkałem poprzedniego dnia, mogła być ostatnią, która szukała kryjówki przed zimą. W nocy spadł pierwszy, październikowy śnieg – tak mokry i ciężki, że wiatr go nie podwiewał i pod szerszymi koronami drzew zostały elipsy z mokrymi liśćmi.

Tego dnia ja też pomyślałem, że muszę wracać.

Krótszą trasą, szybko, bez niezwykłości po drodze, znalazłem się w swoim mieszkaniu w mieście. Zadźwięczały klucze, kilka monet i jakaś szyszka, rzucone na blat stołu. Rozsunąłem drzwi na taras, samochody i tramwaje nie brzmiały nawet tak strasznie. Szum miasta też potrafił koić.

Nie wiem, jak to się stało – przysięgam, że nic nie włączałem – ale w tym samym momencie zaświecił się ekran komputera. Znowu: zupełnie o tym nie myśląc, wpisałem w Google adres osady. Pokazała się reklama starego pensjonatu, sugestie dojazdu i czyjaś relacja z wycieczki na górę. Ale na trzeciej stronie wyników wyszukiwania wyświetlił się niezwykły tekst. Kliknąłem w link.

„Dojeżdżaliśmy do skrzyżowania dróg i zastanawialiśmy się, jak jechać dalej, gdy dostrzegłam pośród drzew postać w białej koszulce. Skręciliśmy w lewo i zatrzymaliśmy się, aby zapytać o drogę. Patrzył na nas młody mężczyzna, trzymając długi kij w ręce, jak pasterz”.

Była to relacja sprzed ośmiu lat – czwórki nieznajomych, którzy poznali się na forum ufologicznym. Pisali, jak szukając swoich Tunelów Kosmicznych, zgubili się w nieznanej im okolicy. Młody człowiek powiedział im – proroczo, jak pisała autorka tekstu – że „niedługo się spotkają”. Rzeczywiście, zobaczyli się pod domem. „Staliśmy w szoku, bo to był niesamowity przypadek, że zatrzymaliśmy się akurat przy domu gdzie mieszkał. Skąd wiedział, że tam będziemy?”. „Wszystko, co mówił, było niesamowite i na pewno nieprzypadkowe” – zapisano dalej.

Przez ostatnie osiem lat cała czwórka była pewna, że tamtego dnia spotkała w lesie kosmitę. ©℗


CZYTAJ WIĘCEJ: BOŻE NARODZENIE 2020 >>>

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Marcin Żyła jest dziennikarzem, od stycznia 2016 do października 2023 r. był zastępcą redaktora naczelnego „Tygodnika Powszechnego”. Od początku europejskiego kryzysu migracyjnego w 2014 r. zajmuje się głównie tematyką związaną z uchodźcami i migrantami. W „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 51-52/2020