Przewodnik z fantazją

Krzeczkowski był mistrzem rozmowy i tym sposobem wpływał na swoich uczniów, gości w ciasnej kawalerce na wysokim piętrze. Jego prawdziwa biografia pozostała jednak tajemnicą.

19.03.2016

Czyta się kilka minut

Henryk Krzeczkowski w Mediolanie, 1948 r. / Fot. Archiwum Zeszytów Literackich
Henryk Krzeczkowski w Mediolanie, 1948 r. / Fot. Archiwum Zeszytów Literackich

Poznałem Henryka Krzeczkowskiego latem 1967 r. w Warszawie. Niedawno zrobiłem magisterium na wydziale romanistyki, szykowałem się do pisania doktoratu. Siedziałem tego dnia w kawiarni hotelu Bristol z Wojtkiem Henslem, moim rówieśnikiem, z którym zaprzyjaźniłem się na obozie wojskowym. Zmarły w 1997 r. Hensel, wtedy młody asystent na orientalistyce, po roku 1989 ambasador Polski w Ankarze, był świetnym tenisistą. Z Henrykiem spotykał się na kortach Legii. Henryk uczył go też angielskiego. Do naszego stolika przysiadł się na moment ów tajemniczy przyjaciel Wojtka. Znałem go z widzenia z koncertów w filharmonii, ze wzmianek Wojtka, także z famy środowiskowej. Wiedziałem, że bywa w SPATiF-ie, klubie aktorów i literatów, razem z Pawłem Hertzem (bywali tam również regularnie moi rodzice). Wydawał mi się jednym z przedstawicieli literackiego środowiska Warszawy, do którego, na dystans, byłem nastawiony krytycznie.

Rytuał spotkania

Krzeczkowski powiedział wtedy kilka złośliwości pod adresem lewicowych intelektualistów francuskich (zupełnie jakby miało to mnie dotykać), coś tam mówił kąśliwie o Sartrze, rozmowa zeszła na Evelyna Waugha, którego powieści, zwłaszcza wczesne, czytałem wtedy z zachwytem. Rozmawiał tak, jakby przyjmował za rzecz oczywistą, że znam światy i ludzi, o których wspomina. Odsłaniał tylko fragment historii, o jej początek czy zakończenie nie wypadało pytać, jeśli miało się pozostać w konwencji, z wdziękiem przez niego narzucanej. Mówił błyskotliwie. Na odchodnym powiedział kilka miłych słów pod moim adresem i zaprosił do siebie, obiecując pożyczenie ostatniej powieści Waugha.

Po kilku dniach zjawiłem się u niego na Czackiego, w domu zajmowanym przez ludzi związanych z wojskiem. Wjeżdżało się windą do końca, potem jeszcze schodami na najwyższą kondygnację. Tam znajdowała się jego kawalerka. Gdy przyszedłem po raz pierwszy, zobaczyłem niewielki pokój z kuchnią. Poprosił mnie na dziewiątą wieczór, po kolacji, abyśmy mogli spokojnie porozmawiać. Wyszedłem nad ranem. Wprawdzie co pewien czas dawałem znak, że może jest zbyt późno, ale gospodarz nie spieszył się z zakończeniem rozmowy. Bo mówił on, prawie cały czas. Nie był to jednak obsesyjny monolog. Henryk czekał na reakcje słuchacza i zależnie od nich zmieniał temat wywodów. Była to pierwsza rozmowa z serii wielu, które nastąpiły w tamtych latach. Miały podobny rytuał. Odbywały się wieczorem, po kolacji. Trwały długo. Były interesujące, różniły się od rozmów, które zdarzało mi się wówczas prowadzić.

Niewielki, zawsze uporządkowany pokój, kanapa, na której siadałem, prosty, funkcjonalny fotel – miejsce Henryka. Niski stolik, na nim herbata i skórzane okrągłe pudełko na papierosy z wytłaczanymi złotymi florenckimi liliami, jedyny przedmiot luksusowy w tym spartańskim wnętrzu. Na wprost kanapy półki z książkami i szafa ścienna. Książki zwróciły moją uwagę. Uderzały nie tyle ilością, ile starannością i oryginalnością doboru. Nie było „nowości” czy książek modnych.

Ta sceneria stanowi ważną część mojej Warszawy w końcu lat 60. i przez całe lata 70. Przychodziłem na rozmowy, zaintrygowany jego osobowością, ożywczą i pobudzającą. Czułem przy tym, że te spotkania są także jemu przydatne, służą do czegoś w jego wewnętrznej pedagogice. Byłem ciekaw prawdziwej twarzy, kryjącej się za jego grami, ale nie chciałem być zbyt dociekliwy, rozumiałem, że niedopowiedzenie, fantazja to są elementy konwencji. Można podejrzliwością zniszczyć te wspaniałe budowle, ale wtedy stratny będę również ja.

Szeherezada małej stabilizacji

Henryk uderzał oryginalną i dobrze przyswojoną kulturą. Dostrzegałem, że czyni znakomity użytek z przysłuchujących się naszym rozmowom książek z jego biblioteki, z przemyślanych i przetworzonych fantazją doświadczeń życia. Jakie było to życie? – chciałem wiedzieć i nie chciałem. Uczestniczyłem w dziele tworzenia, budowania siebie na moich oczach i ku mojemu pouczeniu, a była to twórczość fascynująca.
O czym rozmawialiśmy? Trudno to dokładniej zdefiniować (dlatego drukowane teksty Henryka w najlepszym wypadku były tylko cieniem jego magicznych opowieści).

Szerokim tematem naszych rozmów była polityka, w sensie pytania, jak zachować się w sytuacji, gdy zagrożona jest swoboda jednostki i organiczny (sensowny, suwerenny) rozwój zbiorowości.

Było też dużo śmiechu. Henryk był niewiarygodnie dowcipny, swobodny i uskrzydlający, jeżeli tylko znalazł się w sprzyjającym otoczeniu, a przyjęta przez niego konwencja nie spotykała się z oporem słuchających. Atmosfera była lekka, lecz gdzieś tam dotykały te rozmowy spraw ciężkich, poważnych, istotnych. Jak myśleć, jak widzieć świat – jak żyć, jak żyć lepiej, pełniej, odważniej? Nie, nie dawał rad, nie bezpośrednio – choć czasem to czynił, ale chyba nie wtedy oddziaływał najgłębiej.

Gdy tak mówił, o sobie, o swoim widzeniu świata, opisując jakieś półfantastyczne zdarzenia, ilustrujące tok wywodu (jak później nieraz dane mi było stwierdzić, zawsze choćby pośrednio związane z realnymi wypadkami), dając zdroworozsądkowe rady, jak patrzeć na siebie, na innych, na dzieła kultury, gdy tak dywagował, powodował, że w moich oczach ten pokój, to skórzane florenckie pudełko, w którym trzymał papierosy, ten fotel, te książki, które mi się przyglądały z półek, wszystko to istniało życiem prawdziwym, intensywnym, lekko tajemniczym, nie poddawało się owej agresywnej szarości, którą zarażone było życie oficjalne i także nieoficjalne Warszawy, zsowietyzowanej Polski tamtych lat gomułkowskiej małej stabilizacji. Jak Szeherezada utrzymywał świat przy życiu swoimi fantastycznymi, a jednak realnymi opowieściami.

Patrzyłem na florenckie skórzane pudełko, na książki, na fotel, na dymiącą angielską herbatę, często na szklankę whisky, patrzyłem przez to na Henryka, na tę jego twarz, która nie dawała się łatwo uchwycić, w każdym razie czułem to, nie można jej było uchwycić w linearną chronologię, w niezmienne biograficzne fakty – i taka właśnie, swobodna, dopominająca się ode mnie szczodrobliwości spojrzenia, życzliwego uczestnictwa w tym stwarzaniu siebie, taka właśnie twarz Henryka pomagała mi istnieć, być wiernym sobie, dotrzeć do prawdy osobowości, nieredukowanej do ciasnych, kaleczących definicji.

W tym też czasie nawiązała się i rozwinęła przyjaźń Henryka z Marcinem Królem. Namawiał nas do współpracy z „Tygodnikiem Powszechnym”, patronował naszemu cyklowi „Sylwetki polityczne XIX wieku”, zachęcał do różnego rodzaju prac intelektualnych, ale rzecz charakterystyczna, nigdy prawie nie prowadziliśmy owych rozmów na Czackiego we trzech. Henryk wyraźnie preferował spotkania w cztery oczy. Owszem, zdarzały się sympatyczne i zabawne biesiady w szerszym gronie, ale miały one charakter towarzyski.

Pisane ślady

Te rozmowy i opowieści były ciekawsze od większości jego tekstów, także tych sekretnych, przeznaczonych za granicę, do „Kultury” paryskiej, może tych szczególnie. Dawał mi je do czytania przed wysłaniem, w pokoju na Czackiego, sam przechodził do przerobionej kuchni, w której sypiał i miał biurko. Nie były mi bliskie mgliste „Pokusy i przestrogi” czy też zbyt uogólnione „Nocne rodaków rozmowy”, jakże różne od naszych nocnych rozmów, barwnych, żywych, tak w moim odczuciu rzeczywistych. Chwaliłem te teksty, przede wszystkim za chęć utrwalenia myśli i wydrukowania ich za granicą, poza zasięgiem komunistycznej cenzury. Dziś się już zapomina, jak niewielu było wówczas chętnych do kontaktów z emigracją i publikowania na Zachodzie. Miałem wrażenie, że można ich było policzyć na palcach jednej ręki – i że zdarzało mi się czasem spotkać ich w ciągu jednego popołudnia między Narbutta, Maklakiewicza, Szucha, aleją Przyjaciół, Czackiego... W pełni doceniałem, że Henryk był jednym z nich, zwłaszcza że jego droga do tej postawy była szczególnie kręta.

Kilka razy otwierał się w szkicach drukowanych. Kiedy? Wtedy, gdy nawiązywał do swej mglistej, lecz jakoś realnej przeszłości. Wtedy go słyszałem. Choćby w szkicu, jednym ze swoich najlepszych, „»Ulisses« i wrażliwość nadwiślańska”, gdy wspominał czytanie dzieła Joyce’a po raz pierwszy po wojnie: „Najlepsza nawet znajomość »Ulissesa« w oryginale nie budzi w czytelniku polskim potrzeby zaangażowania się w sprawy Joyce’a. Czytając tę powieść po raz pierwszy w odległych już latach powojennych z dala od kraju, widziałem w niej przede wszystkim znakomitą zabawę. Bawiła przemożna vis comica pisarza. Intrygowała konstrukcja, w której, nie znając jeszcze obfitej egzegezy Joyce’owskiej, na własną rękę tropiłem schemat »Odysei«. Wyłuskiwałem leitmotivy, tak jak się śledzi powracające zwroty muzyczne w »Kawalerze srebrnej róży«. Ależ tak, właśnie Ryszard Strauss przychodzi mi na myśl, bo przecież »Ulisses« też był jednym z wielkich pożegnań minionej belle époque. I nie sądziłem, że należy odczytywać go inaczej w Paryżu, Zurichu i Rzymie roku 1947, tak bardzo przypominających tubylcom rok 1922, kiedy to Joyce i Eliot ożywiali rozmowy w salonach literackich. Mnie, co prawda, rok 1947 niczego nie przypominał. Wręcz przeciwnie, uważałem, że »powrót do normalności« celebrowany w stolicach powojennej Europy Zachodniej był przysłowiowym chowaniem głowy w piasek, że ta lekkomyślna część świata przygotowuje sobie powtórkę międzywojennego epizodu”.
Ten fragment szkicu Henryka był dla mnie dziwnie żywy, bez względu na zawarte w nim sądy na temat powojennej i międzywojennej Europy, z którymi nie musiałem się zgadzać – i nie zgadzałem się, ale były one przecież wypowiadane w imieniu tego tajemniczego młodego człowieka, który przebywał wtedy w metropoliach Europy Zachodniej, a od tego czasu zmienił się głęboko. I miały te zdania realne potwierdzenie w egzemplarzu „Ulissesa” kupionym w Rzymie w The Lion Bookshop w marcu 1948 r. Oglądałem ten tom u niego na półce w warszawskim pokoiku na Czackiego w latach 60. i 70. XX wieku, przysłuchiwał się naszym rozmowom.

Podobnie w szkicu „Sens przetrwania” o pisarstwie Iwaszkiewicza Henryk ewokuje swoją przedwojenną lekturę „Młyna nad Utratą”: „Jeden bodaj pisarz wydawał mi się bliski Iwaszkiewiczowi. Może odległość w czasie spowodowała nakładanie się wrażeń, ale jestem prawie pewny, że w podobny sposób jak »Młyn nad Utratą« odczytywałem ukazujące się chyba tego właśnie lata szkice Bolesława Micińskiego, które później złożyły się na tomik w pięknie narysowanej szarej okładce: »Podróże do piekieł«. W opowiadaniu Iwaszkiewicza nad podwarszawską Krzywizną rozpościerało się blue, blue heaven, ale wisiał też dark, dark shadow. Tak jak u nas. Wróciłem właśnie znad morza uszczęśliwiony białą Gdynią, ale nie spodobała mi się brzydka i beztroska Warszawa, o którą zawadziłem po drodze. Teraz nie mogłem pojąć, skąd u tego »warszawskiego« pisarza niepokój, który u nas, na południowo-wschodnich kresach, był tak naturalny. Zacząłem czytać inne jego utwory. Zaczynałem rozumieć”.

Trzeci fragment, w którym usłyszałem jego żywy głos, sięgał głębiej i nie było w nim bezpośrednich nawiązań do biografii Henryka. Dotykał spraw zarazem ukrytych i zasadniczych: tajemnicy przetrwania, trwania w zmienności, sensownego życia. W eseju „Ukryty Bóg pisarzy” Henryk przytoczył na zakończenie cytat znaleziony w tomie Miguela de Unamuno (stał na półce w pokoiku na Czackiego): „Jeżeli prawdą jest – pisze Unamuno – jak niektórzy utrzymują, że Don Kichot zmarł, a Sanczo żyje, to jesteśmy uratowani. Po śmierci bowiem swego pana Sanczo sam zostanie błędnym rycerzem. Albo będzie czekał na innego obłąkanego rycerza, by znów pójść za nim.

O co bowiem walczył Don Kichot? O chwałę, o życie, o przetrwanie – o Dulcyneę. Nie walczył o Izoldę, która jest wiecznie cielesna, ani o Beatrycze, która jest teologią, ani o Helenę, która jest kulturą. Walczył o Dulcyneę i zdobył ją, albowiem żyje”. ©

WOJCIECH KARPIŃSKI (ur. 1943) jest pisarzem i eseistą. Członek zespołu „Zeszytów Literackich”. Właśnie nakładem „Zeszytów” ukazuje się jego książka „Henryk”, której jeden z rozdziałów tutaj publikujemy. Skróty, tytuł, lead i śródtytuły pochodzą od redakcji.

HENRYK KRZECZKOWSKI, urodzony w 1921 r. w Stanisławowie, był tłumaczem, eseistą i publicystą politycznym. Podczas okupacji sowieckiej wywieziony w głąb ZSSR. Od 1943 r. służył w Armii Berlinga, potem został skierowany do II Oddziału Sztabu (komunistyczny wywiad wojskowy). Wysłany na Zachód, gdzie miał rozpracować redaktora „Kultury” Jerzego Giedroycia. W 1950 r. sprowokował wyrzucenie z wojska. Utrzymywał się z tłumaczeń z języków francuskiego, angielskiego i niemieckiego. Współpracował z miesięcznikiem „Twórczość”, a w latach 70. został członkiem zespołu redakcyjnego „Tygodnika Powszechnego”. Był mentorem opozycyjnych środowisk konserwatywnych, jak Res Publica i Ruch Młodej Polski. Zmarł w 1985 r.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 13/2016