Przedstawienie musi trwać!

Freddie Mercury, zmarły parę miesięcy temu na AIDS piosenkarz rockowy, może być uznany za symbol współczesnej cywilizacji, a raczej jednego z jej najbardziej wpływowych nurtów.... Legendarnego wokalistę Queen żegnał Jarosław Gowin na łamach TP nr 18/1992

02.07.2009

Czyta się kilka minut

Freddie Mercury, zmarły parę miesięcy temu na AIDS piosenkarz rockowy, może być uznany za symbol współczesnej cywilizacji, a raczej jednego z jej najbardziej wpływowych nurtów. Był utalentowany, sławny, ekscentryczny, był biseksualistą i wyznawcą zoroastrianizmu, jednej z coraz bardziej modnych religii dawnego Wschodu... Chciałoby się, powiedzieć, że śmiertelna choroba stanowiła narzucające się dopełnienie obrazu, który żywą osobę przemienia w symbol.

Czy potraktowanie Mercury'ego jako symbolu nie jest nadinterpretacją, pomocną dla wyciągnięcia z jednostkowej historii łatwego morału? Nie sądzę. W każdym razie jako symbol potraktowały postać angielskiego muzyka tysiące uczestników koncertu pomyślanego jako hołd jego pamięci, oraz miliony, dziesiątki, a może setki milionów telewidzów śledzących to wydarzenia na żywo. W sumie było tych telewidzów około miliarda. Czy rozumiemy, co to znaczy?

Zajmowanie się życiem Mercury'ego byłoby zaspokajaniem próżnej ciekawości tam, gdzie stosowne jest tylko milczenie. Ale nie o życie konkretnego człowieka tu chodzi - ważny jest fenomen popularności Mercury'ego, aura emfazy i ekscytacji, jaka otacza go po śmierci. Myślę, że to zjawisko nie powinno ujść uwagi zainteresowanych kierunkami przemian potocznej mentalności religijno-kulturowej.

Zmienia się sposób rozumienia siebie przez człowieka, sposób odczuwania świata, typ wrażliwości religijnej czy quasi-religijnej, wreszcie poczucie kosmicznego sensu. Dla tej zmiany niedawny koncert na Wembley wydaje się symptomatyczny. Czy tak jest istotnie - musiałyby rozstrzygnąć dokładne badania socjologów czy antropologów kultury. Jako obserwator z oddali mogę tylko wysunąć kilka przypuszczeń.

Uroczystość na Wembley była nie tylko hołdem pamięci zmarłego. Dochód z koncertu przekazano na pomoc ofiarom AIDS, a całe wydarzenie miało być symbolem walki z tą chorobą i aktem solidarności z jej ofiarami.

Nie ma powodów, by podważać szczerość intencji organizatorów. Ta szczerość tłumaczy w znacznej mierze patos, z jakim w londyńskim przedstawieniu uczestniczyły miliony, zwłaszcza młodych, telewidzów. Pod tym względem koncert spełnił swą rolę, a nam mogło się tylko nasuwać przykre skojarzenie w kontraście z Józefowem.

Ale sprawa nie wyczerpuje się na szczerości intencji. Nurtuje mnie bowiem - od dawna zresztą - pytanie, dlaczego właśnie ta choroba, a nie dziesiątki innych, bardziej może wstrząsających zjawisk, wywołuje tak mocny odruch zaangażowania i swoistego protestu ze strony świata tak często obojętnego na inne rodzaje cierpienia czy niesprawiedliwości.

Czyżby (wobec niejasnej genezy AIDS) człowiek dostrzegł w tej chorobie ciemną stronę swych prometejskich uniesień. Czyżby przypomniała mu ona o wpisanej w ludzkie życie nieuchronności przemijania, tego przemijania, którego ślady tak gorączkowo usiłuje się wymazać ze świadomości. Czyżby człowiek współczesny... przestraszył się?

Wydaje się, że jeden z nurtów kultury postrenesansowej doszedł w swej ewolucji do absolutyzacji wartości życia rozumianego po prostu jako fakt przyrodniczy, jako produkt przypadkowej konfiguracji materii. Przy takiej postawie, cios wymierzony w życie biologiczne pozbawia człowieka tego, co jedynie cenne. Ten nurt dokonuje dzisiaj zabiegu swoistej redukcji tradycyjnych wartości: nie ma już prawdy, są tylko subiektywne "przekonania" - różne dla kobiet i mężczyzn, dla czarnych i dla białych, dla członków awangardy i dla białych. Nie ma obiektywnego dobra czy piękna, są tylko zmienne wartości, pośród których można do woli przebierać niczym w koszu owoców, by wybrać najsmakowitszą...

Co to wszystko ma jednak wspólnego z AIDS i koncertem na Wembley? Otóż wokół nowej choroby wytwarza się atmosfera sprzyjająca rozszerzaniu się opisanej wyżej postawy. Grupami "największymi ryzyka" są w przypadku AIDS narkomani i homoseksualiści. To oczywiście konstatacja bez znaczenia wobec tragedii konkretnych ludzi. Ale zarazem ten fakt ułatwia przesunięcie akcentów: szczere (podkreślamy to raz jeszcze wbrew miotającym agresywne potępienia różnej maści "fundamentalistom") współczucie dla chorych miesza się, zazwyczaj w sposób niezauważony, z moralną pobłażliwością dla przyczyn tego cierpienia (oczywiście gdy są one takie, jak wspomniano). AIDS stało się w pewien sposób alibi dla postawy nieograniczonej tolerancji, który uchyla się od jakichkolwiek wartościowań, w imię aprobaty dla "tego, co naturalne". Czyż bowiem - mówi się - w obliczu cierpienia nie trzeba być fanatykiem, by przypominać o odpowiedzialności, o przykazaniach (wiary lub rozumu), o nieprzekraczalnych tabu? Nie ma grzechu ani zła; albo raczej, jeśli zło istnieje ma ono tylko jedną postać: fanatyzmu. A fanatykiem jest każdy, kto twierdzi, że zło i dobro istnieją obiektywnie. Takiego kogoś - mówi się - już tylko krok dzieli od moralnego (na razie) totalizmu.

Nie ferujmy pochopnych ocen. W praktyce życiowej rzecznicy wszechogarniającej tolerancji mogą często stanowić wzór nie tylko dla ludzi, których nietolerancję budzi lęk czy tępa wrogość wobec odmienności, ale i dla tych, których usta pełne są frazesów moralnych i tylko zjadliwa agresywność zdradza, że ich motywacją nie jest umiłowanie dobra, lecz nienawiść do zła...

Wiem dobrze, że przestrogi przed postawą nadmiernie "przyzwalającą" mogą brzmieć fałszywie w kraju, gdzie problemem długo jeszcze będzie owa prymitywna nietolerancja. Proponuję jednak, by na chwilę oderwać wzrok od fali, która w tym momencie zalewa nasze brzegi i spojrzeć na tę, która nadejdzie - szybciej niż oczekujemy.

Do tej pory nie padło w tym artykule słowo-klucz. To słowo brzmi: NEW AGE.

New Age to amalgamat specyficznego poczucia religijności, nowej "filozofii życiowej" i po prostu pewnego stylu bycia. Zrodzony w umysłach kontestujących tradycyjną kulturę Zachodu myślicieli, stał się dziś mieszanką, w której nieopuszczający człowieka niepokój metafizyczny zlewa się z komercyjnością, a popularne wykładnie mądrości Dalekiego Wschodu splatają się z pozostałościami lewicowej kontrkulturowości epoki "dzieci-kwiatów" lat 60. Tym, co charakteryzuje New Age jest synkretyzm, zacieranie granic: granic ducha i materii, granic dobra i zła, granic płci, wyznań czy kultur. Dla syndromu New Age postać Freddiego Mercury'ego z jego gwiazdorstwem, nonkonformizmem, ostentacyjnym biseksualizmem i manifestowanym do końca przywiązaniem do kultów Wschodu, zdaje się znów emblematyczna. W rozmowach ze słuchaczami radia, jakie odbywały się po koncercie, uderzył mnie często powracający motyw - wielu młodych ludzi podkreślało, że uczucia, jakie ożywiały ich podczas koncertu, miały w sobie coś z doznania religijnego. Można zrozumieć, że poczucie więzi z milionami oglądającymi to samo wydarzenie i reagującymi w podobny sposób ludzi mogło wywołać tak silne przeżycia. Ale jeśli były to przeżycia religijne, co stanowiło ich obiekt: kosmiczna jedność, której medium jest muzyka? Bóg? czy zbiorowy Człowiek, który zajął jego miejsce.

New Age niesie obietnicę samozbawienia. Co najmniej w tym sensie jest głęboko niechrześcijański (co nie znaczy, że konfrontacja z nim nie może być dla chrześcijan pouczająca). Niewielkie jest ryzyko w twierdzeniu, że wzrost wpływu nowej wiary jest wprost proporcjonalny do kryzysu chrześcijaństwa. Zderzenie wydaje się nieuchronne, a jego wynik zależy od tego, co chrześcijanie zdołają przeciwstawić rzecznikom New Age: ślepe przywiązanie do tradycyjnej litery swej wiary, czy też żywe odczytanie jej ducha w świetle nowych doświadczeń.

A przecież New Age jest zgorszeniem nie tylko dla chrześcijanina. Kto wie, czy nie większą niechęć budzi ten nowych ruch u ludzi przywiązanych do kanonów klasycznego zachodniego racjonalizmu. Dla umysłu ukształtowanego przez tą filozofię idee New Age to nowe wcielenie starej pokusy, by złożoność istnienia odrzeć z jego tajemnicy i wyjaśnić przy pomocy prostych formuł. Chrześcijańska wiara i "pogańska" filozofia często znajdują się ze sobą w konflikcie - w istocie napięcie między nimi jest nieusuwalne. Ale nieusuwalne jest także ich sprzężenie: oba nakierowane są na transcendencję i w więzi z nią pokładają swą wiarę w godność człowieka. Wydaje się, że znów, jak w czasach średniowiecza, wiara i rozum potrzebują się nawzajem, by wspólnie budować nową syntezę kulturową.

Do tego jednak potrzeba jasnej świadomości stanu rzeczy. Jeśli w New Age będzie się chciało widzieć złośliwą narośl, wyrosłą na zdrowym korzeniu chrześcijańsko-klasycznej cywilizacji, to można być pewnym, że cywilizacji tej największe niebezpieczeństwo grozi ze strony... jej obrońców. Jest bowiem oczywiste, że New Age to rezultat zawodu, jaki człowiekowi naszych czasów sprawiły i wiara, i rozum. Szczepione ze sobą od czasów oświecenia w walce, zapoznały to, co stanowi ich źródło życia: otwartość na transcendencję. Przeniknięte lękiem przed nowoczesnością chrześcijaństwo albo zamykało się w "oblężonej twierdzy", albo gorliwie podążało za "światowymi" nowinkami w obu przypadkach przestając udzielać odpowiedzi na realne dylematy ludzkiej egzystencji. Podobnie rozum: albo pogrążony w kartezjańskim cogito zamykał się w świecie idealnych konstrukcji, tracąc w ten sposób kontakt z rzeczywistością i zrzekając się odpowiedzialności za nią, albo programowo odżegnywał się od wszelkiego odniesienia się do wartości, by wreszcie w pozytywizmie (tak godnym metodologicznego uznania!) zgilotynować sam siebie

Nie pomogą wzajemne oskarżenia. Chrześcijanie głoszący, że Oświęcim i Gułag to proste konsekwencje oświeceniowego racjonalizmu, oddają się identycznemu samorozgrzeszeniu, jak rzecznicy rozumu, tłumaczący dotkliwości naszego wieku fanatyzmem religijnym.

Rozum nie znający swoich granic jest równie bezradny, jak wiara nie licząca się z rozumem. Taki rozum i taki wiara wydają się na pastwę gnozy - tej iluzji, że człowiek sam jest w stanie zapewnić sobie wieczność. I jest to właśnie przypadek New Age.

"The Show Must Go On" - przedstawienie musi trwać: taki jest jest refren ostatniego przeboju Freddiego Mercury'ego. Zawiera się w tym refrenie przesłanie i sztandarowe hasło postawy, która w coraz większym stopniu kształtuje przekonania dziesiątków milionów ludzi. Co kryje się w tych słowach? Heroiczne pogodzenie się z nieuchronnością przemijania czy raczej zgoda na pogrążeniu się w strumieniu przygodności, zachłyśnięcie się wirem doczesnego zgiełku w imię ... czego? "Życia", "człowieka"?

Osobiście w słowach śmiertelnie chorego muzyka słyszę ton rozpaczy i lęku. Nie tylko osobistego. To lęk całego nurtu naszej cywilizacji. Co zostało jej w obliczu ostatecznego wyzwania? The show must go on. Tylko tyle?

Nie należy popadać w łatwe generalizacje - są one nie tylko niesprawiedliwe, ale i one zdradzają lęk przed złożonością świata. Ale też w imię tego respektu dla tej złożoności nie należy zamykać oczu na ogólne kontury rzeczy.

W świąteczny poniedziałek współczesna cywilizacja oddała samej sobie pokłon. Spróbujmy zrozumieć, co z tego wynika.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]