Przed Trybunałem Przemysława Czaplińskiego

Krytyka literacka Przemysława Czaplińskiego nie budzi mego zainteresowania. Ocenę jej wartości pozostawiam Historii. Nie mogę jednak przejść do porządku dziennego nad fałszerstwami, jakie rozpowszechnia on na temat mojej książki, a zwłaszcza pomówieniami wobec mojej osoby ("Wojna o PRL, "TP nr 22/07).

05.06.2007

Czyta się kilka minut

Czapliński nazywa bohatera mojej powieści "pisarzem i tłumaczem", sugerując, że jest to mój autoportret. Akcja "Madame" dzieje się w połowie lat 60., bohater ma wtedy 17-18 lat i jest uczniem liceum. Nie jest więc ani pisarzem, ani tym bardziej tłumaczem. Tym ostatnim nie jest nawet narrator, który w 15 lat później opowiada historię. A że para się on literaturą, powiedziane jest tylko w epilogu, który nie należy do właściwego czasu akcji.

Czapliński stwierdza, że "noc stanu wojennego zostaje [w »Madame«] zrównana z nocą gomułkowską". Jest to stwierdzenie bezpodstawne. Stan wojenny, a także lata 1968-70 przedstawione są jednoznacznie jako drastyczne pogorszenie się sytuacji w PRL: "…władza, po latach względnego umiaru w nękaniu obywateli i rujnowaniu kraju, znów pokazała kły i plugawe oblicze. (...) tryumfowała raz po raz podłość, nikczemność i zbrodnia. Naprzód heca żydowska i antyinteligencka; potem Czechosłowacja: przyjście jej z »bratnią pomocą«; a wreszcie zwykła rzeź w starym, moskiewskim stylu, w Gdańsku, a zwłaszcza w Gdyni. (...) Od półtora miesiąca trwał w Polsce stan wojenny. Po raz kolejny, brutalnie, łamano ludziom kręgosłup; znów wybijano im z głowy marzenia o wolności i o godniejszym życiu. »Powstanie« było stłumione, a łączność ze światem - zerwana. Po miastach jeździły czołgi, chodziły patrole wojskowe, wieczorem zapadała godzina policyjna. Żywność i inne produkty sprzedawano na kartki; aby wyjechać z miasta, trzeba mieć było przepustkę".

Czapliński lansuje tezę, że mój bohater "spowiada się przed Groźnym Trybunałem sprawiedliwości ludowej". Jest to majaczenie kogoś, kto albo nie umie czytać, albo całkowicie zatracił się w złej woli. Mój bohater ani się nie "spowiada", ani przed jakimkolwiek Trybunałem (zwłaszcza sprawiedliwości ludowej), ani tym bardziej po to, "aby w ten sposób ocalić skórę", tylko spisuje część swej historii, którą zamierza opublikować w emigracyjnym wydawnictwie: "Na to, by ta opowieść ukazała się w kraju, nie ma najmniejszych szans. Nie tylko z tego powodu, że jestem na indeksie; również - i przede wszystkim - ze względu na jej treści. Dalej trwa wojna z narodem i nic nie zapowiada, by miało się wkrótce coś zmienić. (...) Rzecz - w formie maszynopisu - zostanie przekazana zaufanej osobie i w teczce dyplomatycznej powędruje na Zachód. Powinna się ukazać najdalej za pół roku".

Czapliński powiada następnie, że mój bohater - w ślad za mną ("jak autor") - wysyłał swoje teksty do "szmatławych, gadzinowych" czasopism PRL-u. "Szmatławymi, gadzinowymi" pismami w PRL były m.in. takie tytuły jak "Walka Młodych", "Żołnierz Wolności", "Prawo i Życie", "Trybuna Ludu". Do żadnego z tych pism, ani im podobnych, mój bohater tekstów nie wysyłał. Co do mnie, drukowałem swoje teksty m.in. w "Tygodniku Powszechnym", "Twórczości", "Dialogu". Czy te tytuły ma na myśli Czapliński, nazywając je "gadzinówkami"?

Pisze dalej Czapliński, że bohater ("jak autor"), "choć nienawidził tamtego państwa, nie zdecydował się współpracować z pismami podziemnymi". Rzeczywiście, trudno było współpracować z pismami podziemnymi, kiedy ich jeszcze nie było. Warto jednak zauważyć, że właśnie z tego powodu bohater zaczął współpracować z wydawnictwami emigracyjnymi: "Od dawna nie miałem złudzeń, gdzie żyję i czym jest władza, która tutaj panuje; a odkąd, nie chcąc dłużej układać się z cenzurą, zacząłem swoje prace drukować na emigracji, poznałem na własnej skórze surowe, karcące ramię sprawiedliwości ludowej. Stało się to szczególnie dotkliwe i uciążliwe, po tym jak na Zachodzie, w latach siedemdziesiątych, ukazała się »Klęska« - ów Conradowski romans, jak niezależna krytyka nazwała moją powieść".

Tak z grubsza przedstawia się rzetelność krytycznoliteracka Czaplińskiego. Nie zawracałbym sobie nią głowy, gdyby chodziło o jakieś absurdalne konstrukcje myślowe, w których recenzent ten się specjalizuje. Rzecz w tym, że metoda preparowania tekstu literackiego służy insynuacji i publicznemu dezawuowaniu mnie nie tylko jako autora, ale i jako człowieka. Czapliński, świadomie zacierając granicę między spreparowanym przez siebie bohaterem a autorem, daje niedwuznacznie do zrozumienia, że opowiadałem się za postawami "zachowawczymi, a nie wojowniczymi". Inaczej mówiąc, że byłem tchórzem, dekownikiem, a swoją "współpracę z gadzinówkami" usprawiedliwiałem megalomańską samooceną własnych prac, uważając je jakoby za "arcydzieła". Na poparcie tych sugestii Czapliński przywołuje listę Wildsteina, na której - o zgrozo - mnie nie ma! Ma to stanowić dowód, że jestem osobnikiem ze wszech miar podejrzanym… jako obywatel, który w nic się nie mieszał i dzięki temu "ocalił skórę".

Jest to zwykła próba zniesławienia. Niestety, redakcja "TP" nie po raz pierwszy publikuje na swych łamach tego rodzaju oszczerstwa pod moim adresem. Trudno mi pojąć, dlaczego to robi. Skoro jednak to czyni, pragnę Czaplińskiemu uprzytomnić (acz czynię to niechętnie i z zażenowaniem), że tak "zachowawcza" organizacja, jaką był KOR, powstała u mnie w mieszkaniu, że należałem do pierwszej redakcji - podziemnego wprawdzie, niemniej zdecydowanie za mało "wojowniczego" - pisemka pt. "Biuletyn Informacyjny"; że byłem wielokrotnie - oczywiście przez pomyłkę, za "niewinność" - zatrzymywany i rewidowany, i że wreszcie - jakże haniebnie, a w każdym razie głupio - niczego na UB nie podpisałem, za co jak najsłuszniej przez kilkanaście lat nie wyjeżdżałem za granicę.

Teraz - stojąc przed Trybunałem Sprawiedliwości Ludowej w osobie uczonego w piśmie Przemysława Czaplińskiego - nareszcie rozumiem swój błąd. Trzeba było podpisać. Zaskarbiłbym sobie w ten sposób Jego życzliwość, a przynajmniej przestałby mnie On - że pozwolę sobie użyć jednej z wybitniejszych Jego figur stylistycznych - "darzyć obcością" ("Czarodziejska szkoła", szkic o powieści Wilhelma Dichtera, "TP" 25/2000). Kto wie, może uznałby nawet moją powieść za arcydzieło? W końcu współpraca ze służbami, zwłaszcza z wywiadem wojskowym - jak zajmująco wywodził ostatnio Ernest Skalski na łamach "Newsweeka" - nie tylko jest usprawiedliwiona, ale wręcz konieczna, jeśli ma przynieść owoc w postaci wielkiego dzieła sztuki.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 23/2007