Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Problem wynika z konstytucyjnej sprzeczności: do czego innego zobowiązuje sposób wyłaniania prezydenta, a do czego innego realne możliwości działania. Kaczyński został wybrany jako ten, który chce zmienić kraj - mimo że polski prezydent nie ma do tego instrumentów. Niemniej taka koncepcja prezydentury miała sens, dopóki rząd powoływał PiS. Ale w 2007 r. PiS władzę stracił i odtąd Lech Kaczyński jest postrzegany jako jeden z liderów opozycji.
Aleksander Kwaśniewski, choć też był przywódcą obozu politycznego (SLD), na użytek "ludu" przypisywał różne role sobie i partii (Oleksy czy Miller jako liderzy partyjni, on jako "ponadpartyjny arbiter"), a wizerunek "prezydenta wszystkich Polaków" długo, bo chyba aż do "afery Rywina", był przyjmowany przez społeczeństwo. Lech i Jarosław Kaczyńscy mają kłopot z rozpisaniem swego przekazu na głosy: po pierwsze, najchętniej śpiewaliby unisono, a po drugie szczególnie Lech nie potrafi nie tylko udawać, ale z trudem przychodzi mu nawet niewielkie naginanie się do przyjętej na chłodno roli. Po trzecie wreszcie, obecny szef rządu jest jego oczywistym konkurentem w kolejnych wyborach prezydenckich.
To w naturalny sposób ogniskuje konflikt na osi prezydent-premier. Zresztą innej drogi chyba nie ma: może jedyną szansą prezydenta jest punktowanie Tuska i wiara, że błędy rządu otworzą mu drogę do zwycięstwa w 2010 r.
Warto jednak pamiętać o doświadczeniach amerykańskich: mimo spektakularnych błędów Busha, John Kerry nie zdołał pokonać go w 2004 r.; zabrakło mu charyzmy, a jego partia zgromadziła wcześniej w społeczeństwie zbyt wiele niechęci. Czekanie na błędy rządu to może być za mało.