Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Niedawno, wywołane swoją kolejną wojną, wróciło Kongo. Ze swoimi ogromnymi, deszczowymi lasami, ze swoją ogromną rzeką, podzieloną na spławne odcinki między spiętrzeniami nieprzebytych katarakt, ze swoimi rybakami, wymyślającymi niezwykłe techniki połowów, Kongo ciągle z kimś walczące, umierające na AIDS...
Parę dni temu - poprzez rzeź urządzoną przez terrorystów - wrócił Bombaj. Bombaj był moim pierwszym miastem w Indiach. Wyruszyłam po załatwieniu formalności wieczorem, przez dzielnicę portową do śródmieścia. Przeraziłam się, bo na ulicach, pod drzewami, na podwórkach leżeli ludzie. Wyprostowani, skręceni, z otwartymi ustami. Pomyślałam, że nagle wybuchła zaraza i nikt nie zdążył mnie uprzedzić. A to bezdomni układali się do snu, setki tysięcy bezdomnych. To był rok 1963, czasy wielkiej nędzy...
Sygnałem wywoławczym tych powrotów jest zwykle nieszczęście. Ono wciąż przebywa w dalekim, ogromnym świecie. Zupełnie niezrozumiałym i obcym, a równocześnie tak bezgranicznie mi bliskim.
Odjazdy
Odjazdami nazywam takie momenty w życiu publicznym, kiedy jakieś wydarzenie ociera się nagle o groteskę, fika koziołka i mruga do nas okiem, a rzeczywistość z piskiem opon odjeżdża na chwilę w nierzeczywistość. Takim wydarzeniem może być awantura o kartofle, o krzesła w Brukseli, o salwę w powietrze, o jakąś wypowiedź w Sejmie czy zajście z posłem w tle.
Najgorsze jest to, że do "odjazdu" dobierają się natychmiast media i traktują go jako niekwestionowane trofeum. Relacjonują go kilkanaście razy w ciągu jednego dnia, zapraszają komentatorów, dyskutantów i rozdymają jak ogromny balon. W końcu czujemy się jakby zanurzeni w obrzydliwym, lepkim kleju, który zatyka pory i utrudnia oddychanie. Z tym klejem zaczynamy utożsamiać życie publiczne.
A tymczasem zdarzające się raz po raz odjazdy należy traktować tak, jak na to zasługują. Z uczuciem, w którym obok zażenowania byłoby przede wszystkim rozbawienie.
Ciemność
Zaczął się ten niedobry, grudniowy czas, w którym coraz szybciej ubywa dnia. Tak to odbierałam już od wczesnego dzieciństwa. Miałam wrażenie, że co roku ciemność zapada wcześniej niż poprzednio i rozrasta się jak jakiś monstrualny grzyb. Miałam ochotę chwycić dzień, złapać go za świetlisty ogon i nie dać mu zniknąć. To trwało mniej więcej do Wigilii. Potem rytuał świąteczny i sylwestrowy zakrywał wszystko i dopiero w Nowy Rok orientowałam się, że dnia "na barani skok" przybyło.
Niedawno ekolodzy weszli na komin elektrowni koło Konina, a w Poznaniu odbywa się właśnie wielka debata klimatologów. A mnie się wydaje, że na tych wszystkich naradach zapomina się o rzeczy najważniejszej. Że któregoś grudniowego dnia dzień wpadnie za horyzont i już się stamtąd nie wydostanie.