Porządek i ogień

Piotr Anderszewski, pianista: Gdy zdarza się, że zdołam pojąć wielkość Mozarta, przeżyć ją, czuję się po prostu dumny, że jestem człowiekiem. I mam poczucie, że mógłbym po tym już umrzeć. Rozmawiała Patrycja Kujawska

20.10.2009

Czyta się kilka minut

Piotr Anderszewski, Filharmonia Krakowska, marzec 2009 r. /fot. Grażyna Makara /
Piotr Anderszewski, Filharmonia Krakowska, marzec 2009 r. /fot. Grażyna Makara /

Patrycja Kujawska: Mieszkał Pan w wielu miejscach na świecie. Taki tryb życia wpisuje się w rodzaj rzemiosła, które Pan uprawia - przecież nomadyzm jest dzisiaj jedną z cech zawodu muzyka. Czy ma Pan poczucie jakiegoś zakorzenienia?

Piotr Anderszewski: Korzenie? Na pewno polskie i węgierskie. Wyjechałem z Polski jeszcze przed studiami i w sumie spędziłem tu mniej czasu niż gdziekolwiek indziej. Są jednak różne typy zakorzenienia i dlatego czuję się z tym krajem bardzo związany, zwłaszcza poprzez wychowanie - od strony ojca i babci (matki ojca), która miała ogromny wpływ na moją siostrę i na mnie. Jestem straszliwie przywiązany do Polski i jednocześnie chorobliwie antypolski. Podobnie myślał Gombrowicz, prawda? Chyba w tym przypadku mogę się z nim identyfikować.

Dla Gombrowicza polskość była bardziej elementem pejzażu duszy niż położenia geograficznego...

Ale i to położenie wpływa na masę rzeczy - również na metafizykę. Bardzo wierzę w klimat i geografię, w to, że te elementy kształtują nasz temperament, naszą osobowość i tożsamość. Chodzi oczywiście o sposób myślenia, stosunek do bliźniego, ale też o aspekt terytorialny - poczucie bezpieczeństwa, zagrożenia czy izolacji. Nieprzypadkowo przecież Hiszpanie kolonizowali tzw. plateaux - wysokie, suche płaskowyże nieco podobne do Andaluzji czy Kastylii, a np. Portugalczycy raczej wilgotne, żyzne niziny. Bardzo bym chciał, żeby ktoś napisał na ten temat książkę.

A wracając do korzeni - tak, z polskością mam problem. Jakżeby inaczej: przecież jestem pół-Węgrem. Myślałem, że to się jakoś z czasem rozwiąże, straci znaczenie, ale będąc poza krajem, widzi się każdy problem inaczej, może nawet ostrzej, lepiej? Nie chcę się w żadnej mierze porównywać do Chopina, ale on będąc pół-Polakiem, mógł wrócić do kraju, a jednak tego nie zrobił. Czuł pewnie, że tę polskość, która skądinąd strasznie w nim siedziała, lepiej ujął za granicą.

Nostalgia?

Tak, tęsknota za czymś utraconym.

A co oznacza dla Pana portugalski termin saudade, czy możemy za jego pomocą określić Piotra Anderszewskiego?

Saudade oznacza właśnie nostalgię, pewnego rodzaju smutek, melancholię, jak również rezygnację i pokorę. Rzeczywiście, jest mi to bliskie. Słownik mówi też o "kontemplacji przemijania i piękna rozkładu, odbieranego z subtelną dumą i radością"...

Cioran pisał, że są trzy rodzaje melancholii: węgierska, rosyjska i portugalska.

Absolutnie tego nie rozumiem. Bo dlaczego rosyjska na przykład - a nie polska? Myślę, że chodzi o słowiański typ melancholii. Co do melancholii - nie zgadzam się z Cioranem. On zresztą nie miał okazji dobrze poznać Polaków. Szkoda, że Słowian często identyfikuje się wyłącznie z Rosjanami...

Ciorana jedną rzecz czytałem. Pamiętam - Bruno Monsaingeon, który bardzo go ceni, podarował mi jedną z jego książek. Jest w tym za dużo paryskiego "intelektualnego mędzenia". I takie rzeczy: że nie wierzy w Boga, ale to, że muzyka Bacha istnieje, sprawia, że można w Boga uwierzyć - on coś takiego powiedział. A przecież to są rzeczy oczywiste! Problem w tym, że Cioran właściwie niczego nie odkrył - cierpiał na bezsenność.

Mistrz Ciorana, Dostojewski, poznał trochę Polaków i był polonofobem.

A ja jestem rusofobem, coraz bardziej. Nie powinienem tego chyba mówić publicznie.

Dobrze, zostawmy tę rosyjską melancholię, skupmy się na węgierskiej.

Jak można mówić o węgierskiej melancholii? Węgry to w rzeczywistości kraj niezwykle żywotny! Jego mieszkańcy mówią językiem niepodobnym do żadnego innego, przez lata najeżdżali ich wszyscy - Turcy, Austria..., ale w przeciwieństwie do ciągle walczących Polaków, Węgrzy wychodzili z założenia: "Co będziemy walczyć, przecież i tak wcześniej czy później sobie pójdą". To naród z wielkim temperamentem, bardzo gwałtowny - ich po prostu roznosi energia. Zresztą to czuć także w muzyce.

Co innego melancholia portugalska. Portugalia - tak odległa od Polski - jest nieco do nas podobna. Oba kraje łączy utrata wielkości i to mniej więcej w tym samym czasie: Polacy stracili ją na rzecz Rosjan, a Portugalia - Holendrów i Anglików. To kraj, który odwrócił się tyłem do Europy i znalazł swoją tożsamość, sens swojego bytu, w oceanie. Fascynujące, zwłaszcza że w tamtej epoce ocean to był koniec świata, pustka! Będąc na samym krańcu Europy - albo jest się narodem trzeciorzędnym, próbującym za wszelką cenę łączyć się z europejskością, albo odwrotnie - próbuje się iść w drugą stronę. A tam czeka ocean, czyli wielka niewiadoma, a zarazem ­otchłań symboliki. Ocean jest jak matka, ewokuje niewyobrażalnie wiele rzeczy. Dzisiaj nie ma zbyt wielu śladów po portugalskim imperium, za to namacalna - zwłaszcza w Lizbonie - jest poezja. W Lizbonie czuję się najlepiej. Kiedy ostatnio otwierając gazetę, znalazła pani cokolwiek o Portugalii? - tam nic się nie dzieje. A ja nie przepadam za zmianami. Im bardziej stabilny jest świat, który mnie otacza, a jego granice dokładniej zdefiniowane, tym łatwiej mogę się "puścić w ocean" - całkowicie, totalnie. Chodzi oczywiście o mój "wewnętrzny ocean".

Może więc nie przypadkiem jest Panu bliski Mozart - ze względu na zawarte w jego dziełach antynomie? Czy ta muzyka - ze swoim emocjonalnym niepokojem, niemożnością dotknięcia czy zdefiniowania szczęścia - szczególnie mocno do nas przemawia? Łatwo się dziś z nią utożsamiać.

Nic podobnego, żyjemy niestety w epoce nadmiernych uproszczeń, wymaga się od nas, byśmy wszystko jasno zdefiniowali. Więc - mogłoby się wydawać - nie ma potrzeby słuchania Mozarta "antynomicznego".

A czy można poczuć sens życia, grając Mozarta?

Grając go, czuję się uprzywilejowany faktem, że żyję. Gdy zdarza się, że jakoś zdołam pojąć wielkość Mozarta, przeżyć ją (nawet nie pojąć, ale właśnie przeżyć), czuję się po prostu dumny, że jestem człowiekiem. I mam poczucie, że mógłbym po tym już umrzeć. Tylko Mozart mi to daje. Słuchając, grając czy pracując nad Mozartem, czuję, że życie jest spełnione - w tym sensie mówię o przywileju.

Co jednak dają jego muzyce te paradoksy?

To jest muzyka bardzo dwuznaczna, właściwie trudno ją w ogóle interpretować. Mocno upraszczając: mamy "radosny" fragment koncertu fortepianowego - gramy go radośnie, potem przychodzi coś smutnego - gramy w sposób smutny. A właściwie powinno być odwrotnie: to, co radosne, powinno być smutne, a to, co smutne - radosne. Bo to się ciągle przewija, przeplata; jest "takie" i "zupełnie inne". "Czarodziejski flet" to kwintesencja tej ambiwalencji. Czarna muzyka, ale tam, gdzie najciemniej, jest też najwięcej światła! To cały Mozart.

A wszystko w dodatku na "klasycznej" (można by rzec: konformistycznej) bazie. Bo przecież Mozart rewolucjonistą nie był; trzymały go ramy klasycyzmu, płatne zlecenia. Na krótko przed śmiercią napisał, że - pozbywszy się kłopotów finansowych - będzie mógł komponować w zgodzie z natchnieniem. To jest wstrząsające. Z drugiej strony - może trzeba wierzyć w przeznaczenie? Że właśnie dobrze, że tak musiało się stać. Ktoś powiedział, że gdyby Mozart ukończył Requiem, ukazałby ludzkości oblicze Boga. A może przeciwnie, wyzwolony z dotychczasowych granic, zwariowałby?

Dla Gombrowicza, którego Pan wcześniej przywołał, człowiek był zawsze skażony formą...

Jako wykonawca muszę mieć do formy stosunek bardzo giętki, zrozumieć różnorakie sposoby jej kształtowania. Nie próbuję jedną formą przyszpilić kompozytora. Ja zresztą tylko interpretuję, nie jestem twórcą.

Jest Pan artystą.

Ale odtwórcą.

A przecież mówił Pan nieraz, że interpretacja to połączenie zamysłu kompozytora z osobowością i kreacją wykonawcy.

W pewnym sensie tak. To temat na długą dyskusję, właściwie, im dłużej gram, tym mniej wiem, jak do tego podchodzić. Na pewno trzeba destylować uczucia, zagubić siebie, co nie jest łatwe. Emocje muszą być, ale później trzeba o nich zapomnieć, zostawić je gdzieś z boku, właśnie wydestylować. Bo przecież nikogo nie obchodzą emocje pianisty. Gdybym zagrał teraz Pani "moje emocje", zaczęłaby się Pani śmiać.

Mozart też nie przelewał bezpośrednio na papier swoich emocji czy prywatnych doświadczeń, przeżyć. A nawet jeśli, to pokazane w sposób niezwykle dyskretny. Tamta epoka była jeszcze epoką dobrych manier...

Powiedział Pan kiedyś, że amator uprawia sztukę z miłością, profesjonalista wzbudza do niej miłość.

Tak. Już nawet zapomniałem, że to kiedyś powiedziałem, ale wciąż się pod tym podpisuję.

Mnie się wydaje, że pasja to robić coś z miłością.

Też.

Przede wszystkim.

Oczywiście - pasja to jest warunek. Ale nie można na tym się zatrzymać, bo to naprawdę nie wystarczy.

Daniel Goleman w książce "Inteligencja emocjonalna" opisuje zjawisko zwane "uskrzydleniem" (flow) - człowiek działa optymalnie niejako poza kontrolą umysłu, w stanie najwyższej koncentracji przy minimalnym wydatku energii psychicznej. Po doskonałym opanowaniu jakiejś umiejętności zmniejsza się aktywność kory mózgowej i przy sprzyjających okolicznościach dochodzi do swego rodzaju oderwania od rzeczywistości. I to jest właśnie kreacja.

W moim przypadku rzeczywiście tak jest. Na scenie myślę o czymś innym, o najbardziej banalnych rzeczach niezwiązanych z muzyką - muzyka jest już we mnie. Ale dojście do takiego stanu wymaga ogromnej pracy. Jest parę anegdot o tytanicznej pracy pianistów. Na przykład Richter prowadził zeszyt, w którym zapisywał godziny długów; oczywiście w stosunku do ćwiczenia. Te długi wzrosły mu do kilkunastu tysięcy godzin, bardzo dokładnie je liczył. Trudno to zrozumieć, ale on był bardzo niemiecki, co czuć w jego muzyce. Ja to zresztą lubię: porządek plus ogień. Jeszcze raz mamy do czynienia z paradoksem.

Cioran powiadał, że muzyka jest uprzywilejowanym rodzajem tęsknoty... Za czym tęskni Piotr Anderszewski?

Rzeczywiście tęsknię: za Polską Jagiel­lonów, za Warszawą przedwojenną. Od rzeczy przyziemnych do metafizycznych. Właściwie chyba za wszystkim. To jest tak jak w tej portugalskiej anegdocie o czasie - jak to jest, że czas mija? A to nie czas mija - to MY przemijamy. Ta konkluzja jest przerażająca.

Piotr Anderszewski (ur. w 1969 r. w Warszawie) to dziś - po Krystianie Zimmermanie - najbardziej znany na świecie polski pianista. Ma w swoim dorobku płytowym utwory Bacha, Beethovena, Schuberta, Brahmsa, Chopina i Szymanowskiego, koncerty fortepianowe Mozarta. W tym roku wydał dwupłytowy album "Piotr Anderszewski at Carnegie Hall" z muzyką Bacha, Schumanna, Janácka, Beethovena i Bartóka. Ostatnio, w "TP" nr 14/09, Patrycja Kujawska recenzowała jego polskie tournée koncertowe. Więcej informacji na oficjalnej stronie artysty www.anderszewski.net.

Wspomniany w rozmowie Bruno Monsaingeon (ur. 1943) to francuski reżyser i skrzypek, autor filmów dokumentalnych o muzykach XX wieku, m.in. o Glennie Gouldzie. Jego dokument "Piotr Anderszewski. Podróżujący fortepian" omawialiśmy w  "TP" nr 13/09 .

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 43/2009