Polska–Niemcy: o wiele słów za daleko

Relacje polsko-niemieckie są złe od dawna i wbrew opinii krytyków Lecha i Jarosława Kaczyńskich rok 2005 nie stanowił tu cezury. PiS kontynuował linię poprzednich rządów, tyle że podlewając ją retoryką deprecjonującą poprzedników. Dopiero ostatnie dni każą mówić o nowej sytuacji w polsko-niemieckich relacjach. Nowej, ale nie lepszej. A alternatywy nie widać.

09.07.2007

Czyta się kilka minut

Jest takie niemieckie powiedzenie: "Ende gut, alles gut" - jeśli wszystko dobrze się skończyło, to w ogóle jest dobrze. A więc, skoro unijny szczyt w Brukseli zakończył się kompromisem, to wracamy do normalności? Do dobrych relacji polsko-niemieckich? Chyba jednak nie, choć rozwiały się już dymy nad brukselskim "polem bitwy" i skończyła się (na razie?) walka o władzę i wpływy w przyszłej konstrukcji europejskiej. Bo przecież o to idzie gra i nikt temu nie zaprzecza: Niemcy, Polska, Wlk. Brytania, słowem każdy z 27 krajów Unii chce uzyskać dla siebie jak najlepszą pozycję. To uprawnione. Tak było w przeszłości, przy okazji każdego szczytu europejskiego, a na końcu znajdowano kompromis akceptowalny dla wszystkich.

Ale negocjowanie, nawet twarde - to jedno. Sięganie po agresywny język konfrontacji, zarzucanie adwersarzom jak najgorszych intencji - np. Niemcom, że stają się "prokuratorem" Polski (jak stwierdza po brukselskim szczycie pełnomocnik polskiego MSZ ds. kontaktów polsko-niemieckich) albo że odradzają się w nich demony z przeszłości (z wypowiedzi premiera) - to drugie. "Po Brukseli" trudno będzie wyleczyć rany, zwłaszcza na linii Warszawa-Berlin.

Materia i metoda

Powstaje wszelako pytanie: czy Polska zasadnie znalazła się na europejskiej "ławie oskarżonych", grożąc wetem wobec traktatu reformującego Unię? Odpowiedź brzmi: nie. Zabieganie o narodowe interesy jest - jak powiedziano - tak stare jak europejska integracja. W jej historii bywały spotkania bardziej kontrowersyjne niż to w Brukseli. Np. w Nicei w 2000 r., gdzie na najdłuższym szczycie Wspólnot toczyła się prawdziwa bitwa o wpływy w brukselskich instytucjach. Albo wcześniej, gdy podczas brytyjskich negocjacji akcesyjnych "żelazna dama" Margaret Thatcher wyrywała pazurami specjalne ulgi finansowe, choć dla zamożnej Brytanii nie była to sprawa "być albo nie być".

Także tym razem Brytyjczycy postąpili znacznie bardziej kontrowersyjnie - patrząc z punktu widzenia Unii jako całości - niż którykolwiek z pozostałych krajów. Pod naciskiem Londynu w tekście nowego traktatu nie znajdzie się Karta Praw Podstawowych: istotny element pierwotnego projektu eurokonstytucji, składająca się z 54 artykułów, w których mowa o godności człowieka, wolności, równości, solidarności, prawach obywatelskich itd. Dokument opiera się na liczącej 50 lat Europejskiej Konwencji Praw Człowieka (ale zawiera też nowe elementy, np. o ochronie danych). Owszem, Polska czy Irlandia zgłaszały zastrzeżenia poszczególnych punktów Karty (np. praw socjalnych), niemniej to pod naciskiem Brytyjczyków spis wartości, z których Europa może być dumna, został zdegradowany do przypisu. Jak w przyszłości Unia ma domagać się od Rosji przestrzegania praw człowieka, albo wolności religii od Turcji, gdy sama obniża politycznie rangę swego katalogu wartości?

W porównaniu z brytyjskimi działaniami, polskie zabiegi o uzyskanie lepszej pozycji w systemie liczenia głosów wydają się - na pozór - czymś niewinnym. Ale tylko na pozór. Bo "tonacja określa muzykę". Także, a może zwłaszcza, w Unii. Podczas gdy brytyjski rząd forsował swoje interesy profesjonalnie i po cichu, rząd polski czynił wokół swego stanowiska niebywały hałas, nieustannie bijąc na alarm. Już tylko przez to Warszawa sporo straciła. Skutek: nie tylko stare kraje, jak Włochy czy Luksemburg, reagowały irytacją na kolejne "wystrzały" kierowane z Warszawy przeciw Berlinowi, ale także kraje mniejsze i nowe, jak Węgry, Słowacja czy Estonia, w których interesie Polska także miała ambicję występować.

Nieskuteczna taktyka

W samych zaś Niemczech retoryka polskiego rządu nie spotkała się ze zrozumieniem i nikogo nie przekonała. Przeciwnie, wywołała powszechne oburzenie. Zwłaszcza użycie przez Jarosława Kaczyńskiego polskich ofiar wojny jako argumentu w sporze o system liczenia głosów wywołało efekt przeciwny od zamierzonego.

"Polska nie tylko ma prawo, ale - podobnie jak Izrael - obowiązek przypominać o tragicznej historii. Bo zaciążyła ona nad losem obecnych, lecz również przyszłych pokoleń Polaków. Słuchajmy tych, którzy jak rabin Andreas Nachama, dyrektor fundacji »Topografia terroru«, mówią, że »Polska ma prawo mówić o swej historii i domagać się, aby utrwaliła się w świadomości Niemców«. Życia milionów obywateli nie przywrócimy. Ale pamięć o nich powinna być ważnym elementem europejskiej, a nie tylko polskiej, świadomości" - tak pisze Maciej Korkuć w "Rzeczpospolitej" (z 4 lipca), broniąc premiera.

Święte słowa. Problem w tym, że celem taktyki Jarosława Kaczyńskiego, w której sięgnął po tak mocny argument, nie było utrwalenie w niemieckiej świadomości prawdy historycznej (cel słuszny, o czym będzie jeszcze mowa), ale polepszenie pozycji Polski w Unii. Tymczasem większość Niemców, w tym polityków, nie rozumie tych nowych, otwarcie już antyniemieckich tonów płynących z Warszawy. Dla nich Polska jest normalnym krajem, partnerem w Unii i NATO, którego żołnierze wspólnie z niemieckimi walczą w Afganistanie. Granica polsko-niemiecka jest zagwarantowana; niemieccy wypędzeni, choć o nich głośno, są (jakkolwiek brutalnie to zabrzmi) grupą na wymarciu. Polscy i niemieccy historycy zgadzają się, że w XX stuleciu Niemcy zadali Polakom niezmierzone cierpienia.

Skąd więc takie emocje - w 62 lata po wojnie i w

18 lat po odzyskaniu przez Polaków wolności, a przez Niemców - wolności i jedności?

Luka w świadomości

Obecny konflikt wyostrza spojrzenie, a patrząc wstecz, dostrzec można pewną fatalną lukę. Lukę w - skądinąd ogromnej - niemieckiej "pracy nad pamięcią": otóż Polska zajmowała w niej co najwyżej rolę poboczną. Oczywiście, w szkołach uczono i uczy się nadal, że w 1939 r. Niemcy napadli na Polskę i ją okupowali. To wiedza, nazwijmy ją, racjonalna. Natomiast emocjonalnie Niemcy - mowa o społeczności, nie o jednostkach-wyjątkach, angażujących się na rzecz polsko-niemieckiego pojednania przed rokiem 1989 i później - nigdy nie przyswoili sobie do końca świadomości "Polaków jako ofiar". Bynajmniej nie ze złej woli: już od lat 60., od "procesów oświęcimskich" (procesów strażników z Auschwitz we Frankfurcie nad Menem), które stały się katalizatorem dyskusji o okresie 1933-45, dyskurs o ofiarach zdominował Holokaust. Świadomość mordu na Żydach przysłoniła niejako inne zbrodnie. Na drugim miejscu w tej "hierarchii ofiar" (straszne sformułowanie, ale używane w dyskusjach historyków) uplasował się z czasem potężny Związek Sowiecki: mocarstwo, którego wojska przez prawie pół wieku stały na niemieckiej ziemi, stanowiąc podczas "zimnej wojny" realne zagrożenie.

Polska, po 1945 r. przesunięta na zachód i "obdarowana" przedwojennymi niemieckimi terytoriami, odgrywała w niemieckiej świadomości winy mniejszą rolę, jako - nazwijmy to - "ofiara drugiej kategorii". Dopiero po warszawskim geście Willy'ego Brandta (jakkolwiek padł on na kolana pod Pomnikiem Getta, odebrano to jako gest wobec Polski), a potem po wielkiej akcji pomocy dla Polaków, jaka ruszyła po ogłoszeniu stanu wojennego, Niemcy okazali wobec Polaków emocje, w których pewną rolę odgrywała także świadomość winy (bądź, w przypadku młodszych pokoleń, historycznej odpowiedzialności).

Nie chodzi o to, by szukać winnych tego stanu rzeczy; zresztą, jeśli już, najbardziej winnym jest chyba "zimna wojna", która wyłączyła Polskę nie tylko z procesów politycznych, ale też z historycznych debat toczących się w zachodniej części Europy.

Czy dziś, 62 lata po wojnie, możliwe jest naprawienie tego deficytu w niemieckiej pamięci? To trudne, ale próbować trzeba. I takie próby są podejmowane, by wymienić np. powstanie polskiego Centrum Badań Historycznych w Berlinie lub niedawne wystawy prezentowane w Niemczech:

o zbrodniach Wehrmachtu w 1939 r. czy o polskich robotnikach przymusowych.

Niezależnie od tego byłoby dobrze, gdyby świadomość tego deficytu mieli niemieccy politycy i dziennikarze, komentujący nie tylko niedawne wypowiedzi polskich polityków, ale też np. polskie reakcje na plany Eriki Steinbach czy niemiecką debatę o własnych ofiarach (wypędzenia, nalotów itd.; opisywaną także na łamach "TP").

Historia wprawdzie toczy się nadal, ale przeszłość tak szybko nie przemija. Zwłaszcza w kraju, gdzie dopiero po 60 latach powstało Muzeum Powstania Warszawskiego. Polska ma prawo przypominać o historii, a pamięć o niej powinna być także elementem europejskiej świadomości.

Przekreślanie przeszłości (bliższej i dalszej)

Rzecz w tym, że aby to osiągnąć, potrzebna jest żmudna i na pozór mało atrakcyjna praca u podstaw. Poza tym, aby inni szanowali naszą historię, powinniśmy szanować ją sami. Trochę żal, że formacja Lecha Kaczyńskiego, budowniczego Muzeum Powstania, od dawna deprecjonuje działalność ludzi zaangażowanych w pojednanie polsko-niemieckie jeszcze przed 1989 r. Jarosław Kaczyński mówi o potrzebie zachowania pamięci historycznej, a zarazem demontuje część tej pamięci - twierdząc, że ludzie, którzy działali na rzecz pojednania z Niemcami, byli może szlachetni, ale politycznie naiwni i per saldo szkodliwi.

Dlaczego to robi? Po dwóch latach rządów PiS odpowiedź może brzmieć tak: z podobnych powodów, dla których deprecjonuje osiągnięcia polityki zagranicznej po 1989 r., zapowiadając - jak w jednym z wywiadów latem 2006 r. - że teraz prowadzona będzie twarda polityka, a to, co było przedtem, to była "polityka na kolanach", "polityka białej flagi". Określenia, które stały się już skrzydlatymi słowami, powtarzanymi jak aksjomat np. przez minister spraw zagranicznych Annę Fotygę w odpowiedzi na wszelkie zarzuty.

W psychologii takie podejście nazywa się "twórczym zniszczeniem": aby wyciągnąć człowieka z kłopotów i pomóc mu w stworzeniu nowego "ja", czasem trzeba wcześniej zniszczyć to, co stare. Tylko czy warto niszczyć dorobek pojednania sprzed 1989 r. (mimo, a może dlatego że jest to dziś słowo niemodne, będziemy się go trzymać). Oraz - jedno z drugim się łączy - czy warto deprecjonować osiągnięcia Polski w polityce międzynarodowej po 1989 r.?

Zyski z pojednania

Polacy i Niemcy, którzy przed 1989 r. (a po części to także historia "Tygodnika") działali na rzecz pojednania, nie byli naiwnymi romantykami. To, co robili Stanisław Stomma czy Władysław Bartoszewski, było także polityką, prowadzoną na miarę okoliczności. "Nasze wysiłki na rzecz pojednania miały dwa powody - mówił w 1995 r. Jerzy Turowicz. - Po pierwsze, kierowała nami nasza wiara chrześcijańska, wierność ewangelicznej zasadzie przebaczenia i miłości bliźniego. Po drugie, polityczny realizm i świadomość, że nasze dwa narody były, są i pozostaną sąsiadami. Ten fakt zobowiązywał nas - także w interesie pokoju - do przezwyciężania wrogości. Byliśmy świadomi, że w ówczesnych warunkach trzeba zacząć od podstaw, od kontaktów między konkretnymi ludźmi, zanim dojdzie do zbliżenia między rządami czy państwami". Chodziło o polityczną kalkulację: jeśli Polska ma się kiedyś wyzwolić spod dominacji ZSRR i zwrócić ku Zachodowi, to jedyna droga prowadzi przez Niemcy.

Co ciekawe, mówiąc o pamięci, Turowicz polemizował z listem biskupów polskich z 1965 r. (wtedy bronił listu; w latach 90. mógł polemizować). Mówił: "Niech wolno mi będzie sformułować jedno zastrzeżenie do jego treści. Biskupi napisali do swych niemieckich współbraci: »Spróbujmy zapomnieć! Nie prowadźmy już dalszej polemiki, dalszej zimnej wojny, rozpocznijmy dialog«. Dlaczego mam zastrzeżenie do tego zdania? Oczywiście biskupi mieli rację, wzywając do dialogu. Ale wezwanie »Spróbujmy zapomnieć!« nie jest ani realistyczne, ani słuszne. Pokolenie Polaków, którzy przeżyli wojnę i okupację, nie może zapomnieć. Sądzę zresztą, że to samo dotyczy chyba także niemieckiego pokolenia wojennego. Dopiero kolejne generacje, dla których wojna i jej okrucieństwa staną się historią albo już są historią, będą mogły zapomnieć. Choć z drugiej strony, może w ogóle nie powinno się zapomnieć, a przeciwnie, powinno się przechować pamięć po to, aby to się już nigdy nie powtórzyło". Widać tu, że nieprawdziwa jest teza, iż pojednanie oznaczało zapomnienie.

Gdyby nie działalność przed rokiem 1989, wiele spraw dziś uważanych za oczywiste, nie poszłoby tak łatwo. Począwszy od 1989 r., gdy Polska uzyskała poparcie RFN dla reform, a potem wchodziła do

NATO i Unii, także dzięki poparciu Niemiec. W 1995 r. politolog Dieter Bingen (dziś dyrektor Deutsches Polen Institut) pytał: "Dlaczego we współczesnych Niemczech Polska ma dziś sojusznika popierającego jej starania w Europie Zachodniej?". I odpowiadał: bo w niemieckich elitach istnieje propolskie lobby. "Jego rdzeń tworzyli w przeszłości ludzie z dawnych Niemiec Zachodnich niosący ideę pojednania, popierający wymianę gospodarczą i kulturalną oraz ludzie z demokratycznej opozycji w NRD, dla których idea wolności związana była właśnie z Polską".

Na kolanach?

NATO i Unia: w tych dwóch najważniejszych sprawach polska polityka okazała się skuteczna nie tylko dlatego, że była konsekwentna (i miała wsparcie na Zachodzie), ale także dlatego, że opierała się na zasadzie kontynuacji: choć w Polsce rządy zmieniały się często, każdy kolejny kontynuował linię poprzedników. Także postkomuniści, którzy po raz pierwszy wrócili do władzy już w 1993 r., a wkrótce potem obsadzili na dziesięć lat Pałac Prezydencki, za swoje cele uznali sformułowane przez "solidarnościowych" poprzedników. Aleksandrowi Kwaśniewskiemu i jego formacji można zarzucić wiele, ale nie w tej sprawie.

Była to także polityka realistyczna, jeśli chodzi np. o relacje z Rosją. Fakt, że dziś wielu polityków zachodnich przyznaje Polsce - poniewczasie - rację w ocenie ewolucji państwa rosyjskiego i uznaje, że to Warszawa posiada jedne z najlepszych w Europie (o ile nie najlepsze) zaplecze eksperckie, nie jest zasługą ani tego czy innego rządu, ani "twardej" polityki po 2005 r. To efekt trwającej kilkanaście lat żmudnej pracy, polegającej także na przekonywaniu ludzi z Zachodu do polskiego oglądu sytuacji. A że w relacjach z samą Rosją więcej nie udało się osiągnąć ani rządom "solidarnościowym", ani postkomunistycznym? Stara maksyma głosi, że "polityka to sztuka możliwości".

Ale NATO i Unia, czyli "uzachodnienie" Polski, to nie wszystko.

Mówi się dziś, że w 2000 r. w Nicei "Polska uzyskała" korzystną pozycję w Unii; tę, której obowiązywanie przez kolejnych dziesięć lat polska delegacja wynegocjowała w Brukseli, co PiS prezentuje jako sukces. Tymczasem to nie enigmatyczna "Polska" uzyskała Niceę, ale konkretni ludzie: ówczesny premier Jerzy Buzek i ówczesny szef MSZ Władysław Bartoszewski (zresztą przy poparciu m.in. Niemiec).

Inny przykład: władze Fundacji Polsko-Niemieckie Pojednanie, mianowane po 2005 r. (wymiana kadr odbywała się w niej po każdych wyborach; w tym fakcie nie było więc nic niezwykłego) prezentują dziś - i słusznie, bo jest co prezentować - bilans zadośćuczynienia dla polskich ofiar III Rzeszy, które wypłacano w minionych latach. Warto więc przypomnieć, że zadośćuczynienie to zostało wywalczone w latach 1998-2000 podczas niezwykle trudnych negocjacji przez rząd AWS-UW, a dokładniej przez konkretnych ludzi (wymieńmy niektórych: Bronisław Geremek, szef MSZ; Wiesław Walendziak, szef Kancelarii Premiera; negocjatorzy Jerzy Kranz i Bartosz Jałowiecki...). Słowo "wywalczone" jest na miejscu, bo gdy w 1998 r. kanclerz Schröder zapowiedział utworzenie funduszu mającego wypłacać zadośćuczynienie, nie było wcale oczywiste, że otrzymają je także Polacy, ani, potem, w jakiej wysokości.

Kolejna sprawa: roszczeń niemieckich wysiedleńców, a ściślej - niewielkiej części z kilku milionów wysiedleńców. W tej kwestii osiągnięto najwyraźniej tyle, ile było do osiągnięcia - rząd Gerharda Schrödera, a potem rząd Angeli Merkel uznały, że roszczenia są bezzasadne (co potwierdziły wspólne polsko-niemieckie ekspertyzy prawne). Nie jest to bynajmniej mało, jeśli przypomni się rok 1998 i ówczesną "wojnę na rezolucje" między Sejmem a Bundes-

tagiem, której przyczyną była beztroska, z jaką w trwającej wtedy w Niemczech kampanii wyborczej chadecja (zagrożona utratą elektoratu wysiedleńczego) sięgnęła po instrumentalizowanie historii, czyli po rytualne zaklęcia o "prawie do ojczyzny" - niewiele znaczące, ale świadczące o niezrozumieniu, że jest to zabawa z ogniem. Rok 1998 i 2007 dzieli epoka, a trwający przez te lata spór - jednym z jego aspektów było de facto storpedowanie planu budowy Centrum Wypędzonych (pojawił się on w 1999 r., a "Tygodnik" był pierwszą polską gazetą, która o nim pisała) - prowadziły kolejne polskie rządy. Rząd PiS na pewno nie osiągnie tu więcej.

To, co powiedziano powyżej, może być także dowodem, że nie jest prawdą, iż dopiero po 2005 r. zaczęto dostrzegać znaczenie historii i jej roli w polityce. Czym innym, jak nie aktywną "polityką historyczną", był wieloletni spór wokół projektu Eriki Steinbach albo starania o zadośćuczynienie dla polskich ofiar wojny?

Stare w nowej oprawie

Po 2005 r. niewiele się zmieniło, jeśli chodzi o materię polskiej polityki zagranicznej. PiS kontynuował linię poprzednich rządów, także wobec Niemiec czy Rosji - borykając się ze wszystkimi jej ograniczeniami, odziedziczonymi po poprzednikach. Różnica była "tylko" taka, że kontynuacji towarzyszyła nowa retoryka, deprecjonująca tychże poprzedników i zapowiadająca, że "odtąd wszystko stanie się nowe".

Było to w gruncie rzeczy nic innego jak powielenie retoryki używanej w polityce wewnętrznej (projekt "IV Rzeczypospolitej"), czemu towarzyszyło pragnienie szybkich sukcesów, którymi można by się pochwalić przed opinią publiczną - jako dowodem na skuteczność "polityki zagranicznej sił patriotycznych" (Michał Kamiński). W ten sposób polityka zagraniczna stała się pochodną polityki wewnętrznej. Nie poszła jednak w ślad za tym żadna nowa, spójna koncepcja polityki wobec Niemiec.

A skoro PiS kontynuował w gruncie rzeczy politykę zagraniczną poprzedników, usiłując zarazem sprawiać wrażenie, że jest inaczej, tym większe znaczenie przypadać musiało stylowi: językowi i retoryce. Ta ostatnia, początkowo sceptyczna wobec Niemiec oraz ścisłej współpracy polsko-

-niemieckiej, z czasem zaczęła stawać się coraz bardziej konfrontacyjna.

Aż do ostatnich dni: gdy premier dziś mówi o Niemczech, można odnieść wrażenie, że nie jest to już język intelektualnego zaplecza PiS (by wymienić takie postacie jak Marek Cichocki czy Dariusz Gawin), ale język, jakim mówi od lat o. Tadeusz Rydzyk (wizja Niemiec jako wroga Polski). Taka taktyka niewiele przyniesie; co najwyżej utwierdzi Niemców w przekonaniu, że winę za złe relacje polsko-niemieckie ponosi bardziej strona polska.

Rok 2009

Jesienią 2009 r. w Polsce odbędą się wybory do Sejmu, a w Niemczech do Bundestagu. Czy coś zmienią? Po stronie niemieckiej pewnie niewiele. Być może zmieni się układ rządzący, jeśli chadecji i liberałom uda się utworzyć koalicję. Ale także wtedy w polityce zagranicznej, dziś zdominowanej przez Angelę Merkel, można spodziewać się kontynuacji. A może być gorzej, jeśli wygra SPD z jej "schröderowską" schedą. Jeśli do tego zawrze koalicję z antyamerykańską i protekcjonistyczną w sprawach gospodarczych Partią Lewicy, powstałą z połączenia postkomunistów i lewicowych odprysków z zachodnich landów, będzie gorzej niż źle.

A po stronie polskiej? Czy zmiana władzy na rzecz PO coś by zmieniła? Wątpliwe, bo problem leży głębiej, a nie - jak twierdzi np. Adam Krzemiński z "Polityki" - w ostatnich dwóch latach rządów PiS. Po pierwsze, nie ma powrotu do stanu "sprzed": ani do lat 90., ani sprzed 2005 r., bo już wtedy relacje polsko-niemieckie były złe. Po drugie, obecna opozycja nie ma alternatywnego programu dla polityki wobec Niemiec.

Jedną z przyczyn marazmu - także intelektualnego, bo trudno za alternatywę uznać samą tylko krytykę PiS-u - jest zawłaszczenie przez Jarosława Kaczyńskiego słowa "patriotyzm". Premier stworzył klimat, w którym polityk (czy publicysta) występujący przeciw jego wizji naraża się na zarzut, że należy do "partii białej flagi", "wbija rządowi nóż w plecy", żyje za niemieckie pieniądze itd. To i tak pół biedy, bo można spotkać się z czymś gorszym - jak byli ministrowie spraw zagranicznych, których wystąpienie w 2006 r. Antoni Macierewicz skomentował w typowy dla siebie sposób. Taki klimat utrudnia nie tylko szukanie politycznych alternatyw, ale nawet dyskusję na poziomie przed-politycznym.

Tymczasem Polacy i Niemcy potrzebują i dyskusji, i alternatywy. Trzeba coś zrobić, żeby było inaczej. Lepiej późno niż wcale. Bo w końcu zawsze może być jeszcze gorzej - jak mawia Władysław Bartoszewski, który od pewnego czasu odmawia komentowania stosunków polsko-niemieckich.

  • WOJCIECH PIĘCIAK (ur. 1967) jest kierownikiem działu zagranicznego "TP". Autor książek o Niemczech i stosunkach polsko-niemieckich, m.in. "Niemiecka pamięć. Współczesne spory w Niemczech o miejsce III Rzeszy w historii, polityce i tożsamości (1989-2001)".
  • JOACHIM TRENKNER (ur. 1935) jest berlińskim korespondentem "TP". Brał udział w "powstaniu czerwcowym" w NRD w 1953 r. W latach 60. uciekł z NRD do USA; był reporterem "Newsweeka". Po powrocie do RFN pracował jako reporter telewizji SFB w Europie Wschodniej; inwigilowany przez Stasi. Dzięki niemu w niemieckiej debacie zaistniał Wieluń: miasto zniszczone przez Luftwaffe 1 września 1939 r., na kilka minut przed atakiem na Westerplatte.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, kierownik działów „Świat” i „Historia”. Ur. W 1967 r. W „Tygodniku” zaczął pisać jesienią 1989 r. (o rewolucji w NRD; początkowo pod pseudonimem), w redakcji od 1991 r. Specjalizuje się w tematyce niemieckiej. Autor książek: „Polacy i Niemcy, pół… więcej
(1935-2020) Dziennikarz, korespondent „Tygodnika Powszechnego” z Niemiec. Wieloletni publicysta mediów niemieckich, amerykańskich i polskich. W 1959 r. zbiegł do Berlina Zachodniego. W latach 60. mieszkał w Nowym Jorku i pracował w amerykańskim „Newsweeku”.… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 28/2007