Polska czyta Mendozę

Mendoza uważany jest za "pana od humoresek", stąd jego zasadnicza polemika z religią przemknęła niezauważona między jednym dowcipem a drugim.

29.06.2010

Czyta się kilka minut

Eduardo Mendoza / fot. Tomasz Gzell / PAP /
Eduardo Mendoza / fot. Tomasz Gzell / PAP /

Taka sztuka dawno nikomu się nie udała: Eduardo Mendoza jest bodaj jedynym prócz Artura Péreza Reverte hiszpańskim współczesnym prozaikiem, który rychło doczeka się polskiej edycji praktycznie całego swojego dorobku. Nie osiągnęli tego, jak dotąd, tak znaczni luminarze pióra z Hiszpanii jak Javier Marías czy Antonio Mu?oz Molina, którzy, choć bardzo cenieni u siebie i intensywnie tłumaczeni, u nas, mimo kilku opublikowanych powieści, nie przedarli się wcale do szerszej czytelniczej świadomości.

Lekka komedia

Mendoza nie od razu stał się pupilem publiczności i recenzentów, ale jego polskie dzieje sięgają 1980 r., kiedy to ukazał się przekład debiutanckiej "Prawdy o sprawie Savolty". W Hiszpanii powieść narobiła szumu, a to dlatego, że mieściła w sobie sugestywny opis przedwojennej Barcelony oraz kryminalne wątki - a takie łączenie gatunku rozrywkowego z realistycznymi ambicjami, dziś powszechne, w epoce frankizmu jawiło się niemal jak objawienie. Rzecz ujrzała światło dzienne kilka miesięcy przed śmiercią Franco i związaną z nią wielką polityczną zmianą: tym samym "Prawdę..." potraktowano jako zwiastun nowych (literackich) czasów.

Od PIW-owskiej edycji tej powieści musiało upłynąć lat siedemnaście, by ukazał się kolejny "Mendoza" - był to "Rok potopu", po którym przyszła "Lekka komedia", obie nakładem Muzy. Powieści te zauważono - i właściwie tyle; prawdziwe wejście barcelońskiego pisarza do Polski miało miejsce w 2003 r., kiedy to Znak opublikował chronologicznie trzecią część humorystycznego tryptyku o szalonym detektywie: "Przygoda fryzjera damskiego" okazała się wielkim komercyjnym sukcesem i pociągnęła za sobą najpierw wcześniejsze części cyklu ("Sekret hiszpańskiej pensjonarki" i "Oliwkowy labirynt"), a potem kolejne teksty. Obecnie Mendoza doczekał się własnej autorskiej serii, w której ukazują się wznowienia wcześniejszych polskich wydań, jak i utwory dotąd niepublikowane - do końca przyszłego roku poznamy je wszystkie, i świeże "Żywoty świętych", i te sprzed lat, jak "Niesłychana wyspa" czy "Ostatnia podróż Horacio Dosa".

O ile w przypadku Péreza Reverte przyczyna sukcesu jest dość oczywista, to z Mendozą sprawa nie jest już tak prosta, jako że pisarz to znacznie bardziej złożony. Tym, co zachwyciło polskich czytelników, była humoreska, reklamowana przez wydawcę jako "tarantinowska" (przymiotnik niezbyt uzasadniony, ale skuteczny - no a promocję oceniać należy przez pryzmat skuteczności wszakże).

Polska literatura cierpi raczej na niedostatek prozy jednocześnie śmiesznej i dobrej. Zresztą nie tylko polska. Podczas zeszłorocznego spotkania z czytelnikami w Krakowie Mendoza, pytany o sukces swoich humoresek, powiedział, że problem z literaturą zabawną polega na tym, iż traktowana jest jako coś łatwiejszego - i mniej ważnego - nawet przez jej autorów, podczas gdy w rzeczywistości wymaga więcej pracy niż proza serio.

Lump-detektyw

I rzeczywiście: co by nie mówić o detektywistycznym tryptyku, wszystkie trzy powieści wyróżniają się znakomitym warsztatem i kompozycją. Ich nienazwany bohater i narrator, pensjonariusz zakładu dla psychicznie chorych, potem właściciel skromnego fryzjerskiego interesu, wywodzący się z nizin społecznych rozbitek życiowy, cechujący się zaradnością i niepospolitym intelektem, zostaje wmieszany w kryminalne afery za sprawą komisarza policji Floresa. W "Sekrecie hiszpańskiej pensjonarki" bohater mierzy się z zagadką zaginięć uczennic żeńskiej szkoły klasztornej, a w "Oliwkowym labiryncie" domorosłemu detektywowi powierza się przekazanie okupu, który jednak w wyniku pomyłki nie trafia tam, gdzie trzeba, co zmusi bohatera do rozwiązywania zawiłej intrygi. Zaś w "Przygodzie fryzjera damskiego" teraz już były pensjonariusz otrzymuje zlecenie polegające na wykradzeniu pewnych dokumentów, co znowu wplątuje go w grubszą aferę.

Takie streszczenia nie oddają oczywiście uroku i tempa tych historii: Mendoza pokazuje wirtuozerię w konstruowaniu szalonych fabuł, pełno tu pościgów, zasadzek, niespodziewanych zwrotów akcji, przebieranek i pomysłowego zdobywania informacji. Do tego dochodzi galeria farsowych postaci, spora dawka obyczajowej satyry (wyjątkowo dobrze, mam wrażenie, czytelnej nad Wisłą: niezależnie, czy autor robi sobie żarty - bezlitosne - z polityków, z klasy wyższej, czy z krajowej kinematografii, kpiny te adekwatne są do polskiego kontekstu, nawet chyba czasem bardziej niż do oryginalnego...), ale nade wszystko język.

Moc tryptyku bierze się bowiem z kreacji głównego bohatera i jego sposobu opisywania świata: ów lump-detektyw o złotym sercu i złotych ustach posługuje się frazą wręcz cervantesowską, jego rozbudowane zdania są soczyste i oratorskie niemalże, co zderza się z mizernymi realiami owym językiem opisywanymi - i stąd efekt (bardzo udatnie odtworzony w polszczyźnie przez tłumaczkę Marzenę Chrobak). To bez wątpienia rezultat zawodowego doświadczenia Mendozy, który wiele lat pracował jako tłumacz i zderzał się z różnymi rejestrami mowy, w tym głównie z bombastycznym żargonem biurokratyczno-formalnym.

Bohater tryptyku jednak nie tylko śmieszy, ale i wzrusza, jest od nas kompletnie odmienny, ale zarazem jakoś wyjątkowo bliski. W kontekście hiszpańskiej tradycji literackiej od razu rzuca się w oczy więź między barcelońskim detektywem a typowym bohaterem siedemnastowiecznej powieści łotrzykowskiej, zwanej pikareską. Była ona antytezą dla dworskiej wypacykowanej prozy, pełnej historii o arkadyjskich pasterzach, szlachetnych rycerzach i pięknych damach. "Łazik z Tormesu", i jego liczna progenitura, opisywał świat społecznych nizin, boleśnie realistyczny, gdzie zamiast romansów panuje nędza, a zamiast kodeksu honorowego rządzi twarde prawo ulicy. Pícaro chodził głodny i obdarty, i choć dopuszczał się często postępków haniebnych - to po to, by jakoś przeżyć. Czytelnik śmiał się z jego perypetii, odczuwał moralną wyższość - ale zarazem nieporównanie więcej łączyło go z takim Łazikiem niż mężnym Amadisem z Walii czy śliczną pasterką Galateą.

Mendozowski lump wpisuje się w ten sam typ postaci: niby taki żałosny i śmieszny, niby bawią nas jego sentencje i pomyłki, ale jednocześnie każdy z nas, uczciwie patrząc, prędzej odnajdzie się w tym barcelońskim oberwańcu niż w Robercie Langdonie z powieści Dana Browna czy Isabelli Swan ze "Zmierzchu".

Kosmita i typy łotrzykowskie

Polski sukces "Sekretu hiszpańskiej pensjonarki" i reszty stał się wielki, że do autora przylgnęła łatka pisarza-humorysty. Pewnie dlatego kolejną powieść - "Mauricio albo wybory" - przyjęto raczej chłodno (fakt, śmiać się to tam nie ma z czego); ale już "Niezwykła podróż Pomponiusza Flatusa" w zeszłym roku, a "Bez wiadomości od Gurba" w tym - cieszą się powodzeniem i licznymi omówieniami. Słusznie: Mendoza jest humorystą wytrawnym. "Bez wieści od Gurba" to powieść publikowana w odcinkach przed 20 laty, a do tego mocno zakorzeniona w realiach Barcelony i w konkretnym okresie (przygotowania do igrzysk olimpijskich w 1992 r.) - okazuje się jednak, że czytana poza tym kontekstem wciąż bawi i pozostaje świeża.

Autor sięga tu do konwencji science fiction, acz raczej w jej superklasycznym wydaniu: narrator-kosmita ląduje w Barcelonie, by odszukać swojego kolegę - i przy okazji snuje refleksje nad obyczajowością Ziemian - zupełnie jak w Wolterowskim "Mikromegas", uważanym za pierwszy tekst o lądowaniu obcych. Skojarzenie z Wolterem jest tu jak najbardziej zasadne, Mendoza używa bowiem fantastycznonaukowych wątków tylko po to, by zyskać dystans potrzebny do obserwacji - i, oczywiście, źródło humoru.

"Niezwykła podróż Pomponiusza Flatusa", promowana była jako "alternatywna historia początków naszej ery na wesoło", a do farsowego jej postrzegania zdawał się zachęcać sam autor przyznając, że trzema zasadniczymi źródłami inspiracji były tu "Żywot Briana", komiksy o Asteriksie i "Zakochany Szekspir". Bo też rzeczywiście historia ta pełna jest humoru i dowcipów wszelkiego typu. Jej tytułowy bohater, rzymski badacz i sceptyk, trafia do Nazaretu, gdzie dwunastoletni Jezus prosi go o pomoc w rozwiązaniu kryminalnej zagadki. Pisanie alternatywnej wersji bardzo znanej historii (a o bardziej znaną trudno...), ewangelicznego "prequela", stwarza oczywiście duże komiczne możliwości. Mamy tu więc klasyczne puszczanie oka do czytelnika (np. kiedy Pomponiusz przekonuje Jezusa, że wszystkie dzieci idealizują ojców, więc niech sobie za dużo o swoim nie wyobraża), mamy zabawę stereotypami narodowymi (teza bohatera, w myśl której Żydzi są tak strasznie skąpi, że pozwolili sobie tylko na jednego boga), mamy wreszcie humor skatologiczny (Flatus - samo nazwisko ma gastryczne konotacje - już w pierwszym zdaniu informuje o swoich kłopotach żołądkowych; to zresztą prowokacja bardzo świadoma; Mendoza w jednym z wywiadów zauważył, że skatologia jest ostatnim literackim tabu: "Są takie książki jak »American Psycho«, w których ludzie są ćwiartowani, ale nie ma nawet wzmianki, że ktoś puścił bąka").

Można zatem czytać "Niezwykłą podróż..." jako śmieszną igraszkę z biblijnymi motywami, ale jest w niej znacznie więcej; pojawiały się zresztą głosy, że "to nie tak śmieszne jak seria o detektywie" - i racja, bo historia Pomponiusza ma więcej z satyry niż humoreski.

Widać to doskonale już choćby we fragmencie, w którym Flatus przemawia do ojczyma Jezusa: "Przyjmowanie na siebie cudzych win nie jest cnotą i nie służy nikomu, Józefie. Kiedy człowiek niewinny umiera jak baranek ofiarny dla zbawienia innego człowieka, świat nie staje się przez to lepszy, w dodatku przyzwyczaja się, że tak można. Przyznawanie bólowi właściwości terapeutycznych jest właściwe kulturom prymitywnym". Żarcik? Niezupełnie: te trzy zdania stanowią radykalną krytykę fundamentów chrześcijaństwa.

Nie przypominam sobie żadnej afery związanej z "Niezwykłą podróżą...", a w każdym razie niczego porównywalnego z reakcjami na "Kod Leonarda da Vinci", choć amerykański bestseller był zwykłą fabularną wariacją na temat starej herezji. Pewnie dlatego, że Mendoza to "pan od humoresek" i jego zasadnicza polemika z religią przemknęła niezauważona między jednym dowcipem a drugim.

Upadek hiszpańskiego mitu

Barceloński pisarz ma jednak o sprawach duchowych wyrobione zdanie. Na łamach dziennika "El País" powiedział kiedyś wprost: "W naszych czasach religia jest ostatnim bastionem humoru. Nic mnie tak nie bawi jak papieskie encykliki. I zawsze tak było. »Złota Legenda«, humorystyczna księga średniowiecza, powiada, że w chwili narodzin Jezusa zabrzmiały trąby, otwarły się niebiosa, anieli zaśpiewali, a wszyscy geje na całym świecie umarli. Coś fantastycznego". Przy czym nie mamy tu do czynienia z jakimś tanim antyklerykalizmem, w takim przypadku obrócenie biblijnej historii w farsę w zupełności by wystarczało. Mendoza przyjmuje postawę dystansu i zadziwienia: przygląda się objawom religijności, traktowanym jako coś oczywistego i dlatego niepoddawanym refleksji, i zdaje się mówić: ależ to dziwne!

Podobnie dzieje się w zupełnie nieśmiesznej "Niesłychanej wyspie" (polskie wydanie ukaże się w 2011 r.). Błąkając się po zakamarkach Wenecji jej bohater, Fábregas, wysłuchuje co chwilę jakichś chrześcijańskich legend, ale zamiast się rozczulać, jak na turystę przystało, na urokliwą ludową przypowiastkę o cudzie świętego Franciszka z ptaszkami parska śmiechem, a debata między dygnitarzami Kościoła katolickiego i Kościołów monofizyckich (m.in. na temat tego, czy ciało Chrystusa się rozkładało, czy nie) jawi mu się jako szczyt absurdu. Fábregas, jak Pomponiusz, jest zupełnie obcy wobec chrześcijańskich teorii, postrzega je mniej więcej tak jak jakieś zabobonne rytuały Papuasów.

Bohater "Niesłychanej wyspy" należy do drugiego typu ludzkiego charakterystycznego dla prozy Mendozy: o ile lump-detektyw, rzymski naukowiec czy Onufry Bouvila (centralna postać "Miasta cudów") to typy wyraźnie łotrzykowskie, zagubiony życiowo Fábregas, wiodący jałową egzystencję filistra Carlos Prull?s z "Lekkiej komedii" czy tytułowy bohater powieści "Mauricio, czyli wybory" to typy abuliczne, także silnie obecne w literackiej tradycji Hiszpanii: pozbawiony woli człowiek bez właściwości to ulubiona kreacja tzw. pokolenia ‘98 (chodzi o rok 1898). Przy czym nie są to wcale ludzie bierni: taki choćby Mauricio Greis, radzący sobie zupełnie nieźle dentysta, aktywizuje się nawet politycznie i kandyduje w wyborach, ale też wszystko, czego dotknie, skażone zostaje jakąś letniością. Życie przemija mu byle jak i na byle czym, ani miłość, ani praca, ani działalność społeczna nie potrafią rozpalić w nim żaru; ale też Mendozie wcale nie chodzi o pokazanie jakiejś niezrealizowanej jednostki: losy Mauricia stanowią metaforę losów całego narodu.

Transformacja po upadku frankizmu miała przynieść rewolucyjne zmiany, porwała cały naród, sprowokowała do aktywności zwykłych obywateli. Ale szybko okazać się miało, że rewolucji nie będzie, że poprawa bytu wystarczy w miejsce wielkich zmian, a ludziom rychło znudzi się aktywność polityczna i skupią się na tej prywatnej. Brzmi znajomo? Nie da się ukryć: kres rewolucyjnego mitu Hiszpanii bardzo przypomina upadek utopii Solidarności w Polsce po ’89. Mendoza opisał w tej stonowanej powieści wielki proces społeczny, ujawniając się jako baczny obserwator - i to znacznie bardziej zaangażowany w te sprawy niż w teologiczne spory.

Paralela dziejów

Jak widać, łatka humorysty nie jest do końca zasłużona, tak jak i zresztą inna obiegowa opinia, w myśl której Mendoza to nade wszystko piewca Barcelony. Racja, większość jego powieści rozgrywa się właśnie w katalońskiej stolicy, ale pisarz nie używa jej jako pocztówkowej scenerii ani nie generuje wokół miasta jakiejś aury magiczności, jak to czyni Carlos Ruiz Zafón. Barcelona interesuje go jako pole przeróżnych procesów społecznych, siedlisko typów ludzkich i metropolia, która w ciągu ostatnich dekad przeszła wielką przemianę. Barcelona to jednak bardziej problem niż koloryt lokalny.

Podobno kiedy Wolter chciał namówić madame Châtelet, żeby nauczyła się hiszpańskiego (wcześniej poznała angielski, żeby czytać Shakespeare’a), ta odparła, że na cóż jej język, którego największym dziełem literackim jest farsa. Tyle że farsa ta przeżyła mnóstwo innych pozornie znacznie poważniejszych utworów. I tu także Mendoza wydaje się wierny rodzimej tradycji: jego powieści bywają śmieszne lub nie, ale zawsze cechuje je lekkość stylu i fabuły - a zarazem całkiem spory ładunek treści. Do tego jeszcze co chwilę odkrywamy, że jego spostrzeżenia czy aluzje odnoszące się do Hiszpanii równie dobrze aplikują się do polskich realiów: czyżby kolejny dowód na to, że trącąca dziś stereotypem Lelewelowska paralela dziejów Polski i Hiszpanii wciąż zachowuje aktualność?

Tomasz Pindel (ur. 1976) jest tłumaczem literatury hiszpańskojęzycznej, pracownikiem Instytutu Książki, autorem książki "Zjawy, szaleństwo i śmierć: fantastyka i realizm magiczny w literaturze hispanoamerykańskiej" (2004).

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 27/2010