Polin – Polska – tutaj spocznij

"Polin" po hebrajsku oznacza "Polskę", ale także "tutaj spocznij". Jak wyglądają stosunki polsko-żydowskie nie w książkach czy na konferencjach, ale w praktyce, w działaniu, w spotkaniu twarzą w twarz? Nasi autorzy pokazują, jak się zmieniała, albo jak się nie zmieniała Polska w ciągu ostatnich dwóch dekad.

Dlaczego inna rozmowa

"Tabu i niewinność" - tak Aleksander Smolar tytułował swój esej, opublikowany w kwartalniku "Aneks" w 1986 r. "Koniec niewinności" - brzmi tytuł książki podsumowującej stosunek Polski do swojej przeszłości żydowskiej, wydanej w 2009 r. przez francuskiego politologa i dyplomatę Jeana-Yves’a Potela. Smolar pisał, że dwie dominujące wizje historii, polska i żydowska, "kreślą przeszłość w czystych barwach: jedna nadużywa bieli, druga - czerni". Potel pokazuje, że dziś polsko-żydowski pejzaż malowany jest przy użyciu całej palety barw, a biel i czerń występują we właściwych proporcjach. W ciągu blisko ćwierćwiecza, które upłynęło od pierwszego tekstu (a zwłaszcza w ciągu 20-lecia wolnej Polski), wydarzyło się mnóstwo: dyskusje wokół publikacji Jana Błońskiego i Jana Tomasza Grossa, listy Episkopatu, odbywające się w Krakowie (po raz kolejny w tym tygodniu) i cieszące się ogromną popularnością Festiwale Kultury Żydowskiej... Z języka debaty publicznej zniknął, obecny jeszcze na początku lat 90., antysemityzm, "kłamstwo oświęcimskie" ścigane jest przez sądy, historycy podejmują kolejne trudne tematy, np. skali szmalcownictwa, ale także poparcia udzielanego przez ludność żydowską Armii Czerwonej. Last but not least:

30 czerwca w Warszawie rozpoczyna się budowa Muzeum Historii Żydów Polskich, które - jak piszą organizatorzy - również ma być "znakiem przełomu" dokonującego się w stosunkach Polaków i Żydów. Na kolejnych stronach staramy się pokazać, jak pejzaż polsko-żydowski wygląda z różnych miejsc Polski, odsłonić ukryte jeszcze niebezpieczeństwa i otworzyć kolejne pola rozmowy - z pewnością bez tabu.

Auschwitz-Birkenau: droga do normalności

W latach 90. nie brakowało tych, którzy powtarzali, że nawet kopnięcie kamienia na drodze w dawnym obozie może doprowadzić do wybuchu sporu polsko-żydowskiego. Światowym echem odbiły się przecież długoletnie konflikty o ulokowany tuż za drutami Stammlagru klasztor Karmelitanek (do 1993) czy krzyże na Żwirowisku (do 1999).

Na szczęście jednak nawet ze zła potrafi wykiełkować dobro. Dziś w Polsce wiedza o Zagładzie stała się dość powszechna; opinia publiczna zrozumiała, że Auschwitz to unikalny, bo nie muzealny, lecz autentyczny znak Zagłady. Nikt rozsądny nie podważa faktu, że Żydzi stanowili zdecydowaną większość tamtejszych ofiar. Jednocześnie poza granicami Polski wybrzmiał fakt, że w 1940 r. obóz zakładano jako miejsce kaźni polskich więźniów politycznych. We wzajemnym uznaniu różnych pamięci i doświadczeń zrodziła się przestrzeń do dialogu.

Dyżurnym tematem przestały być oskarżenia o chrystianizację lub judaizację. Jeszcze kilka lat temu mało kto przypuszczał, że na terenie dawnego obozu - bez protestów i ekscesów - odbywać się będą Msze i drogi krzyżowe, a biskupi z rabinami odmawiać będą psalmy.

Za symboliczne można uznać, że wymuszone przeniesienie karmelitanek stanowiło początek wielkiego dzieła - powstania Centrum Dialogu i Modlitwy, w 2006 r. pobłogosławionego przez Papieża z narodu niemieckiego. Także dawna siedziba zakonnic, tzw. Stary Teatr, wpisze się w te zmiany. Przed kilkoma tygodniami prezydent Oświęcimia, po latach zwlekania, wreszcie wydał zgodę na rozpoczęcie prac nad adaptacją tego budynku na Międzynarodowe Centrum Edukacji o Auschwitz i Holokauście.

Gdy w 2005 r. polski rząd powoływał to Centrum, pod aktem założycielskim - jako pierwsi - podpisy złożyli byli więźniowie: Simone Veil, obywatelka Francji żydowskiego pochodzenia, oraz Władysław Bartoszewski, chrześcijanin z Polski. Na uroczystość patrzył m.in. legat papieski kard. Jean-Marie Lustiger, którego matka jako Żydówka zginęła w Auschwitz. I nikogo już to nie dziwiło.

Marek Zając

Bełżec: imiona odnalezione

Bełżec długo pozostawał najbardziej bezimiennym spośród dawnych obozów zagłady na terytorium Polski. Brakowało prac naukowych, brakowało relacji ocalonych (wyjątkiem były wspomnienia Rudolfa Redera), nie było nawet ewidencji ofiar - Niemcy nie prowadzili tu list transportowych. Przez dziesięciolecia o historii miejsca, w którym zginęło ponad pół miliona Żydów, informowała tylko tablica i niewielki, niszczejący pomnik. Gdy przyjechałem tu w połowie lat 90., zobaczyłem na jednym z drzew papierowy obrazek, reprodukcję ikony. Uzmysłowiłem sobie, że mieszkańcy tej okolicy chcą jedynym znanym sobie sposobem upamiętnić żydowskie ofiary, w tym również moich przodków z Kołomyi.

Dzisiejsze Muzeum-Miejsce Pamięci w Bełżcu przywraca imiona - może nawet w większym stopniu niż inne takie miejsca w Polsce. Bełżec to pomnik i muzeum, ukryte wśród tak niepasujących tu malowniczych roztoczańskich wzgórz. Pomnik to pole kamieni, przez które prowadzi szczelina, z czasem przeradzająca się w głęboki wąwóz. Idąc, dochodzimy do wysokiej ściany, na której wypisane są imiona ofiar. Wychodząc odczytujemy nazwy miast - całych społeczności żydowskich deportowanych do Bełżca. Wśród nich jest Kołomyja.

Odwiedzających Muzeum potomków ofiar od początku proszono o wypełnienie ankiet biograficznych, dzięki którym będzie można przypomnieć nazwiska i przedwojenne losy zamordowanych. Sama ekspozycja opiera się na historii spersonalizowanej. Podobnie jak w waszyngtońskim Muzeum Holokaustu, a odmiennie niż w większości polskich muzeów, w Bełżcu nie przeczytamy o "martyrologii narodu", a historia nie będzie sprowadzona do liczb. Zamiast tego zobaczymy na filmie kelnera monachijskiego Josefa Oberhausera, któremu francuski reżyser każe przypomnieć sobie zbrodnie, których dokonał jako SS-man w Bełżcu. Poznamy biografię Christiana Wirtha, inżyniera programu eutanazji osób chorych psychicznie, który później został komendantem obozu. Ta niedługa droga od projektów medycznych do Holokaustu uświadamia, że pewien rodzaj racjonalizacji - wszechobecnej w naszej kulturze - był esencją ludobójczego programu III Rzeszy. Co jednak najważniejsze: muzeum w Bełżcu stara się przywrócić pamięć konkretnych ofiar - nie tylko ocalonych Rudolfa Redera czy Chaima Hirszmana, który po wojnie został zamordowany przez Polaków.

Przemawiając biografiami sprawców i ofiar, Muzeum w Bełżcu uczy, że każdy z nas mógłby znaleźć się w którejś z tych ról.

Michał Bilewicz

Chmielnik: sztetl

O wyjątkowości tego czterotysięcznego miasteczka w województwie świętokrzyskim nie świadczy wcale fakt, że jego mieszkańcom udało się ogrodzić i uporządkować teren dawnego cmentarza żydowskiego.

Nie chodzi też o to, że szukają pomysłu na zagospodarowanie zrujnowanej, zabytkowej synagogi. Że od 2003 r. organizują Spotkania z Kulturą Żydowską, na które przyjeżdżają były ambasador Izraela Szewah Weiss i Miriam Akavia, pisarka urodzona w Krakowie, a mieszkająca w Tel Awiwie. Że miejscowy młody historyk opracował kilkusetstronicową monografię poświęconą chmielnickim Żydom. Że w 2004 r. w łódzkiej "filmówce" powstał dokument o żydowskiej przeszłości miasteczka. Takie rzeczy zdarzają się także gdzie indziej.

Fenomen Chmielnika polega na tym, że jego mieszkańcy naprawdę, bez udawania czy przymusu poprawności politycznej, uznali sztetlową przeszłość miejsca, w którym żyją.

Kiedy w 2004 r. znalazłam się tam po raz pierwszy, nauczona smutnym doświadczeniem byłam przekonana, że nikt nie będzie w stanie (lub nie będzie chciał) pokazać mi terenu dawnego cmentarza żydowskiego. Zapytałam panią, sprzedającą na placu przy dawnej synagodze pomidory i cebulę. Ku mojemu zdumieniu nie tylko precyzyjnie wskazała drogę, ale opowiedziała także, jak to już po wojnie używano macew przy brukowaniu ulic. Ktoś inny pokazał mi "polski dom" na chmielnickim Rynku, przed wojną zamieszkanym przez rodziny żydowskie, i nie było w tym ani lęku, ani hasła "nasze ulice, wasze kamienice". Po kilku latach nie zdziwiło mnie już, że chmielniczanie, podejmując prace na terenie cmentarza żydowskiego, radzili się izraelskich i amerykańskich rabinów.

Co ważne, Chmielnik promieniuje: wiele polsko-żydowskich aktywności rodzi się już we współpracy z sąsiednimi Pińczowem, Szydłowem czy Chęcinami. Przed kilku tygodniami zaś na adres "TP" przyszedł list od dwóch pań, pochodzących z przedwojennego żydowskiego Chmielnika, mieszkających dziś w USA. Napisały, że ktoś z redaktorów koniecznie powinien tam pojechać, by zobaczyć prawdziwy cud.

Agnieszka Sabor

Jedwabne: czemu nie wcześniej

Jedwabne wdarło się przemocą do zbiorowej pamięci książką "Sąsiedzi" Jana Tomasza Grossa z 2000 r. Czy mogło zaistnieć wcześniej? Przecież pisać prawdę w sposób jawny i bezpieczny można było już od 11 lat...

Z pewnością zbrodnia nie mogła być nazwana po imieniu w czasach PRL-u. W 1949 r. proces 22 mieszkańców Jedwabnego, oskarżonych o współudział w spaleniu Żydów, odbył się po cichu. Nie pisano o tym w gazetach (przynajmniej ja nie znalazłam sprawozdań w lokalnej prasie). Władzy zapewne nie przeszkadzało, że to Polacy mordowali Żydów - wystarczyło pod słowo "Polacy" podłożyć określenie "faszyści z AK", i już zostałby nadany właściwy wydźwięk propagandowy - ale jak opowiedzieć historię o mordzie, który miał miejsce w lipcu 1941 r., czyli zaraz po tym, gdy Sowieci wycofali się z tych terenów, a Niemcy ledwo co weszli?

"Po ’45 r. nie tylko się nie mówiło, że to Polacy mordowali w Jedwabnem. Nie mówiło się o tym, że Rosjanie wywieźli ludzi z Jedwabnego, i Polaków, i Żydów, na Syberię - mówił mi Stanisław Przechodzki, którego rodzina miała dom na rynku w Jedwabnem. - Kończyłem studia w latach 70. i gdy opowiadałem kolegom z akademika, że dwa lata wojny trwała u nas sowiecka okupacja, nikt nie chciał wierzyć".

Czy możliwe było wydobycie jedwabieńskiej zbrodni na światło dzienne zaraz po 1989 r.? Przypuszczam, że gdyby Gross napisał tę samą książkę w 1990 r., przeszłaby niezauważona. Nie o taką historię się upominano. Ośrodek Karta, który ma ogromne zasługi w gromadzeniu dokumentów współczesnej historii, drukował w 1994 i 1995 r. wywiady z działaczami podziemia antykomunistycznego na terenie Łomżyńskiego. Nie wyobrażam sobie, żeby ich autor, Jerzy Kułak, zbierając materiały nie usłyszał czegoś o mordowaniu Żydów. Tak jak nie wydaje mi się możliwe, by nie usłyszał o tym znany historyk i badacz tego regionu, Tomasz Strzembosz. Pewnie słyszeli, ale nie usłyszeli. Ich misją było zarejestrowanie historii oporu, historii heroicznej - reszta do nich nie dotarła.

Jak to możliwe, że książka Grossa spowodowała aż taki przełom w polskich zmaganiach z pamięcią? Nie potrafię znaleźć odpowiedzi, choć wiele razy się nad nią zastanawiałam. Nie ma jednak wątpliwości, że znaleźliśmy się nieoczekiwanie w awangardzie krajów postkomunistycznych w odważnym rozliczaniu się z upiorami przeszłości.

Anna Bikont

Kielce: połowa drogi

O pogromie z lipca 1946 r. zaczęto w Kielcach wspominać w okresie pierwszej Solidarności, ale tak naprawdę debatę podjęto w 1990 r.: na murze domu przy ul. Planty 7 odsłonięto tablicę poświęconą pamięci ofiar, a w rocznicę pogromu na cmentarz żydowski na Pakoszu wyruszył pierwszy Marsz Pamięci, zorganizowany przez Bogdana Białka i pastora Janusza Daszutę. Momentem szczególnym było powstanie Stowarzyszenia im. Jana Karskiego (2005 r.), którego celem jest działanie na rzecz postaw otwartości wobec grup o innej identyfikacji rasowej, etnicznej, narodowej, religijnej bądź kulturowej. W 2006 r. w Kielcach odbyły się główne obchody IX Ogólnopolskiego Dnia Judaizmu, miasto podpisało umowę partnerską z izraelskim miastem Ramla, w styczniu 2008 r. odbyła się publiczna debata wokół książki "Strach", z udziałem Jana Tomasza Grossa...

Czy oznacza to, że Kielce nauczyły się obchodzić z dziedzictwem pogromu, który przez wielu Żydów uważany jest za ostatni akord Zagłady? W urzędzie miasta widać wolę pracy nad pamięcią i uczynienia z niej znaku rozpoznawczego Kielc nie tylko w Polsce. Znakomitą rolę pełni wspomniane Stowarzyszenie im. Karskiego. Ale... miasto - zmierzając w dobrym kierunku - pozostaje na razie w pół drogi, a najważniejszym problemem pozostaje pasywna postawa hierarchii kościelnej, zwłaszcza bp. Kazimierza Ryczana. Kilka miesięcy po debacie wokół książki Grossa w auli kieleckiego seminarium przemawiał Jerzy Robert Nowak. Jak to było możliwe?

Agnieszka Sabor

Kraków: wizytówka i kicz

Znajomy powiedział mi ostatnio, że w Krakowie narodził się nowy snobizm: najlepiej uchodzić za nieślubne dziecko zdeklasowanego hrabiego i córki rabina. Najpierw oburzyła mnie ta bezinteresowna złośliwość. Potem doszłam do wniosku, że znajomy wskazał realne niebezpieczeństwo, które kryje się w pamięci o żydowskich współobywatelach.

Oczywiście z wielu spraw powinniśmy być dumni. Chyba nigdzie w Polsce nie ma tylu instytucji żydowskich bądź zajmujących się historią i kulturą Żydów: znany w świecie i ściągający tysiące gości Festiwal Kultury Żydowskiej (odkąd Janusz Makuch uruchomił klub "Cheder", Festiwal działa przez cały rok), Centrum Kultury Żydowskiej, Muzeum Galicja, Wydawnictwo Austeria, Stowarzyszenie Czulent, judaistyka na UJ, także "Tygodnik" z jego tradycją Turowicza, Błońskiego i Musiała... Zagospodarowano plac Bohaterów Getta, w Aptece pod Orłem stworzono multimedialną ekspozycję poświęconą Zagładzie, kolejne muzeum powstaje w Fabryce Schindlera... Każdego roku coraz więcej osób spotyka się, by w rocznicę likwidacji getta przejść z "Umschlagplatzu" do dawnego obozu koncentracyjnego w Płaszowie. Aktywnie działa Stowarzyszenie Krakowian w Izraelu. W pewien sposób Kraków stał się więc międzynarodową "wizytówką" polskiej pracy nad pamięcią.

A jednak... Kazimierz - bardziej niż jakakolwiek inna niegdysiejsza dzielnica żydowska - jest narażony na banalizację, komercjalizację, bazaryzację pamięci (Lublin czy Tarnów uniknęły na razie "parażydowskiego" kiczu, który na Szerokiej jest, niestety, dość powszechny). Nie chodzi wyłącznie o to, że dziedzictwo żydowskie ściąga do Krakowa (odległego od Auschwitz o 90 km) miliony gości, a miasto chce żyć z turystyki. Kto wie, czy większym zagrożeniem nie jest fakt, że znacznie łatwiej nam rozmawiać np. o specyficznym, polsko-syjonistycznym patriotyzmie krakowskich Żydów przed wojną, niż o pogromie, do którego doszło tu 11 sierpnia 1945 r.? Może powinniśmy zacząć się obawiać własnego samozadowolenia?

Agnieszka Sabor

Lublin: opłakiwanie

W 1939 r. mieszkało tu ok. 40 tysięcy Żydów, dziś jest ich kilkudziesięciu, może kilkuset. Od 20 lat o żydowskiej kulturze i żydowskich mieszkańcach przypominają więc Polacy. Wielkie misterium "Jedna ziemia, dwie świątynie", odbywające się w czasie I Kongresu Kultury Chrześcijańskiej, czy też cała działalność ośrodka Brama Grodzka Teatr NN, stanowią świadectwo, że dialog z pamięcią i historią jest możliwy i konieczny. Przykład dialogu w wymiarze religijnej, modlitewnej pamięci o zmarłych to z kolei inicjatywa abp. Życińskiego, nazwana "opłakiwaniem": biskup przyjeżdżał do miasteczek, w których dokonywała się Zagłada, i wspólnie z ich dzisiejszymi mieszkańcami modlił się za ofiary Holokaustu, sąsiadów i współmieszkańców.

Dni Judaizmu w Kościele, spotkania kleryków ze studentami przygotowującymi się do rabinatu, dyskusje między rabinem, biskupem i imamem czy też żydowsko-chrześcijańskie Debaty Dwóch Ambon - to owoc nauczania Vaticanum II i Jana Pawła II. Również Zakład Historii i Kultury Żydów na UMCS, z programami badawczymi i licznymi książkami, to wkład nie do przecenienia w odrabianie zapomnianej czy też wypchniętej z pamięci lekcji. Dosłownie przed kilkoma dniami ukazała się "Księga pamięci", opowieść o nieistniejących żydowskich miasteczkach.

Są polscy fascynaci kulturą i historią żydowskich współmieszkańców Lublina; są nieliczni Żydzi, dla których otwarcie jesziwy było wspólnym świętem. Jest młodzież przyjeżdżająca z Izraela, są stale odkrywani Sprawiedliwi wśród Narodów Świata, wolontariusze Bramy Grodzkiej i dominikańskiej Fundacji "Ponad Granicami", członkowie Stowarzyszenia Isaaka Singera z Biłgoraja. Można mnożyć inicjatywy, lecz najważniejsze jest to, że wciąż znajdują się nowe pokolenia gotowe podjąć dialog z pamięcią, historią i kulturą; że dramatyczny czas Zagłady nie wyparł ze świadomości tego, iż ta kultura i historia w wielu swych elementach była wspólna, a nie tylko równoległa. Żywy wciąż antysemityzm, stereotypy i niewiedza oznaczają, że przed nami sporo pracy.

Tomasz Dostatni OP

Łódź: nieustanny festiwal

Przed wojną Łódź była trzecim po Nowym Jorku i Warszawie skupiskiem Żydów w świecie. Badacze zajęli się tym dziedzictwem dopiero na początku lat 90.; w 1995 r. powstała Fundacja Monumentum Iudaicum Lodzense, niemal dekadę później ruszył Festiwal Dialogu Czterech Kultur.

Od 2003 r. trwa niemal nieustanny festiwal pamięci. Wtedy zaczęły się przygotowania do obchodów 60. rocznicy likwidacji getta Litzmannstadt (Łódź w 1940 r. dostała hitlerowską nazwę), na które prezydent Jerzy Kropiwnicki zaprosił ocalałych i ich rodziny. W 2004 r. stanął monumentalny pomnik ofiar getta - Stacja Radegast, powstał Park Ocalałych, w którym posadzono już ponad 400 drzewek, na wielu budynkach pojawiły się tabliczki z informacjami, co mieściło się w nich w czasie wojny. Teraz szykujemy się do obchodów 65. rocznicy likwidacji getta, które mają być wydarzeniem o randze międzynarodowej (wtedy ma zostać odsłonięty pomnik Polaków ratujących Żydów).

Najważniejsze jednak są przedsięwzięcia lokalne. Uczniowie tutejszych szkół raz w roku zamalowują antysemickie napisy na murach (to prawdziwa plaga, związana m.in. z wojną kibiców dwóch łódzkich klubów piłkarskich). Studenci zorganizowali wiosną 2009 r. festiwal "Słyszę gwar", przypominający dawnych współmieszkańców. Natomiast w listopadzie 2008 r. Grupa Pewnych Osób (społeczników, inicjujących wiele przedsięwzięć w mieście) poprowadziła pod hasłem "Zapal znicz łódzkim synagogom" spacer szlakiem zniszczonych w 1939 r. domów modlitwy.

Trzeba by jeszcze napisać o powracających do Łodzi chasydach (w 2007 r. odbył się tu zjazd europejskich rabinów) i o prężnej gminie wyznaniowej, przy której wybudowano pierwszą w powojennej historii miasta mykwę. Łódź odkrywa swoją wielokulturową tożsamość.

Joanna Podolska

Otwock: zobowiązanie

Izaak Bashevis Singer pisał w 1945 r.: "W odległości kilkunastu kilometrów od Warszawy leży małe miasteczko Otwock. (...) Kilometrami ciągnęły się sosnowe lasy i na tych żywicznych terenach Żydzi stawiali sobie domy, nazywane też willami. (...) Trudno sobie wyobrazić, że nie ma tam już Żydów".

Do niedawna mało kto pamiętał, że ludność żydowska stanowiła przed wojną ponad połowę mieszkańców Otwocka, i o tym, że tutejsze getto było drugim co do wielkości w dystrykcie warszawskim. Impuls do działania dało wiosną 2002 r. czworo mieszkańców miasta - proboszcz ks. Wojciech Lemański, redaktor naczelny "Więzi" Zbigniew Nosowski oraz dwie nauczycielki jednego z tutejszych liceów - Maria Bołtryk i Katarzyna Kałuszko. Wkrótce zawiązał się Społeczny Komitet Pamięci Żydów Otwockich i Karczewskich (Karczew sąsiaduje z Otwockiem). Jedną z jego pierwszych inicjatyw było zorganizowanie marszu pamięci i modlitwy z okazji 60. rocznicy likwidacji otwockiego getta (19 sierpnia 1942 r.). Dziś marsz stanowi integralny element życia miasta i co roku gromadzi kilkaset osób - obecnych oraz dawnych mieszkańców i ich potomków. Niektórzy przyjeżdżają z Izraela, USA, Kanady...

Systematycznie prowadzone są prace porządkowe na kirkucie w Anielinie, którego teren otoczono ciężkimi polnymi głazami. W pracach udział biorą - poza członkami Komitetu - polscy i amerykańscy baptyści oraz młodzi mieszkańcy sąsiadującego z cmentarzem ośrodka readaptacyjnego. Uczniowie otwockich szkół, animowani przez swoich nauczycieli (zwłaszcza przez Piotra Cmiela i Jadwigę Rakowską), spotykają się z żydowskimi rówieśnikami z Australii, USA i Izraela. To dobra okazja do przełamywania stereotypów. Działania edukacyjne i kulturalne, a zwłaszcza spotkania z tymi, którzy ocaleli z Holokaustu, sprawiają, że wielu otwocczan głębiej rozumie zobowiązanie zawarte w wierszu Tuwima, poświęconym matce zamordowanej tu przez Niemców: "Przestrzelił świat matczyny: / Dwie pieszczotliwe zgłoski,/ Trupa z okna wyrzucił / Na święty bruk otwocki".

Katarzyna Jabłońska

Sandomierz: renowacja

Żydowskich mordów rytualnych nigdy nie było, ale obraz przedstawiający taki mord wisi w sandomierskiej katedrze. To oblany egzamin. Jak cieszyć się z oficjalnej zmiany stosunku Kościoła do Żydów, gdy w praktyce nie radzimy sobie ze średniowiecznymi bajkami?

O sandomierskich obrazach zrobiło się głośno w 2000 r. "Jako katolik, zakonnik, ksiądz chciałbym żyć w Kościele, który nie toleruje w swych świątyniach oszczerstw" - napisał ks. Stanisław Musiał. Po wywołanej przez niego dyskusji sprawa przycichła. Polska Rada Chrześcijan i Żydów bezskutecznie negocjowała umieszczenie pod obrazem napisu wyjaśniającego, że przedstawione sceny nigdy nie miały miejsca. Zamiast tego powieszono niejasną tabliczkę: "Karol de Prevôt (obrazy powstały w latach 1708-1737). Posądzenie Żydów sandomierskich o mord rytualny w r. 1698 i 1710".

Na wszelkie próby interwencji głusi byli dwaj kolejni ordynariusze: bp Wacław Świerzawski i bp Andrzej Dzięga. W trakcie debaty w Fundacji Batorego w listopadzie 2007 r. Leszek Tyboń, działacz lokalnego stowarzyszenia Ekosan, mówił: "Rozmawiałem z nimi. Jeśli te wypowiedzi były zgodne z ich własnymi poglądami, to jest straszne. Usłyszałem, że w Sandomierzu była sekta, która popełniała mordy rytualne. Taka jest właśnie opinia księdza biskupa i kurialistów, z którymi rozmawiałem".

Ponieważ o zdjęciu obrazu zadecydować może tylko kuria, Tyboń i jego stowarzyszenie zajęli się edukacją. Inicjatywy, by przenieść obraz do muzeum, a na ścianie synagogi umieścić tablicę upamiętniającą ofiary mordów sądowych (na przełomie XVII i XVIII w. wydano 11 wyroków śmierci na oskarżonych o mord rytualny), zostały zablokowane przez władze. Bardziej niż sam obraz, działaczy martwi, że mieszkańcy nie widzą w nim problemu.

O Sandomierzu zrobiło się ponownie głośno po badaniach, które z grupą studentów przeprowadziła tam prof. Joanna Tokarska-Bakir. Zebrane wywiady świadczą, że wiara w mord rytualny znajduje oparcie w autorytecie Kościoła. Bo skoro obraz w katedrze wisi, to coś musiało być... W książce "Legendy o krwi" (2008) Tokarska-Bakir pisze, że w jej badaniach legenda o krwi pojawiała się w co drugim z ok. 400 przeprowadzonych wywiadów, i to we wszystkich grupach wiekowych. Badacze spodziewali się znaleźć jedynie echa tych legend, a natknęli się na kilkanaście memoratów, czyli świadectw osób, które uważają, że miały być na macę porwane.

Na początku 2007 r. rozpoczęła się rzekoma renowacja obrazu: zasłonięto go drewnianą zabudową i kotarą z portretem Jana Pawła II. Katedralni przewodnicy twierdzą, że wymyślony jest na nim tylko pies. Decyzja, co dalej, leży w rękach ordynariusza sandomierskiego. Sandomierz właśnie czeka na ingres nowego biskupa.

Zuzanna Radzik

Toruń: rozgłośnia

Założonemu w grudniu 1991 r. Radiu Maryja przypisuje się trzy grzechy główne: upolitycznienie, posługiwanie się językiem nienawiści i antysemityzm. Jeżeli chodzi o dwa pierwsze zarzuty, przez długie lata sympatycy o. Rydzyka przedstawiali upolitycznienie jako przejaw patriotyzmu i nieobojętności na los Polski, zaś antenową agresję - jako wyraz bezkompromisowego dążenia do prawdy.

Antysemickich wypowiedzi zarówno przedstawicieli Radia, jak i jego gości czy słuchaczy nie dało się już zbyć łatwymi wyjaśnieniami. Nawet zagorzałym zwolennikom o. Rydzyka trudno dokonać reinterpretacji opinii redemptorysty z sierpnia 2002 r.: "Ja to nazywam: aj waj szalom. Widać, że to jest religia handlowa. To jest handel, a nie religia w Boga".

Na dodatek o antysemickich incydentach zrobiło się głośno poza Polską; zła sława rozgłośni nie blaknie, czego dowodem choćby protest Centrum Szymona Wiesenthala sprzed dwóch lat. Radio Maryja to "główny czynnik niepokojącego wzrostu antysemityzmu w Polsce" - czytamy w oświadczeniu wydanym w 2006 r. przez Ligę przeciw Zniesławieniom.

Dlatego też w przychylnych rozgłośni kręgach kościelnych narastało przekonanie, że z przyczyn nie tyle moralnych, ile taktycznych trzeba by na antenie wyciszyć wypowiedzi antyżydowskie. O formalnych decyzjach naturalnie nie było mowy, bo wszystko, co w sprawach Radia naprawdę istotne, rozgrywa się zakulisowo, nawet poza powołaną przed trzema laty jego Radą Programową.

Ostatni głośny przypadek obrażania Żydów na toruńskich falach to felieton Stanisława Michalkiewicza z marca 2006 r. (w audycji była mowa m.in. o tym, że "od tyłu zachodzą nas Judajczykowie", a Światowy Kongres Żydów jest "główną firmą koncernu holokaustowej industrii"). Oczywiście zdarzają się incydenty, ale prowadzący audycje próbują nienawistne głosy słuchaczy moderować i osłabiać.

Wniosek pozytywny byłby więc taki, że choć rodzimy Kościół nadal nie jest wolny od antysemickich uprzedzeń, to nadeszły czasy, w których nie przystoi głosić ich publicznie. A wniosek negatywny? Szkoda, że na prawdziwą zmianę mentalności trzeba jeszcze poczekać.

Marek Zając

Warszawa: nie wszystko stracone

Przed II wojną światową w Warszawie mieszkało ponad 350 tys. Żydów. Czy Warszawa żydowska mieszała się z pozostałą? W filmie dokumentalnym Anny Ferens i Anny Kowalewskiej "Żydzi w Powstaniu Warszawskim" jeden z bohaterów opowiadał, jak piękna była przedwojenna Warszawa, ale i o tym, że on na Marszałkowską nie chodził. "Nie dlatego, że byłem Żydem, ale ja nie miałem butów…" - wyznał cicho. Podział był faktem - im głębiej w lata 30., tym boleśniejszy dla żydowskich mieszkańców.

Nikt jednak nie uwierzyłby w to, co miało nadejść. Żydowska Warszawa została stłoczona w getcie: niecałe 3 km kwadratowe, ok. 400 tys. mieszkańców. Według Gunnara S. Paulssona, którego książka "Utajone miasto" właśnie otrzymała nagrodę im. Kazimierza Moczarskiego, po aryjskiej stronie było 28 tys. Żydów. Polska i żydowska tkanka miasta były połączone - jawnie, tajnie, nierozerwalnie. Potem spłonęło getto, a rok później cała Warszawa.

Co pozostało? Ulica Próżna, na której co roku odbywa się Festiwal Kultury Żydowskiej "Warszawa Singera". Pamięć o Powstaniu w Getcie i Marek Edelman z żonkilami. Zbiory Żydowskiego Instytutu Historycznego. Muzeum Historii Żydów Polskich, którego budowa właśnie rusza i które ma zostać oddane w 2012 r. Cmentarz żydowski. Gmina żydowska. To niemało. Nie da się jednak tego porównać z tamtą żydowską Warszawą.

W "Opowiadaniach dla dzieci" Singera, z powodzeniem wystawianych przez Teatr Narodowy, pada zdanie: "Piszę dla tych, którzy wierzą, że wszystko żyje i nic nie zostaje stracone na zawsze". 19 czerwca, kiedy dobiegał końca rok szkolny, w warszawskiej szkole Lauder Morasha dzieci również otrzymały świadectwa. A potem wspólnie - te z rodzin żydowskich, i te z katolickich - zebrały się z rodzicami w szkolnej stołówce, by świętować szabat. Nic nie jest stracone na zawsze. Jeszcze nie...

Patrycja Bukalska

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 27/2009