Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
To, że nie daje się zrobić po prostu dobrego sezonu koncertowego, wiemy od dawna. W Polsce regułą jest wymyślanie koła na nowo, więc sprawdzone sposoby działalności muzycznej – także te, które z powodzeniem funkcjonowały nad Wisłą tak ze sto lat temu – od lat pokrywają się kurzem.
Wprawdzie nasze filharmonie dysponują wielomilionowymi budżetami (w końcu to pracodawcy stuosobowych orkiestr i chórów), lecz życie muzyczne toczy się od festiwalu do festiwalu. Albo – i to jest kierunek coraz silniejszy – od konkursu do konkursu. Ostatnio: bez wytchnienia. Olimpiada.
Ledwie zapomnieliśmy o cokolwiek kuriozalnym wyniku i tak niestety mizernego, jeżeli chodzi o poziom i klarowność, Konkursu dla dyrygentów im. Fitelberga (odbywał się w październiku; rezultat łatwo wypadł z pamięci), a już – w sobotę, 10 lutego – zdążył zakończyć się warszawski Konkurs wiolonczelowy im. Lutosławskiego. Tym razem jednak sytuacja jest całkiem inna.
Wiolonczela, dobry wybór
Konkurs Lutosławskiego ma już za sobą dwie dekady historii, która krok za krokiem buduje jego renomę. Wprawdzie od razu wystartowano z żywą legendy, gdyż honorowym przewodniczącym jury był Mścisław Rostropowicz, lecz konkurs był imprezą młodzieżową, odbywającą się w mało prestiżowych wnętrzach szkoły muzycznej. Mimo to zaczął wskazywać rzeczywiście wybitnych wiolonczelistów – by wymienić tylko Polaków, kolejno Bartosza Koziaka, Dominika Połońskiego (którego karierę przerwał nowotwór) i Marcina Zdunika. Nie ma nic lepszego dla konkursu, niż jego laureaci, którzy stają się poważnymi i poważanymi artystami (zwróciłbym tu także uwagę np. na świetnego Turka, Dorukhana Doruka, którego miałem okazję słuchać na festiwalu w Bodrum) – i mimo młodzieżowości konkursowi w tej dziedzinie się powiodło. Wiolonczela, nieporównanie mniej obudowana turniejami niż skrzypce i fortepian, okazała się dobrym wyborem.
Za tym sukcesem stoi oczywiście konsekwencja w doborze jurorów, wśród których nigdy nie brakowało wiolonczelistów wybitnych w skali światowej (co było przez ładnych parę edycji bolączką nawet Konkursu Chopinowskiego), oraz stopniowy wzrost ambicji, objawiający się a to w szlifowaniu repertuaru, a to w zmianie miejsc części przesłuchań (w poprzedniej edycji).
Tegoroczny Konkurs im. Lutosławskiego to już poważna impreza odbywająca się w Filharmonii Narodowej, dopuszczająca wiolonczelistów dorosłych, do 28. roku życia, a sędziowana przez jury, w którym błyszczą postaci Pietera Wispelweya, Antonio Menasesa czy Ivana Monighettiego, pod honorowym przewodnictwem nestora i ojca sukcesów polskiej wiolonczelistyki, Kazimierza Michalika. Nie brak też autorów tychże sukcesów – od starszych (Andrzej Bauer, Roman Jabłoński) do najmłodszych (Marcin Zdunik). Kuszą atrakcyjne nagrody (deklarowana pula nie mniej niż 25 tys. euro), a także ciekawy program. Wprawdzie obowiązkowe wykonanie w finale Koncertu patrona Konkursu to dla młodych wiolonczelistów zadanie karkołomne (nie tylko technicznie, ale może jeszcze bardziej muzycznie), ale daje im też ważną i poważną pozycję repertuarową. Nawet też, jeżeli nie jest możliwe budowanie na tym utworze kariery, to dobry manager będzie umiał wykorzystać go dla zbudowania rangi młodego artysty: ktoś, kto zdobywa tytuł laureata dużego międzynarodowego konkursu grając takie dzieło, to z pewnością ktoś, na kogo warto zwrócić uwagę.
Czekając na solistów
Jadąc na finały Konkursu z podobną świadomością, tym razem jednak byłem raczej rozczarowany tym, co usłyszałem. Werdykt wydał mi się dość obojętny: każdy z czterech finalistów miał pewne zalety (np. pewność i piękny, mocny dźwięk u obu Japończyków), ale też wyraźne braki: a to techniczne (Oliver Herbert, który wyraźnie słabiej panował nad instrumentem niż jego trzej azjatyccy koledzy – aczkolwiek był głębszy i ciekawszy od strony muzycznej), a to w rozumieniu muzyki (najlepiej chyba wypadł uczeń Wispelweya, Michiaki Ueno, który jednak po prostu powtarzał pewne patenty interpretacyjne swojego profesora – np. sposób realizacji flażoletów). Główną nagrodę zdobył więc Haru ma Sato (jako się rzekło: piękny dźwięk, duża sprawność, choć też nie bezbłędna), drugą – Michiaki Ueno, trzecią Chińczyk Yibai Chen (zdający się mieć najmniej do zaproponowania), czwartą Oliver Herbert, do którego powędrowała też nagroda specjalna za najlepsze wykonanie Wariacji Sacherowskiej Lutosławskiego (podczas gdy Sato otrzymał nagrodę za najlepsze wykonanie jego Grave).
Cóż, tym razem konkurs odbywał się raczej wśród muzyków orkiestrowych (na pewno będzie z nich ogromny pożytek w większych zespołach), ale nie ma się czym martwić. Nie zawsze mogą się trafić odpowiednio doskonali kandydaci. Może na kolejnych solistów trzeba będzie poczekać do następnego konkursu. Szanse są tym większe, że będą mieli nieco więcej niż do tej pory czasu na dorośnięcie do turniejowych wymagań: dotąd odbywały się one w rytmie biennale, a od tej edycji przerwa wynosi trzy lata. Zapewne też zmieni się profil kandydatów: w tej chwili wciąż królowali 20-latkowie a nawet nastolatkowie. Konkurs jednak wchodzi w wiek dojrzały – oby tylko dostrzegli to dojrzali muzycy.