Perła, choć nie błyszcząca

Miliard mieszkańców, w tym 650 milionów uprawnionych do głosowania. W przypadku Indii przedrostek naj ma uzasadnienie: w tym najludniejszym kraju demokratycznym świata i drugim (po Chinach) państwie z największą liczbą mieszkańców zakończyły się właśnie największe na świecie wybory parlamentarne, trwające najdłużej, bo aż kilka tygodni kwietnia i maja.

23.05.2004

Czyta się kilka minut

Ze względu na ogrom organizacyjno-logistyczny, wybory do parlamentu (Lok Sabha liczy 545 posłów; w porównaniu z Sejmem ta reprezentacja miliardowego kraju nie jest więc zbyt liczna) podzielono na kilka jednodniowych tur. Zmobilizowano wielkie siły policyjne, na potrzeby komisji wyborczych rekwirowano prywatne samochody. Mimo to podczas tych kilku tygodni w zamieszkach o podłożu politycznym zginęło prawie 50 osób, a dziesiątki zostały ranne.

Powrót rodu Gandhich

W chwili uzyskania przez Indie niepodległości, 15 sierpnia 1947 r., na bramie Lahore w tzw. czerwonym forcie w Delhi zawisła indyjska flaga. Tego dnia, po kilku wiekach brytyjskiego kolonializmu i kilku dekadach pokojowej walki Mahatmy Gandhiego, narodziła się największa demokracja świata. Dziś, po 57 latach, trudno jednak stwierdzić, czy na pewno słowo “demokracja" oznacza to samo na indyjskim subkontynencie co w Europie czy Ameryce.

Rozpoczęta siedem miesięcy temu wielka akcja India Shining (Blask Indii) miała pokazać światu, że Indie ze swą dynamiczną gospodarką i rozwojem cywilizacyjnym stają się światowym gigantem. Największa w historii indyjskich mediów kampania sławiła 8,5 procentowy wzrost gospodarczy, niską inflację, pomnożenie państwowych rezerw złota, wzrost produkcji żywności i prześcignięcie w produkcji stali Chin. Wszystko to obrazowano, jak za PRL-owskiego socjalizmu, zdjęciami uśmiechniętych dzieci, przekraczających normy robotników i radosnych staruszków, spędzających jesień życia pośród kwiatów.

Propagandowa idylla skończyła się, gdy sąd najwyższy w Delhi nakazał przerwać kampanię. Sędziowie uznali, że akcja jest organizowana za publiczne pieniądze i z inspiracji rządzącego (jeszcze) Narodowego Sojuszu Demokratycznego (Bharatiya Janata Party; BJP), który potraktował ją jako formę przedwyborczej autopromocji. 79-letni premier Atal Bihari Vajpayee, pozostający u władzy od 1998 r., jak i sama kampania stały się obiektami drwin publicystów. “Jaki jest związek między koszmarnie brudną toaletą w indyjskim pociągu a blaskiem Indii?" - takie pytanie, ilustrowane zdjęciem toalety, stawiał tygodnik “The Himal".

Rządowa (auto-)promocja niewiele dała: gdy w minionym tygodniu podliczono wreszcie głosy, nieoczekiwanie okazało się, że - wbrew wcześniejszym prognozom i ku zaskoczeniu przede wszystkim Vajpayee - wybory wygrał opozycyjny Kongres. Vajpajee podał się już do dymisji, zaś premierem rządu koalicyjnego (Kongres plus mniejsze partie) zostanie liderka Kongresu Sonia Gandhi.

Jako przewodnicząca Kongresu od siedmiu lat, Sonia - z pochodzenia Włoszka; urodziła się pod Turynem w 1946 r. - jest spadkobierczynią słynnej politycznej “dynastii" współczesnych Indii: jej zamordowany mąż Rajiv był premierem; podobnie jak teściowa Indira Gandhi, również zabita w zamachu (w 1984 r.). Posłem będzie teraz syn Soni: dbając o familijną schedę, umieściła go na pewnym miejscu na liście Kongresu.

Pochodzenie Soni było zresztą podczas kampanii wyborczej obiektem tak niewybrednych ataków ze strony BJP, partii odwołującej się do haseł hindusko-nacjonalistycznych, że zdanie rzucone przez Vajpajee - “trzeba przedyskutować w rzeczowej atmosferze, czy osoba zagranicznego pochodzenia może objąć wysokie funkcje rządowe" - uznać wypada za szczyt elegancji.

Ale większości wyborców pochodzenie Soni jak widać nie przeszkadzało.

Indii blaski i cienie

Pod rządami Vajpajee Indie stały się azjatyckim mocarstwem - nie tylko gospodarczym, ale także militarnym, co doprowadziło na krawędź wojny atomowej z Pakistanem. Boom gospodarczy jest faktem, choć to owoc przede wszystkim liberalnych reform, przeprowadzonych przez ministra finansów jeszcze z poprzedniego rządu, Mammohana Singha, “hinduskiego Balcerowicza". Vajpayee kontynuował jego kurs: prywatyzował własność państwową, znosił bariery handlowe, likwidował monopole.

Z efektów prosperity pełnymi garściami czerpie jednak głównie klasa średnia, zamknięta w ekskluzywnych osiedlach. W Kalkucie, kulturalnej stolicy Indii, bogate dzielnice miasta sąsiadują ze skleconymi z czegokolwiek slumsami miejskich nomadów, którzy co jakiś czas przenoszą swe foliowe “namioty" na inny chodnik. Liczące miliard mieszkańców Indie mają oficjalnie 41 mln bezrobotnych; naprawdę liczba ta jest co najmniej o kilkanaście milionów większa.

Skutki wzrostu gospodarczego nie są odczuwane przez rolników, czyli połowę społeczeństwa. Dawno minęły tłuste dla indyjskiego rolnictwa lata 70. i 80. Gdy rząd chwalił się wzrostem produkcji żywności, w stanie Karnataka siedmiuset rolników popełniło samobójstwo, nie mogąc spłacić długów. Rolnicy wolą podjąć jakąkolwiek pracę w mieście niż uprawiać ziemię, gdy ceny skupu są coraz niższe.

“Blask Indii" musi być też raczej pochodzenia naturalnego, bo elektryczność, podobnie jak dostęp do wody pitnej czy stan dróg, jest wciąż ograniczona. W jednym z wyborczych rankingów tygodnik “India Today" oceniał obecnych parlamentarzystów za sposób, w jaki rozwiązywali te problemy. W skali od -10 do +10 tylko jeden osiągnął 4, reszta oscylowała wokół zera. Nawet przewodnicząca opozycyjnego w chwili robienia ankiety Kongresu dostała notę poniżej zera; jedynie premier Vajpa-yee zasłużył na cztery punkty (za elektryczność).

Poza wielogodzinnymi przerwami w dostawach prądu, rzekami-ściekami i drogami gorszymi niż w Polsce, Indie borykają się z licznymi problemami politycznymi. Najistotniejszy z nich to relacje z sąsiednim Pakistanem. W dwóch ostatnich latach poczyniono wprawdzie postęp i atomowe argumenty zeszły na dalszy plan, a odprężeniu przysłużył się... krykiet. Mecze reprezentacji narodowych, przez lata substytut starć bitewnych, ostatnio zamieniły się w manifestacje sympatii. Zawodnicy obu drużyn przyjaźnią się, pakistański trener udziela wywiadów indyjskim mediom.

Relacje z muzułmańskim Pakistanem kładą się cieniem na sytuacji wewnętrznej: w Kaszmirze, o który oba kraje toczą odwieczny spór, wybory zbojkotowano. Również w pamiętającym masakry hindusko-muzułmańskie stanie Gudżarat sytuacja jest daleka od normalności. Dotąd nie osądzono sprawców mordów; sprawę jednej z najtragiczniejszych zbrodni - spalenia żywcem 14 osób - sądy podrzucają sobie jak kukułcze jajo. Nie dziwi niska frekwencja w tym rejonie, do którego podczas kampanii nie zawitał żaden liczący się polityk Kongresu (Vajpayee, którego obwinia się o brak stanowczej reakcji na masakry, nie zaproszono). Dwa lata po masakrach 200 tys. muzułmanów nadal nie wróciło do swych domów, a indyjskie media nazywają Gudżarat “azjatyckim Kosowem".

Osobnym problemem jest aktywność rozmaitych “partyzantów" lewicowych lub plemiennych. W takich stanach jak Bihar czy Assam wybory przeprowadzano w atmosferze terroru i strachu. W Biharze doszło do kilkunastu prób zbrojnego przerwania głosowania, zastraszania wyborców i napaści na działaczy partyjnych.

Graffiti i astrologia

Różnorodność etniczno-religijna owocuje setkami partyjek, broniących interesów regionalnych i grupowych. Są więc partie rikszarzy i “niedotykalnych" (podział kastowy, choć konstytucyjnie zakazany, jest nadal praktykowany, głównie na prowincji), sikhów i muzułmanów, a także inne reprezentujące dziesiątki plemion.

Głównymi rozgrywającymi są jednak BJP i Kongres. Walka między nimi jest zawsze bezpardonowa, a często kończy się starciami zwolenników. W kampanii wyborczej kreujący się na główną siłę optującą za świeckością państwa i życia publicznego, osią swej kampanii Kongres uczynił walkę sekularyzmu z hinduskim nacjonalizmem reprezentowanym przez BJP. Z kolei orężem BJP stało się wypominanie Soni Gandhi jej pochodzenia oraz prymat rodziny Gandhi w Kongresie, co ma sugerować ich “zapędy dynastyczne".

Z punktu widzenia przeciętnego Hindusa kampania wyborcza rozgrywała się jednak na poziomie jego wioski czy miasta. W kraju, gdzie telewizor czy radio wciąż są luksusem, a poziom analfabetyzmu pozostaje wysoki (24 proc. mężczyzn i 46 proc. kobiet to analfabeci) politycy musieli wyjść do ludzi. Ulice przemierzały więc riksze i samochody z głośnikami, a mury zdobiły graffiti z symbolami partii i apelem: “Wciśnij guzik z tym znaczkiem!" (w tegorocznych wyborach po raz pierwszy używano elektronicznych maszyn do głosowania).

Nawet trędowaci z wioski ojca Mariana Żelazka w Puri udekorowali domy chorągiewkami (w barwach Kongresu). Z kolei rządzona przez komunistów Kalkuta była tak gęsto pokryta czerwonymi flagami i graffiti z sierpem i młotem, że śmiało mogła rywalizować w tej mierze z Phenianem.

Kandydaci przemierzali tysiące kilometrów, a ich wiece odbywały się w najmniejszych miasteczkach, co przy ogromie kraju musi budzić szacunek choćby dla fizycznego wysiłku polityków. Zarazem wielu aspirujących do polityki ma problem ze spełnieniem demokratycznych standardów: jeden z dzienników zamieścił na pierwszej stronie zdjęcia 14 kandydatów z kryminalną przeszłością. I to nie byle jaką: morderstwa, gwałty, rozboje, udział w etnicznych masakrach czy w zbrojnym podziemiu. Rekordzista odpowiadał za 21 przestępstw (publikacja wywołała przynajmniej dyskusję, czy w przyszłości takich ludzi powinno się dopuszczać do kandydowania).

W bezpośredniej kampanii stosowano wszystkie chwyty. BJP uzyskała niebagatelny atut w postaci poparcia udzielonego jej przez szereg gwiazd Hollywoodu. Nie obyło się bez tragedii: pewien działacz BJP chciał rozdawać sari - i tłum stratował 22 kobiety.

Indie nie byłyby Indiami, gdyby wszelkich dziedzin życia nie dotykał mistycyzm i astrologia. “Oficjalna" przepowiednia astrologiczna przygotowana przed wyborami głosiła, że “kraj na zawsze pozostanie demokracją, a Kongres poważnie zagrozi BJP dopiero w następnych wyborach. I to pod warunkiem, że pozbędzie się Soni Gandhi".

W dwóch ostatnich sprawach astrolog się pomylił. Jeśli chodzi o pierwsze zdanie, Indie zapewne demokracją pozostaną. Nawet jeśli jest to demokracja zupełnie inna niż w Europie.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 21/2004