Pamiętnik wiejskiego śmieciarza

Nie mogłem dobrze spać i gdy budzik zadźwięczał o 4.10, szybko zerwałem się na nogi. Za oknem ciemno. Ubieram się i cicho - żeby nie obudzić brata, który od kilku lat jest tu proboszczem - schodzę na dół. Stare schody na wiejskiej plebanii skrzypią mimo wysiłków ominięcia newralgicznych punktów. Wczoraj wieczorem przygotowałem sobie kanapki, dlatego wchodzę do kuchni tylko po to, żeby zrobić sobie kawę i zmówić jutrznię. Nie potrafię jeść śniadania w środku nocy. Myślę o wielu ludziach, którzy są już jak ja na nogach i ruszają do pracy.

Na dworze bardzo zimno. Przed plebanią stoi mój maluch. Mam nadzieję, że dziś nie odmówi posłuszeństwa. Mam z nim spore kłopoty; gdy go kupiłem, miał pięć lat i już po dwudziestu kilometrach zaczął się psuć. Ledwo dotarłem do mechanika. Orzekł, że to sprzęgło. Okazało się, że tarcza jest pęknięta. Mało tego, ktoś - z pewnością pośrednik, który sprzedał auto - obłożył ją papierem ściernym, tak że przy pierwszych oględzinach sprzęgło działało, ale już po kilku kilometrach papier się starł. Dziś zapala bez zarzutu. To mój pierwszy dzień w nowej pracy: nie mogę się spóźnić.

Do pracy mam około 25 kilometrów. Jadę 35 minut, o 5.15 zajeżdżam na bazę. Mam tremę. Zawsze marzyłem, żeby pracować na śmieciarce, ale dziś czuję się niepewnie. Zresztą rozpoczynając nową pracę człowiek ma zawsze różne obawy. Od kilku lat za zgodą moich przełożonych pracowałem zawodowo. Byłem salowym w szpitalu, sanitariuszem, robotnikiem placowym.

Moja śmieciara już czeka: duża żółta skrzynia, typ SM, ciemnoniebieska kabina. Kierowca kręci się z tyłu samochodu, koło kipra. Drugi ładowacz już siedzi w kabinie. Podchodzę do kierowcy, żeby się przywitać; oczywiście nikt - oprócz szefowej firmy - nie wie, że jestem księdzem. Kierowca jest ode mnie nieco starszy, średniego wzrostu, włosy lekko falujące, z tyłu dłuższe.

- Cześć, Piotr - przedstawiam się i wymieniamy uścisk dłoni. Nikt tu do siebie nie mówi per pan.

- Wiesiek, cześć, masz jakieś ciuchy do przebrania?

- Tak, wczoraj dostałem.

- To przebieraj się i ruszamy!

W międzyczasie wyszedł z kabiny Zdzichu, drugi ładowacz. Przywitaliśmy się. Pewnie się zastanawia, co to za “inteligent" będzie z nim robił. Ale jakoś dobrze i łagodnie patrzy mu z oczu, co dodaje mi odwagi. Niewysoki, z czarną, lekko przystrzyżoną brodą, na głowie czapeczka z daszkiem. Najbardziej ujęła mnie i zastanowiła ta łagodność spojrzenia. Później dowiedziałem się, że mieszka na ogródkach działkowych w małym domku - bez wody, bez prądu. Piecyk, w którym pali znalezionym podczas pracy drewnem, służy za źródło ciepła i kuchnię. Wodę do mycia bierze z pobliskiego zalewu wodnego, do picia chyba kupuje. Zdzichu dużo czyta i bardzo dużo pali - trzy paczki Mocnych.

Idę do szatni, niedużego, brzydkiego pomieszczenia z brązową olejną lamperią. Zastaję tam dwóch zamiataczy ulic, którzy chyba już dawno powinni być na rejonie. Mam tu metalową szafkę z przydziałową kłódką. Przebieram się w zielony kombinezon, na nogi wciągam gumofilce.

***

Wiele lat temu, w czasie studiów, zachwyciłem się postacią Karola de Foucauld, który dał Kościołowi nowy ewangeliczny impuls naśladowania Jezusa - szukania ostatniego miejsca, prostego, zwykłego życia w Nazarecie, spojrzenia na każdego bez wyjątku człowieka jak na brata. Sposób życia, który prowadziłem jako ksiądz, irytował mnie ekskluzywnością, dystansem do zwykłych ludzi, poczuciem materialnego bezpieczeństwa. Jako duchowny nigdy np. nie wiedziałem i nie rozumiałem, co znaczy być bezrobotnym bądź drżeć o utrzymanie najbliższych. Nie umiałem w sobie samym tego przekroczyć, uwolnić się od tej irytacji. Praca, którą od kilku lat podejmowałem, pozwalała mi czuć się kimś zwyczajnym, człowiekiem bez znaczenia, związanym ze zwykłymi, ubogimi ludźmi przynajmniej sposobem życia, zarobkami (starałem się utrzymywać tylko z mojej pensji w zakładzie pracy). Pamiętam dobrze moją pierwszą pracę w szpitalu; byłem salowym na chirurgii i byłem szczęśliwy, że nikt nie odnosi się do mnie jak do duchownego - z tą charakterystyczną, dziwaczną uniżonością. Byłem sobą. Nie stała za mną przynależność, strój, pozycja, wykształcenie. Pewnego dnia szedłem na blok operacyjny, a trzy, cztery metry za mną podążała grupa lekarzy z ordynatorem na czele. Gdy przekroczyłem próg bloku, zatrzymałem się, aby przytrzymać wahadłowe drzwi. Ordynator stanął przed drzwiami i powiedział do mnie rozkazującym tonem:

- Przed drzwi! Z powrotem! - zrozumiałem tylko tyle, że poczuł się urażony, bo salowy śmiał przed nim wejść na blok.

Byłem tak zaskoczony tonem jego głosu i całą sytuacją, że tylko uśmiechałem się, jakby to wszystko było żartem, i powtarzałem, trzymając uchylone drzwi:

- Ależ proszę, proszę wejść!

Pomyślałem, że gdybym był w koloratce i sutannie, ordynator na pewno by się wobec mnie tak nie zachował. Pamiętam, że w myślach dość surowo osądziłem tego człowieka. Dziś bardziej rozumiem, że taki jest świat i taka hierarchia spraw, rzeczy i osób. Równocześnie wiem, że jeżeli ja nie zmienię tego w moim życiu, myśleniu, wtedy świat pozostanie, jaki jest - bezwzględny dla małych, słabych i ubogich. Oczywiście, jest też bezwzględny dla bogatych, możnych i silnych - z tą różnicą, że oni najczęściej chcą utrzymywać taki stan rzeczy.

***

Dziś wsiadałem do kabiny jelcza z dużą dozą niepewności, czy sobie poradzę. Praca wydaje się ciężka i brudna. Deszcz, mróz, prażące słońce - trzeba będzie robić. Zdzichu wręczył mi kamizelkę. Nie potrafił ukryć zdumienia:

- Do dziś nie mogę sobie z nią poradzić; jakoś zawsze mi się plącze, a ten przyszedł do pracy i od razu tak sprytnie to robi!

Uśmiechnąłem się, ale nie chciałem mówić, skąd moja wprawa - że dokładnie tak samo zarzuca się na siebie ornat.

Miasto jest podzielone na trzy rejony dla trzech brygad. Każdego dnia robimy inny rejon. Siadam na masce silnika, Zdzichu na siedzeniu - i tak już będzie zawsze. Na masce jest trochę niewygodnie: muszę być lekko przygarbiony, żeby głową nie uderzać o dach kabiny. Przede mną mała plastikowa figurka Matki Boskiej, poniżej przyklejone zdjęcia “panienek" w dość skromnym odzieniu, poza tym mnóstwo przydatnych zwojów drutu, śrubek, nakrętek, ze trzy pary starych rękawic roboczych, jakieś śrubokręty itp. Jest jeszcze szaro, gdy podjeżdżamy do pierwszego pojemnika. Wyskakujemy z kabiny, Zdzichu staje po lewej stronie pojemnika i naprowadza samochód. Od razu widzę, że Wiesiek jest dobrym kierowcą - delikatnie najeżdża na pojemnik, w międzyczasie Zdzichu opuszcza łapy mechanizmu i już pojemnik zostaje osadzony na wywrocie. Musimy jeszcze lekko nasunąć pojemnik, specjalnymi paskami gumowymi zabezpieczyć jego klapę i Zdzichu uruchamia wywrót. Huk i kurz - to pierwsze wrażenia. Zdzichu poprawia dwa razy, żeby wszystkie śmieci wleciały do kipra, i opuszcza pojemnik do połowy. Zdejmujemy paski i pojemnik wraca na ziemię. Pierwsze miejsce zaliczone. Zbieramy jeszcze tylko rozrzucone wokół śmieci i wskakujemy do kabiny. Nieraz, gdy kolejny pojemnik jest blisko, przechodzimy lub jedziemy z tyłu na łapach wywrotu - ale to jest zabronione, niezgodne z BHP i szefowa od razu zabiera za to premię.

Powoli miasto budzi się do życia, na ulicach coraz więcej samochodów i ludzi spieszących do pracy. Przejeżdżamy obok kościoła, właśnie ludzie wychodzą z porannej Mszy. Tam ksiądz przy ołtarzu, a ja na śmieciarce. Czy to, co robię, ma sens? Trochę zawsze wbrew przełożonym, którzy ostatecznie - pod presją moich nalegań i próśb - godzą się na tę drogę; nie czuję jednak ich błogosławieństwa, zainteresowania. Tylko mój brat towarzyszy mi akceptacją bez pytań i pełnym przyjaźni wsparciem. Dziś te dwa lata pracy na śmieciarce wspominam jako jeden z najszczęśliwszych okresów w moim życiu: prostota i bezpośredniość relacji z kolegami, bliskość z biednymi i nie mającymi znaczenia ludźmi, wreszcie bliskość z Bogiem. Może byłem wtedy najszczęśliwszym księdzem i najszczęśliwszym śmieciarzem na ziemi?

Po trzech godzinach zbierania śmieci z dużych pojemników rozpoczynamy rejon domków jednorodzinnych. Tu są tylko małe kubły, które musimy donosić do samochodu ręcznie, nieraz kilkanaście metrów. Ale robimy to zawsze we dwóch. Niektóre kubły są tak ciężkie, że sobie z nimi ledwo daję radę. Czuję, że jutro nie będę mógł ruszać rękami. Pot leje się strumieniami po skroniach. Silny wiatr i suche powietrze sprawiają, że kurz czuję w oczach, ustach, nosie. I smród od gnijących resztek jedzenia i Bóg wie czego tam jeszcze. Mam wrażenie, że cały jestem brudny i cały śmierdzę. Kolejny kubeł, kolejny i jeszcze następny... Nie wiem, ile ich w sumie przenieśliśmy. Zdzichu robi to dość mechanicznie i równocześnie bardzo sumiennie - zbiera leżące obok kubłów odpadki. Ja już nie mam sił się zginać, ale czuję cały czas życzliwość Zdzicha. To bardzo mi pomaga.

Wreszcie odstawiamy ostatni kubeł na dzisiejszym rejonie. Pakujemy się do kabiny i ruszamy na wysyp. Potwornie głodny wyciągam z torby kanapki i jem, nic a nic nie przejmując się brudnymi rękami. Zdzichu tylko pije. Mijamy po drodze inne śmieciary i za każdym razem pozdrawiamy się wyciągnięciem ręki. Bardzo mi się podoba taka solidarność wewnątrz klanu.

Wysypisko to olbrzymia niecka, chyba jakieś stare wyrobisko w dwóch trzecich już zapełnione. Mijamy bramę i dość wąskim jarem docieramy na miejsce wysypu. Obserwuję, jak Zdzichu podnosi kiper i uruchamia “szufladę", która opróżnia skrzynię. Obok jeszcze dwa samochody wysypują śmieci. Zaraz podchodzą szperacze wybierający butelki, puszki, metale i inne najróżniejsze rzeczy do użycia, sprzedania, przetworzenia. Widzę wśród nich kobietę, jakąś dziewczynę - może jej córkę i trzech chłopaków - po szesnaście, osiemnaście lat. Brudni, umorusani, z workami w rękach i trójzębnymi motykami do grzebania w górach śmieci. Szybko zbieramy się w drogę powrotną, bo już dość późno.

Wracam na moją plebanię zmęczony i wewnętrznie spokojny.

***

Wieczorem odprawiamy z bratem Mszę świętą. W kościele zaledwie kilka osób, dwoje dzieci, jeden ministrant przy ołtarzu.

Czy coś się zmieniło w związku z moją pracą? Nie. To prawda, że przez pierwsze miesiące mocno przeżywałem odrębność dwóch światów, w których uczestniczyłem - pozycji społecznej i materialnej, zupełnie innego języka, problemów, sposobu myślenia. Z czasem jednak odkrywałem w głębi serca prawdziwą jedność w sobie samym. Byłem tym samym człowiekiem tu, podczas sprawowania sakramentów, i tam, podczas noszenia kubłów. Tym samym człowiekiem z tym samym powołaniem. A nawet, coraz bardziej czując się związany z ludźmi, uczestnicząc w ich doli, niosąc podobne ciężary i uwarunkowania, dostrzegałem piękno takiego życia.

Nazwisko autora znane redakcji

---ramka 338728|strona|1---

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 38/2004