Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Nie minęła jeszcze rocznica wprowadzenia słynnej ustawy medialnej (zdaniem opozycji i dziennikarzy ograniczającej wolność wypowiedzi), a premier Viktor Orbán stanął wobec nowej fali niezadowolenia, która 2 stycznia przybrała przed budapeszteńską operą formę 100-tysięcznej demonstracji przeciw jego rządom.
Poszło o nową konstytucję, która m.in. uznaje rolę chrześcijaństwa za "kluczową dla podtrzymania narodu" - jednak masowy sprzeciw wywołały zapisy sprzyjające polityce konsolidacji władzy, konsekwentnie realizowanej przez rządzącą partię Fidesz od wyborów w 2010 r. Wśród protestujących rej wodził były premier Ferenc Gyurcsány - ten sam, który swoimi wypowiedziami o okłamywaniu wyborców parę lat temu wyciągnął na ulice stolicy dziesiątki tysięcy demonstrantów.
W cieniu sporu o konstytucję doszło do - pozornie tylko drobnej - wymiany zdań między rzecznikami węgierskiego banku centralnego i rządu. Gdy ten pierwszy kilka dni temu ogłosił dane o wysokości długu publicznego, ten drugi nazwał je "niewłaściwymi" i "niepomagającymi interesowi narodowemu". A to już poważnie zaniepokoiło Brukselę. Od innego bowiem kraju, manipulującego danymi statystycznymi, zaczęło się kilkanaście miesięcy temu finansowe trzęsienie ziemi w strefie euro. Węgry wspólnej waluty jeszcze nie przyjęły, a nowa konstytucja wręcz umocniła pozycję forinta, jednak Unia boi się efektu domina.
Nowe węgierskie prawo zakłada bowiem utworzenie trzeciego zastępcy gubernatora banku (dotychczas było ich dwóch) - mianowanego przez prezydenta, ale rekomendowanego przez premiera. Zdaniem opozycji oznacza to de facto kontrolę rządu nad bankiem centralnym, której wyraźnie zabraniają traktaty europejskie. Orbán realizuje swój plan na wyjście Węgier z kryzysu m.in. przez pomysł wykupu własnych (tj. państwowych) obligacji oraz pożyczek dla banków i tłoczenie w ten sposób do budżetu "pustego" pieniądza. Jak słusznie zauważa w "Rzeczpospolitej" Paweł Jabłoński, jest to z grubsza mechanizm, który Europejski Bank Centralny stosuje wobec euro - jednak co innego, gdy od utopienia się w deficycie ratuje się wspólnie 17 państw, a co innego, gdy tylko jedno, wzmagając jeszcze falę, która utrudnia ratunek innym.
Bruksela boi się, że patent Orbána zaczną realizować inni europejscy przywódcy i ministrowie finansów, co w konsekwencji mogłoby doprowadzić do swoistej finansowej implozji wewnątrz każdego z członków Unii.
Zapewne niemile odebrano w Brukseli również uwagę ministra Jacka Rostowskiego, że "niezależność banków centralnych nie jest ich immanentną cechą". W rozmowie z "Newsweekiem" polski minister finansów nie wykluczył, że w sytuacji kryzysowej Narodowy Bank Polski mógłby wykupywać polskie obligacje.
Ryzykowna, choć kusząca dla krajowych rynków finansowych gra, którą podjął u siebie rząd Orbána, może się więc, metodą kropelkową, rozprzestrzenić na inne kraje regionu. Sen Prawa i Sprawiedliwości o "Budapeszcie w Warszawie" mógłby się wtedy ziścić o wiele szybciej, niż planował jego prezes w noc przegranych przez siebie wyborów.