Opinia publiczna – jedyna instancja

Gdyby IPN był w Stanach, wywierano by poważny nacisk na całkowite ujawnienie jego zasobów. Panowałoby przekonanie, że dziennikarze będą się z nimi obchodzić odpowiedzialnie, natomiast do opinii publicznej należałaby decyzja, czy czytać te akta i czy im wierzyć. Nie ufamy, że władza uczciwie zdecyduje, o czym wolno nam wiedzieć, a o czym nie.

18.06.2007

Czyta się kilka minut

 /
/

MICHAŁ KUŹMIŃSKI: - W 1964 r. "The New York Times" wygrał w Sądzie Najwyższym z komisarzem policji L. B. Sullivanem, który poczuł się oskarżony przez gazetę o działania przeciw walczącym o prawa człowieka. Od tamtego czasu gazeta nie przegrała ani jednej sprawy o zniesławienie. Czy tylko dlatego, że ma dobrych prawników?

David McCraw: - Pamiętajmy, że nie przegrała tylko w Stanach Zjednoczonych. Za granicą odnieśliśmy kilka niepowodzeń. Oczywiście, nie chodzi tylko o prawników. Od 1964 r. amerykańskie prawo przyznaje bardzo szeroką wolność wypowiedzi prasie. Prawo do wolności prasy jest częścią amerykańskiej Konstytucji, natomiast prawo do ochrony dobrego imienia - nie jest. Owszem, funkcjonuje w praktyce prawnej, ale sądy uznają wolność wypowiedzi prasowej za wartość nadrzędną. Amerykanie nauczyli się żyć w tym systemie na dobre i na złe. Nigdy nie spotkałem się z poważną próbą podważenia kazusu "»New York Times« vs Sullivan" - sprawy, która przecież ogromnie ograniczyła możliwości wniesienia sprawy o zniesławienie.

- W tamtej sprawie Sąd Najwyższy ustanowił standard "rzeczywistej złej woli" - należy udowodnić, że dziennikarz świadomie opublikował fałsz, a nie np. nie wiedział, że prawda jest inna. Czyżby w USA najłatwiej było bronić nieporadnego dziennikarza, który nabiera się na fałszywe historie?

- W pewnym sensie łatwiej wybroni się dziennikarz, który nic nie sprawdził, niż ten, który przekopał mnóstwo źródeł - bo można próbować udowodnić, że po bardzo dogłębnym researchu nie mógł nie wiedzieć, że pisze nieprawdę. Ale najważniejsze jest to, że żaden dziennikarz nie chce wyjść na idiotę. W tym zawodzie najważniejsze jest to, że każdą pomyłkę widzi opinia publiczna. To niezwykle silna motywacja do rzetelności. Pomyłki się zdarzają, ale dziennikarze jak ognia unikają przecież kompromitacji.

- "NYT" wygrał też sprawę z przedsiębiorcą Rafi Khanem, wobec którego dwukrotnie sformułował mylne oskarżenia, lecz dalej sąd nie dopatrzył się tu "rzeczywistej złej woli". Ale czy "NYT" wyciągnął jakieś konsekwencje wobec osoby, która pisała o Khanie?

- Nie. Ta sprawa faktycznie zdumiewa każdego, kto nie jest z USA. Pokazuje, że sama pomyłka dziennikarza nie daje jeszcze możliwości roszczeń prawnych ze strony osoby, o której pisał. Oczywiście, reporterzy "NYT" bardzo biorą sobie do serca ilość sprostowań do ich tekstów. To także jedno z kryteriów oceny rocznej. Efektem sprawy "»NYT« vs Sullivan" na pewno nie jest nieodpowiedzialne dziennikarstwo. Z odpowiedzialności dziennikarzy rozlicza jednak nie prawo, lecz środowisko, przełożeni i oczywiście czytelnicy.

- Kwestia zaufania?

- Zaufania i stosowania nieformalnych, miękkich mechanizmów, by podnieść poziom dziennikarstwa.

- Redaktor naczelny jednego z najważniejszych polskich dzienników Adam Michnik wytoczył procesy kilku publicystom o zniesławiające stwierdzenia na swój temat. Co by było, gdyby naczelny amerykańskiej gazety wytoczył procesy innym dziennikarzom?

- Słyszałem o tej - fascynującej skądinąd - sprawie. Bardzo rzadko się zdarza, by amerykańscy dziennikarze czy media pozywały innych dziennikarzy o zniesławienie. I nigdy nie słyszałem, by w Stanach toczyła się sprawa, w której skarżącym byłby prominentny dziennikarz o pozycji Adama Michnika. Jako że takiego dziennikarza uznaje się za osobę publiczną, miałby on ogromne trudności z wygraniem sprawy w USA. Sądzę też, że większość dziennikarzy niechętnie wnosiłoby sprawę, która koniec końców prowadziłaby do sformułowania zasad ograniczających wolność wypowiedzi prasowej wszystkim mediom. Taka osoba spotkałaby się za to najpewniej z surową krytyką ze strony kolegów po fachu za korzystanie w sporze z drogi sądowej zamiast z debaty publicznej.

Jednak, jak wspomniałem, zdarzało się, choć niezwykle rzadko, że dziennikarze wnosili pozwy o zniesławienie. Ostatnio Kurt Eichenwald, znany dziennikarz i były reporter "NYT", straszył pozwem dziennikarkę Debbie Nathan, ale sprawy nie wniósł. W 2006 i 2007 r. Eichenwald pisał o tym, jak niewielka grupa zarabiała setki tysięcy dolarów na sprzedaży w internecie pornografii dziecięcej. Nathan napisała zaś kilka tekstów, w których sugerowała, że Eichenwald łamał prawo, oglądając te zdjęcia, i pomagał finansować stronę, na której były umieszczane, płacąc ludziom, którzy ją prowadzili, w zamian za informacje do reportażu. Gdy Eichenwald ogłosił, że chce ją pozwać, skrytykowało go kilku publicystów - argumentując, że dziennikarz nie powinien straszyć sądem, by uciszyć innych dziennikarzy.

Co więcej, wiele amerykańskich mediów nie chce zatrudniać prawników, którzy kiedykolwiek pozywali inne media o zniesławienie. By wstąpić zaś do największej organizacji prawników medialnych, The Media Law Resource Center, trzeba się zobowiązać, że nie będzie się wnosić pozwów o zniesławienie przeciw dziennikarzom. To zupełnie inna sytuacja niż w Anglii, gdzie ci sami dobrzy prawnicy czasem reprezentują media, a czasem kogoś, kto media pozwał. W USA panuje przekonanie, że każdy pozew przeciw mediom jest potencjalnym zagrożeniem dla wolności prasy.

Dobrowolnie się wystawić

- W Polsce dziennikarze wciąż nie należą do grup zawodowych obdarzanych szczególnym zaufaniem przez opinię publiczną. Jak to wygląda w USA?

- W badaniach amerykańskiej opinii publicznej dziennikarze wypadają zwykle fatalnie, gdy pytanie brzmi: "której z podanych profesji ufasz?". Podobnie prawnicy, politycy i sprzedawcy używanych samochodów. Ale przecież ludzie wierzą gazetom. A raczej konkretnym dziennikarzom, których lubią i którym ufają. Łatwo się krytykuje, generalizując, ale nie odzwierciedla to prawdy.

- Kto ma większe szanse, gdy wytoczy gazecie sprawę o zniesławienie: osoba publiczna czy zwykły pan Smith?

- O wiele większe szanse na zwycięstwo ma zwykły obywatel. Obowiązują go bowiem znacznie łatwiejsze reguły procesu: osoba publiczna musi udowodnić, że dziennikarz wiedział, iż pisze nieprawdę. Osoba prywatna - że dziennikarz nie dopełnił standardów rzetelności. Sąd będzie pytał, co dziennikarz zrobił, by sprawdzić swoje źródła, ile ich miał - a oskarżenie spróbuje dowieść, że prawdziwy profesjonalista zrobiłby więcej.

Jeśli w USA zostaje się osobą publiczną, oznacza to dobrowolne wystawienie się na krytykę. Burmistrz Nowego Jorku Michael Bloomberg wiódł jako szef swojej stacji TV bardzo wygodne prywatne życie, lecz zdecydował się pójść w politykę. Na początku urzędowania oświadczył, że nie będzie informował dziennikarzy, gdzie wyjeżdża na weekend. Wtedy jeden z nowojorskich tabloidów opublikował zdjęcia wszystkich jego pięciu domów, a właściwie pałaców. Po tym Bloomberg stał się znacznie bardziej otwarty na prasę.

- Właśnie: standardy. Amerykańskie dziennikarstwo znane jest z żelaznych zasad: zawsze sprawdź swoje źródło, oddzielaj informację od komentarza... A jednak w USA nie ma czegoś takiego jak ustawa o prawie prasowym. Tymczasem polscy politycy domagają się dziś zaostrzenia prawa prasowego, żeby łatwiej karać dziennikarzy za, jak mówią, "ewidentne kłamstwa". Czy w USA istnieje spisany kodeks dziennikarski?

- Nie ma czegoś takiego jak narzucony kodeks etyczny, w razie naruszenia którego wyciąga się prawne konsekwencje albo odbiera prawo do wykonywania zawodu. Nic z tych rzeczy. Zamiast tego istnieje cała masa kodeksów etyki przyjmowanych przez większość korporacji medialnych. Kodeks "NYT" to książka licząca ponad 60 stron.

Większość kodeksów etyki nie wchodzi w takie szczegóły jak ilość źródeł. Zamiast tego wiele miejsca poświęcają np. konfliktom interesów. Jeśli masz akcje jakiegoś przedsiębiorstwa, nie możesz o nim pisać. Ważne w nich jest też np. to, czy dziennikarzowi wolno się podawać za kogoś innego.

Te kodeksy etyki bierze się u nas na poważnie - pewnie również dlatego tak trudno się je pisze.

- Czy kiedykolwiek, jako prawnik, pomyślał Pan: "mój Boże, nasze prawo zbyt mocno bierze stronę prasy, czasem rzeczywiście krzywdzimy zwykłych ludzi"?

- Z pewnością żywię wiele współczucia dla ludzi w niektórych przypadkach. Czasem bardzo ciężkich. Przykład: amerykańskie prawo nie pozwala zaskarżyć gazety za artykuł opublikowany dawno. Np. w stanie Nowy Jork - po roku od publikacji. Tymczasem internet sprawił, że stare artykuły są w dalszym ciągu dostępne. W efekcie przynajmniej raz w miesiącu ktoś do mnie dzwoni ze skargą - prasa zwykle pisze, że kogoś aresztowano, ale już nie o tym, że oskarżony wygrał albo oddalono zarzuty. Bo to nie news. Ale gdy ktoś taki szuka pracy, jego potencjalny pracodawca wpisuje jego nazwisko do Google'a i czyta: "Joe Jones aresztowany za kradzież". A my nie jesteśmy w stanie przekopać tysięcy artykułów w bazie danych czy dodawać do nich sprostowań.

W USA wielu jest też ludzi, którymi media interesują się z wykańczającym uporem. Bardzo im współczuję, nie jestem natomiast przekonany, czy powinno się tu angażować środki prawne. Wolę, gdy toczy się raczej dyskusja, czy dana osoba nie jest zbytnio nękana przez media: jak np. w przypadku afery Clinton-Lewinsky. System umie się sam korygować. Ale zdaję sobie sprawę, że może również krzywdzić.

- Dyskutuje się dziś w Polsce nad całkowitym ujawnieniem akt IPN. Trudno sobie to wyobrazić, ale spróbujmy: co by było, gdyby IPN był w USA?

- To trudne pytanie, ale wydaje mi się, że w Stanach wywierano by poważny nacisk na całkowite ujawnienie jego zasobów. Panowałoby przekonanie, że dziennikarze będą się z nimi obchodzić odpowiedzialnie, natomiast do opinii publicznej należałaby decyzja, czy czytać te akta i czy im wierzyć.

Na dużo mniejszą skalę mieliśmy z tym do czynienia w przypadku akt FBI. W USA dziennikarze i osoby publiczne mogą korzystać z prawa dostępu do informacji publicznej i otrzymywać dokumenty na temat zawartości akt instytucji. Jak wiadomo, w latach 60. FBI szpiegowało Martina Luthera Kinga i innych działaczy ruchów wolnościowych. Sprawdzano, czy nie mają np. romansów, jakie relacje łączą ich z innymi ludźmi, np. czy nie konspirują z komunistami. Niektóre z tych akt ujawniono w prasie. Część zawierała prawdę, część nie. Niekiedy słychać zarzuty, że ujawnianie takich informacji narusza prawa osoby, której dotyczą. W USA jesteśmy dziś jednak w punkcie, w którym to akceptujemy. Przecież także w sądzie podnosi się bardzo prywatne informacje.

Koniec końców amerykański system oparty jest na zasadzie: nie ufamy, że władza uczciwie zdecyduje, o czym wolno nam wiedzieć, a o czym nie. Wolimy system, w którym na rynek idei trafia mnóstwo informacji, a to ludzie decydują, co wybrać.

Wolno się śmiać

- Niektórzy polscy politycy otwarcie dziś mówią o karaniu dziennikarzy. Środowisko było w szoku, gdy lokalnego dziennikarza z Polic skazano kilka lat temu na więzienie. Abstrahując od winy, wydawało się, że czasy wsadzania dziennikarzy do więzienia za to, co piszą, już się w Polsce skończyły, że w demokracjach się to nie zdarza. Aż nagle w USA wsadzono "za obrazę sądu" dziennikarkę "NYT" Judith Miller, która odmówiła ujawnienia swojego źródła...

- Najtrudniejsze, co trzeba zrozumieć w tym przypadku, to fakt, że Judith Miller nie oskarżono o przestępstwo ani nie ukarano za publikację. Trafiła do więzienia, by skłoniło ją to do ujawnienia źródła. Nieszczęście w amerykańskim prawie federalnym polega na tym, że nie pozwala ono dziennikarzom na ochronę informatora. Co innego prawo stanowe. A więc w stanie Nowy Jork, jeśli to oskarżyciel stanowy chce poznać tożsamość źródła, dziennikarz ma absolutne prawo odmówić. Jeśli jednak jest to oskarżyciel federalny, nie ma takiego przywileju. Miller tymczasem uznała, że ochrona źródła jest na tyle ważną zasadą, że wolała iść do więzienia, niż ulec nakazowi sądu, a więc zastosowała obywatelskie nieposłuszeństwo.

- Nieposłuszeństwo obywatelskie ogłosiło też wielu polskich dziennikarzy zmuszonych przez unieważnioną ustawę lustracyjną do złożenia oświadczenia lustracyjnego. Gdzie jest Pana zdaniem granica dziennikarskiego posłuszeństwa wobec prawa?

- Stany Zjednoczone przeszły przez coś bardzo podobnego, gdy z początkiem 1947 r. zażądano od wielu ludzi, w tym liberalnych dziennikarzy czy aktorów, zadeklarowania przed komisją Kongresu, czy byli członkami partii komunistycznej. Niektórzy odmawiali i trafiali za to do więzienia. To był straszny okres, gdy ludzi sądzono za przekonania. Od tamtych czasów zapadło kilka bardzo ważnych i mocnych decyzji Sądu Najwyższego, wśród nich np. decyzja chroniąca prawo do anonimowej komunikacji. Prawo stanu Ohio nakazywało podpisywanie broszur politycznych. Niejaki McIntyre wręczał anonimowe ulotki, o co został oskarżony. Sąd Najwyższy przyznał mu prawo do anonimowego wypowiadania opinii. Inne orzeczenie Sądu zabrania władzy zmuszać kogokolwiek do ujawniania poglądów.

- Czy niektórym osobom w państwie powinna przysługiwać szczególna ochrona? W Polsce jest nią otoczony prezydent. A Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji oraz niektórzy politycy myśleli o ukaraniu prezentera, który na antenie wyraził się nieładnie o ministrze edukacji.

- Amerykańskie sądy obaliły wszystkie przepisy dotyczące obrazy czy ośmieszania. Publicznie można wyrażać sarkastyczne opinie, ośmieszać prezydenta czy innych wysokich urzędników. Oczywiście, jeśli stwierdza się fakt, który jest nieprawdziwy, można zostać pozwanym o zniesławienie. O tym z kolei już mówiliśmy - szalenie trudno wygrać również taki proces.

W Stanach jedyna granica wykreślona została tam, gdzie nawołuje się publicznie do przemocy. Gdy mówi się coś, co zrozumiane zgodnie ze zdrowym rozsądkiem może natychmiast wywołać przemoc, trzeba się liczyć z kłopotami. Abstrakcyjne stwierdzenie, że rząd powinien zostać obalony, tu się nie kwalifikuje. Ale jeśli przed wściekłym tłumem nawoływano by do ataku na burmistrza - już tak. Przykład: organizacja walcząca z aborcją publikowała na swojej stronie internetowej zdjęcia i adresy lekarzy, którzy wykonują takie zabiegi. Zaczęły się zdarzać morderstwa tych lekarzy. Strona internetowa tego nie spowodowała. Ale granicę przekroczono, gdy po każdym zabójstwie przekreślano zdjęcie zamordowanego lekarza na czerwono.

Gdy zaś chodzi o prezydenta, to najważniejsze media traktują go akurat z szacunkiem, nawet gdy się z nim nie zgadzają. Na konferencjach prasowych dziennikarze nigdy nie odnoszą się do niego wrogo. Nawet jeśli się to zdarza, spotyka się to z krytyką środowiska. Wiele lat temu, gdy Richard Nixon był u szczytu niesławy, dziennikarz CBS Dan Rather - krzyżowiec wśród dziennikarzy śledczych - zadał mu na konferencji pytanie, po którym inni dziennikarze zaczęli bić brawo. Nixon zapytał go: "Panie Rather, czy pan się o coś ubiega?". Ten odpowiedział: "Nie, a pan?". I spotkał się za to z krytyką.

- Wróćmy do "rzeczywistej złej woli". Jej najbardziej bodaj legendarnym przypadkiem była sprawa dziennikarza "NYT" Jasona Blaira, który zmyślał swoje reportaże. Czy podważyła ona zaufanie do dziennikarzy?

- Ta sprawa miała kilka płaszczyzn. Po pierwsze, rzeczywiście podważyła zaufanie do prasy. Pytano, jak to się mogło stać. Czy nie był nadzorowany? Czy żaden redaktor go nie sprawdzał? Ale sądzę też, że sprawa ta miała i efekt zbawienny: dziennikarze i redaktorzy gazet zostali zmuszeni do szerszego otwarcia na opinię publiczną i do szczególnego zweryfikowania swoich procedur. "NYT" stworzył urząd redaktora publicznego - to osoba, którą zatrudnia się na określony czas, nie da się jej zwolnić ani zatrudnić ponownie, a jej zadaniem jest odbieranie skarg od opinii publicznej, sprawdzanie ich, a następnie pisanie o nich. Podniosło to poczucie odpowiedzialności - bo błędy dziennikarzy są rozpatrywane publicznie.

Ma być jawnie

Po drugie, "NYT" dokonał bardzo wielu zmian wewnętrznych - opublikowaliśmy np. zasady korzystania z poufnych źródeł, uruchomiliśmy programy szkoleniowe. Wraz z kilkoma naszymi najlepszymi dziennikarzami prowadziłem w zeszłym roku seminaria dla zespołu, o tym jak lepiej wykorzystywać informacje jawne i ograniczać poufne źródła, słowem - jak mówić ludziom więcej, a nie mniej.

- Jak zatem mówić ludziom więcej, a nie mniej?

- Jeśli korzysta się z poufnego źródła, jego tożsamość oprócz dziennikarza musi znać jeden redaktor. Może on wtedy osądzić, czy jest ono wiarygodne. Po drugie, nasi dziennikarze muszą o tyle, o ile się da, opisać, dlaczego nie podają tożsamości źródła. Nie wolno powiedzieć: "według naszego anonimowego informatora...", lecz: "według naszego informatora, który pragnie pozostać anonimowy, bo wciąż pracuje w gabinecie Busha...". Czytelnik może wówczas sam osądzić, czy ów informator nie jest np. niezadowolonym pracownikiem. Po trzecie, próbujemy tak precyzyjnie, jak to możliwe bez ujawnienia tożsamości informatora, przybliżyć jego rolę w sprawie. Unikamy sformułowań: "ktoś, kto ma wiedzę na temat przebiegu negocjacji...". Zamiast tego napiszemy: "członek amerykańskiego zespołu negocjacyjnego". To pozwala czytelnikowi osądzić jego motywacje.

- "Według naszego źródła, które pragnie pozostać anonimowe, bo wciąż pracuje jako szef personelu wiceprezydenta Cheneya". To brzmi jak polski "Sławomir W., syn prezydenta Wałęsy".

- Czasem prowadzi to do absurdów. Zwykle wiadomo, dlaczego ktoś chce być anonimowym źródłem, i tłumaczenie tego może brzmieć głupio. Na pozór nie trzeba tłumaczyć, że ktoś nie chce wylecieć z pracy. Ale koniec końców wychodzi to wszystkim na dobre. Czytelnicy lepiej rozumieją, kim jest poufny informator i co o nim myśleć. Dziennikarzy zaś uczy to omijania poufnych źródeł, jeśli można coś znaleźć w źródłach jawnych. Dziennikarzom sportowym zdarzało się pisać: "według anonimowego informatora zbliżonego do drużyny..." - nie dlatego, że była taka potrzeba, tylko dlatego, że artykuł lepiej brzmiał. To już przeszłość.

- Czy w USA jest prawo zakazujące publikowania nazwisk osób, przeciw którym toczy się postępowanie?

- Nie. Generalnie dziennikarze mogą publikować wszystko, co jest dostępne w publicznej dokumentacji - a taką są np. protokoły aresztowań. Wyjątek dotyczy nieletnich, których danych sądy nie upubliczniają. Jeśli jednak dziennikarz dotrze do tych danych inaczej, wolno mu je opublikować. Była nawet słynna decyzja Sądu Najwyższego w takiej sprawie, gdzie orzekł on, że to zadaniem sądownictwa jest utrzymanie takich danych w tajemnicy i jeśli jakoś dotrą one do prasy, nie jest to jej wina.

To bardzo kontrowersyjna zasada - w wielu krajach, jak w Polsce, chroni się tożsamość oskarżonego. Nie ma wątpliwości, że gdy ktoś trafi pod sąd, to nawet jeśli zostanie oczyszczony z zarzutów, cierpi jego reputacja. Ale w USA uważa się, że taka jest cena za wartość w życiu publicznym, którą jest jawność. Wiedząc, że np. został aresztowany syn burmistrza, możemy się upewnić, że nie jest on traktowany inaczej niż szeregowy obywatel. Mamy większą gwarancję sprawiedliwości.

DAVID E. McCRAW jest wiceprezesem oraz asystentem dyrektora departamentu prawnego "The New York Times". Pełni obowiązki adwokata dla "NYT", "The Boston Globe" oraz innych mediów należących do "New York Times Company". Absolwent Albany Law School of Union University, Cornell University oraz University of Illinois.

"The New York Times" jest największym dziennikiem miejskim w Stanach Zjednoczonych, główną gazetą Nowego Jorku założoną w 1851 r. Trzeci pod względem obiegu w USA, po "USA Today" i "The Wall Street Journal". Uznawany powszechnie za gazetę opiniotwórczą, słynie z najwyższych standardów i wiarygodności oraz eleganckiego stylu. 95 razy otrzymał Nagrodę Pulitzera. Pierwszą - już w 1918 r. za artykuły o I wojnie światowej. Najnowszą - w 2007 r. dla Andrei Elliott za artykuł o imamie działającym na rzecz swoich wiernych w USA. W 1987 r. powstało motto, którego gazeta używa do dziś: "Wszystkie wiadomości, które nadają się do druku". W marcu 2007 sprzedawał ponad 1,12 mln egzemplarzy w dni powszednie i ponad 1,62 mln - w niedziele. W internecie:

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 25/2007