Jak tabloid stał się męczennikiem

Urażony miliarder doprowadził do zamknięcia słynnego plotkarskiego portalu. „Gawker” publikował obrzydliwości, ale też ważne informacje, których nie podejmowały tradycyjne media.

12.09.2016

Czyta się kilka minut

Wrestler Terry Bollea, czyli Hulk Hogan, po kolejnej udanej akcji. Docklands Arena, Londyn, 1991 r. / Fot. Nils Jorgensen / REX / SHUTTERSTOCK / EAST NEWS
Wrestler Terry Bollea, czyli Hulk Hogan, po kolejnej udanej akcji. Docklands Arena, Londyn, 1991 r. / Fot. Nils Jorgensen / REX / SHUTTERSTOCK / EAST NEWS

To koniec. Zamykamy się. Żegnajcie. Po 13 latach i na dwa dni przed moimi 50. urodzinami. Jeszcze tylko kilka słów od moich byłych” – ogłosił w poniedziałek 22 sierpnia Nick Denton, założyciel Gawker.com, najsłynniejszego (obok TMZ) portalu plotkarskiego Ameryki.

Mówiąc o „byłych”, miał na myśli redaktorów naczelnych serwisu, którzy zmieniali się mniej więcej co roku. A w listach od nich można było wyczytać gorycz, gniew i zniechęcenie.

Tom Socca pisał: „Prawda przegrała z kłamstwem, ufundowanym za miliard dolarów”.

Choire Sicha: „»Gawker« dowiódł, że zasługuje na swoje miejsce w świecie mediów. Wkrótce przyjdzie moment, że za nim zatęsknicie”.

Josh Laurito: „Przeszło 16 milionów komentarzy, od tych nie do obrony po te inspirujące, było dla nas tyleż powodem do niepokoju, co do dumy”.

Kelly Stout: „Wszyscy mieszkamy w szklanych domach, ale musimy rzucać kamieniami. Czasem rzucimy za daleko”.

I jeszcze raz Choire Sicha, bo dwa razy zasiadał przy biurku naczelnego: „Kiedy zapada zmrok – a ten, kochanie, zawsze kiedyś zapadnie – wielu wiernych i kochających pochyli się nad trumną. Zdarzą się – jak zwykle w przypadku śmierci gazety – również cmentarne hieny, chętne stepować na grobie”.

Proces o sekstaśmę

Ten lament jest finałem długiego kryzysu, który zaczął się cztery lata temu, kiedy to „Gawker” opublikował ukochany przez Amerykanów materiał: sekstaśmę. Tym razem jej bohaterem był aktor filmów klasy B, były zapaśnik (tzw. wrestler) i wczorajszy celebryta Hulk „Huragan” Hogan. Filmik trwał dwie minuty, z czego 10 sekund zajmowała twarda pornografia.

Wściekły Hogan (jego prawdziwe nazwisko to Terry Gene Bollea) najpierw pozwał plotkarski portal za... naruszenie praw autorskich. Jednak sędzia odrzucił pozew, uznając, że nie ma precedensu, na jaki można by się tu powołać. Aktor-zapaśnik spróbował ponownie – i tym razem zarzucił „Gawkerowi” naruszenie prywatności.

Proces był z cyklu tych bardziej melodramatycznych. Pełnomocnicy Nicka Dentona i redakcji „Gawkera” tłumaczyli, że mieli prawo wrzucić do internetu chałupniczo zrobiony film dla dorosłych na mocy Pierwszej Poprawki do Konstytucji USA, która gwarantuje wolność słowa i wypowiedzi. Prawnik Hogana, Charles Harder, kontratakował – i pytał pozwanych, czy pokazywanie zdjęć genitaliów jego klienta w słabej rozdzielczości ma istotnie ważny walor informacyjny, bez którego amerykańska opinia publiczna nie mogłaby się obejść.

W marcu 2016 r. werdykt wydała sześcioosobowa ława przysięgłych. Wydawnictwo ma zapłacić Hoganowi 140 mln dolarów plus kolejne 100 mln z konta redaktora, który wrzucił filmik do sieci. Adwokat upadłego celebryty prowadzi jeszcze kilka spraw o zadośćuczynienie innych „ofiar” „Gawkera”.

Tak, jakby z tego zrobił dochodowy biznes.

To właśnie koszty sądowe procesu z Hoganem (i kolejnych spraw) zmusiły Dentona do drastycznej decyzji. W czerwcu wydawca portalu Gawker Media zgłosił do sądu wniosek o ochronę w ramach procedury tzw. bankructwa naprawczego, aby nie można było dochodzić odszkodowań z majątku firmy. Kilka dni później zrobił to także Denton. A następnego dnia zebrał pracowników w siedzibie wydawnictwa na Manhattanie i ogłosił, że firma została w drodze licytacji sprzedana za 135 mln dolarów sieci telewizyjnej Univision.

Bo Gawker Media to także pomniejsze serwisy internetowe, często zajmujące się poważniejszymi sprawami. I tak, serwisy „Deadspin”, „Gizmodo”, „Jalopnik”, „Jezebel”, „Kotaku” i „Lifehacker” trafią w ręce wspomnianej sieci Univision. Natomiast „Gawker” przestanie w ogóle działać. Denton dodał, że przyszłość jest niepewna, choć na razie obędzie się bez redukcji etatów. Hiobową wiadomość złagodzono kilkoma galonami piwa i gigantyczną pizzą.

Smak zemsty

Pozostaje jeszcze ujawnić, kto sfinansował wielce kosztowny sztab prawników, którzy stanęli u boku Hogana – po tym, jak po drogim rozwodzie został bez grosza. Otóż hojnym sponsorem jest Peter Thiel – wykształcony na Uniwersytecie Stanforda amerykański przedsiębiorca niemieckiego pochodzenia, jeden z „carów” Doliny Krzemowej.

Biznesmen ten ma wyjątkowego nosa do nowych firm, tzw. start-upów. W 2004 r. za zaledwie pół miliona dolarów kupił 10 proc. akcji firmy Facebook – dziś warte są 1,7 mld dolarów. To on wraz z kilkorgiem przyjaciół założył serwis płatności internetowej PayPal. Dziś, jako że owi ojcowie-założyciele często za namową Thiela inwestują w start-upy, on sam znany jest w Kalifornii jako „ojciec chrzestny PayPalowej mafii”. Poza tym należy do zarządu Bilderberg Group, czegoś na kształt Komisji Trójstronnej, chociaż osłoniętej woalem ponurej tajemnicy grupy 150 „wpływowych” tego świata, która zamyka się raz do roku na niedostępnych dla mediów spotkaniach, by omówić ważkie sprawy (razem z nim na te sabaty uczęszczają Hillary Clinton czy Melinda Gates, raz zaproszono Jacka Rostowskiego).
Thiel jest też fanem Donalda Trumpa – był jego specjalnym gościem na niedawnej konwencji republikańskiej w Cleveland. I dzieli z kandydatem na prezydenta dwie cechy szczególne. Uważa, że powinno się odebrać kobietom prawa wyborcze oraz – parafrazując wstydliwe hasło z PRL-u – jest zdania, iż „nie matura, lecz chęć szczera zrobi z człowieka milionera”. Założył nawet fundusz stypendialny Thiel Fellowship, w ramach którego najzdolniejsi studenci dostaną po 100 tys. dolarów za... rzucenie studiów i zajęcie się przedsiębiorczością.

Dlaczego komuś takiemu zależało na upadku „Gawkera”?

W 2007 r. na blogu należącym do wydawnictwa Gawker Media pojawiła się notka: „Wiemy o rezydencjach Thiela, jego kamerdynerze, jego porannych przebieżkach. Ale jest coś, czego nikt nie mówi głośno: Peter Thiel jest gejem”.

Demiurg start-upów wpadł w szał. Jego orientacja seksualna dla otoczenia nigdy nie była tajemnicą, ale biznesmen wolał „pozostawać w szafie”, bo prowadził liczne interesy na Bliskim Wschodzie, gdzie – jak uważał – jego homoseksualizm mógł być problemem.

Tu drobna uwaga: ujawnianie homoseksualizmu wbrew woli człowieka na pewno nie mieści się w granicach wolności słowa, więcej – jest podłością. Ale sam Thiel w 1995 r. napisał książkę, w której bronił antygejowskiej „mowy nienawiści” jako... przejawu wolności słowa.

W każdym razie – teraz poprzysiągł „Gawkerowi” zemstę.

Obrzydliwości i informacje

Bardzo trudno byłoby dziś bronić portalu plotkarskiego jako bastionu wolnej i rzetelnej wypowiedzi.

W 2006 r. „Gawker” opublikował mapkę Nowego Jorku z zaznaczonymi miejscami i obiektami, w których można przyuważyć celebrytów. Prawnik reprezentujący zaznaczonego na niej George’a Clooneya nie wniósł wprawdzie sprawy, ale oświadczył, że to może prowokować osoby niezrównoważone do przemocy. Dwa lata później portal wrzucił usunięty za naruszenie praw autorskich filmik z Tomem Cruise’em, nakręcony po to, by pokazać go wyłącznie w gronie 5 tys. członków Kościoła scjentologicznego, którzy bardzo chronią swą prywatność. Kilka miesięcy potem redaktorzy „Gawkera” opublikowali zhakowane z prywatnej skrzynki maile Sary Palin, gubernator Alaski i kandydatki na wiceprezydenta USA (choć prawa tu nie złamano, bo ono zakazuje jedynie publikacji nieprzeczytanych listów elektronicznych).

Ale chyba najgłośniejsza – oczywiście przed przegranym procesem z Hoganem – afera miała miejsce w zeszłym roku. Ówczesny redaktor naczelny „Gawkera”, Max Reed, zdecydował o opublikowaniu informacji o seksturystyce Davida Geithnera, dyrektora finansowego i dyrektora wydawniczego wydawnictwa Condé Nast. Zaprotestowały inne media, reklamodawcy i czytelnicy, bo Geithner nie jest osobą publiczną i jego życie intymne naprawdę nikogo nie powinno interesować. Denton – mając już na głowie wendetę z Thielem – kazał usunąć tekst, a w konsekwencji Reed i jeden z redaktorów prowadzących złożyli dymisje.

Ale obok różnych obrzydliwości, graniczących z łamaniem prawa, „Gawker” i pomniejsze blogi należące do grupy informowały też o ważnych sprawach, zastępując kulejące dziennikarstwo śledcze prasy drukowanej. W ten sposób na światło dzienne wyszły informacje o SilkRoad (czarnorynkowej witrynie sprzedającej zakazane towary), o szantażowaniu reporterów przez zaplecze Hillary Clinton czy o ekscesach burmistrza Toronto Roba Forda pod wpływem każdego możliwego narkotyku (jak przyznał potem sam polityk).

Święte krowy i „Gawker”

– Historia „Gawkera” i drogiej zemsty Thiela uczy nas czegoś jeszcze, oprócz zwycięstwa mamony.

Mamy do czynienia z blogiem, który zmienił się de facto w serwis informacyjny. I który, choć jest ze „świata 2.0”, zaczął działać jak zwykłe medium, tyle że nie stosował tych ograniczeń, jakim one są poddane, za wyjątkiem najbardziej radykalnych tabloidów – mówi w rozmowie z „Tygodnikiem” Sylwia Czubkowska, dziennikarka „Dziennika. Gazety Prawnej”, specjalizująca się w nowych mediach. I zaraz dodaje, że niespodziewanie okazało się, iż bycie „medium społecznościowym”, innowacją i „2.0” wcale nie chroni przed odpowiedzialnością za to, co się publikuje. Skoro dla „Gawkera” nie było „świętych krów”, to i „Gawkera” też tak potraktowano.

Ale sprawa upadku firmy, do której należał serwis plotkarski, jest też niebezpiecznym precedensem: dowodzi, że wszechwładny czarnoksiężnik z nielimitowaną kartą kredytową jest w stanie wykończyć niezależne medium. I to z powodu osobistej urazy.

Wyobraźmy sobie, że komuś z jeszcze większymi pieniędzmi przyjdzie do głowy walka na śmierć i życie np. z ostoją wolności słowa, czyli „New York Timesem” czy „Washington Post”. Oczywiście, te redakcje mają mało wspólnego z „Gawkerem” i dbają – albo: dbają prawie zawsze – o najwyższe standardy dziennikarskie. Ale przy amerykańskim systemie prawnym, który dezorientują kruczki i fortele, odpowiednia porcja gotówki wyłożona na sztab sprytnych prawników i seria pozwów może zadać śmiertelny cios wydawnictwu.

– Gdyby w czasach afery Watergate jakiś bajecznie zamożny protektor prezydenta Nixona zaczął montować misterną sieć na dziennikarzy „Washington Post”, to choć afera Watergate pewnie skończyłaby się dymisją głowy państwa, gazeta wpadłaby w turbulencje, a może i przestała istnieć – mówi „Tygodnikowi” Richard Aliano z Instytutu Dziennikarstwa New Hampshire University.

Dziś Nick Denton awansował na męczennika w walce o wolne media. I nie da się wykluczyć, że słusznie. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zajmuje się polityką zagraniczną, głównie amerykańską oraz relacjami transatlantyckimi. Autor korespondencji i reportaży z USA.      więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 38/2016