Oni dwaj i ona

Przyjaźń Herberta i Miłosza była składanym sobie wzajemnie darem. Ten dar to namiętność i racja bytu ich obu - poezja. Jeden w drugim podziwiał poetę i za pomocą drugiego adorował poetę w sobie.

08.12.2006

Czyta się kilka minut

Czesław Miłosz, Zbigniew Herbert i Antoni Miłosz w drodze ddo Vence, 1967 r. /fot. JANINA MIŁOSZOWA - archiwum Zbigniewa Herberta /
Czesław Miłosz, Zbigniew Herbert i Antoni Miłosz w drodze ddo Vence, 1967 r. /fot. JANINA MIŁOSZOWA - archiwum Zbigniewa Herberta /

Zbigniew Herbert w rozmowie z roku 1986 z Renatą Gorczyńską - zatytułowanej "Sztuka empatii" i przedrukowanej w książce "Portrety paryskie", a przeprowadzonej w niecały rok po ukazaniu się słynnego wywiadu, którego udzielił Jackowi Trznadlowi - mówi o wielu ważnych dla siebie sprawach. Także i o swoim lęku, by teraz, gdy dopadła go starość i choroby przyćmiewające zdolności ciała i umysłu, nie popełnić "błędu przekreślającego całe życie".

Czy właśnie taka przygoda przydarzyła się autorowi "Epilogu burzy"? Gdy jednych akces polityczny poety z lat 90. i związane z tym wypowiedzi wpędzały w konfuzję, stanowiły dowód choroby, nieledwie objaw umysłowej aberracji, drugim wydawały się głosem sprawiedliwego, autorytetu, który przemówił na pohybel warszawsko-krakowskim elitom. Herbert chcąc nie chcąc (jednak chyba chcąc) wziął udział w niesławnej "wojnie na górze", która z teatrum polityki przeniosła się do życia intelektualnego i literackiego, wojnie kokoszej, wojnie pełzającej, która na dobre zadomowiła się w polskim życiu i która zapewne wybuchnie niejednym jasnym płomieniem także na okoliczność Roku Herbertowskiego.

Wydana właśnie "Korespondencja" Miłosza i Herberta przynosi jeden z epizodów owej wojny: napastliwe i nieprzyjazne wobec Miłosza wypowiedzi Herberta nieomal położyły kres wieloletniej przyjaźni poetów i zantagonizowały postronnych uczestników ich sporu. Ta książka była im potrzebna. I może jeszcze bardziej nam, czytelnikom ich obu. Wydawcy przyświeca szlachetny cel: książka złożona z pieczołowicie zebranych listów, opatrzonych przypisami, dopełnionych wypowiedziami obu poetów o sobie nawzajem, a także komentarzami ich bliskich i przyjaciół, pokazuje, jaki był finał tej całej przygody: "Wszystko sobie wybaczyliśmy i pogodziliśmy się" - powie w końcu Miłosz. A jednak książka opowiada dzieje pewnej katastrofy, jaką była utrata wielkiego skarbu: niezwykłej przyjaźni.

Hofmannsthal jest autorem powiedzenia, że to, czym przyjaciel jest dla przyjaciela, lepiej objaśniać przy pomocy metafor niż psychologii: przyjaźń to powierzenie magicznego pierścienia albo czarodziejskiego rogu. Przyjaźń jest darem, który wymyka się słowom. Słowa nie mogą często oddać sprawiedliwości naszej przyjaźni, tak jak nie mogą oddać sprawiedliwości naszej miłości. I tak też chyba było w tym przypadku. Przyjaźń, która narodziła się w roku 1958, kiedy to Herbert - jak powiada po latach - "z łaski cesarza Gomułki" po raz pierwszy znalazł się na Zachodzie, była składanym sobie wzajemnie darem. Ten dar to namiętność i racja bytu ich obu - poezja. Pisał Herbert: "(...) proszę przyjąć »Tren Fortynbrasa« na własność, to znaczy ofiarowuję Panu nie tylko ten rękopis, ale także świętą chwilę poczęcia".

Jeden w drugim podziwiał poetę i za pomocą drugiego adorował poetę w sobie. Ich związek przypominał związek dwóch mężczyzn, którzy mają wspólny obiekt miłości - wspólną kochankę. Ze wszystkimi tego konsekwencjami, bo czy w miłości można mieć sobowtóra? Jak pamiętamy z piosenki dwóch Starszych Panów, można, a nawet trzeba, by "żądz moc móc wzmóc". Psychoanalityk dopowie: ten drugi (a właściwie ten trzeci w związku) jest kimś, za czyim pośrednictwem dokonuje się interwencja porządku symbolicznego, co dopiero pozwala na to, by wejść w posiadanie obiektu miłości. "Zależy mi na twoim sądzie" - napisze Miłosz. Herbert swemu "mistrzowi" przysyła wiersze "do kompetentnej oceny". Tak naprawdę ich listami są ich wiersze (i nie przypadkiem wiersze często towarzyszą listom). Są zafascynowani swoimi wierszami i są oczarowani sobą. (Nie przypadkiem to zdanie można rozumieć dwojako). Jeden jest lustrem dla drugiego. "Całuję ciebie okropnie mocno". "Całuję cię czule i silnie". "Bardzo stęskniłem się za tobą".

Listy są wymieniane rzadko. Erotyczna (i zarazem autoerotyczna) relacja nie znosi wścibstwa niepowołanego oka. Herbert pisze do Miłosza głównie wtedy, gdy czuje się bezpieczny, to znaczy kiedy jest za granicą. W roku 1981 Herbert z ulgą wzdycha, że oto nastał czas bardziej sprzyjający i "kiedy zechcę przesłać mu serdeczne życzenia lub zwierzyć się z duchowych rozterek, nie będę musiał czekać na jakąś damę, która jedzie do Paryża, ale wrzucić list spokojnie do skrzynki pocztowej. Normalnie. Jak na całym świecie".

Ale przyjacielski flirt kamufluje pragnienie uwiedzenia i zdobycia obiektu miłości na wyłączność. Są przyjaciółmi, lecz są i rywalami. Z początku młodszy wiekiem i sławą pozostaje w swej roli: "Książę, dworzanin składa podziękowanie Jego Wysokości za list i łaskawie nadesłane tłumaczenia oraz przesyła wyrazy wierności i oddania. Ośmiela się także prosić, aby Jego Wysokość - w swej nieskończonej dobroci - nie wyrzucała pokornego sługi z serca swego". Miłosz okazał się chyba wierniejszy w tej przyjaźni. Posunął się w niej naprawdę daleko: tłumaczył i propagował tak gorliwie wiersze przyjaciela, że dla wielu czytelników poezji w Ameryce uchodził w pewnej chwili przede wszystkim za tłumacza Herberta. I wyszło na to, że to on został wybrany: spotkała go spektakularna nagroda.

Skarb został utracony. Nie udało się wytrwać w przyjaźni. Czarodziejski róg gdzieś się zapodział. Magiczny pierścień ukradli złodzieje. Normalnie, jak to na świecie bywa. Na przyjaźń poetów nastawały różne ciemne siły, także te mieszkające w nich samych. Sam Miłosz mimowolnie zrobił gębę Herbertowi: Herbert jest poetą jednego absolutu, "absolutu ojczyzny", powtarzał wielokrotnie, w dobrej zresztą wierze. "Raport z oblężonego miasta" był jednak tomem precedensowym. A na pewno precedensowa była obywatelsko-patriotyczna jego recepcja. Wcześniej nieba i piekła Pana Cogito miały bardziej urozmaiconą topografię i bardziej malowniczych mieszkańców.

Herbert był kochankiem ojczyzny, ale nie takim, jakim chcieli go widzieć niektórzy, a zwłaszcza nowi jego wielbiciele. To było dla niego najcięższe brzemię, dławiący węzeł, który "wolno potargać jako ostatni". Może jednak nie bez kozery to Herbert przestrzegał Miłosza w jednym z listów przed Gombrowiczem jako "deprawatorem"? "Duch rodzi się z imitacji ducha i pisarz musi udawać pisarza, by w końcu stać się pisarzem" - powiada Gombrowicz. (Znowu ten "trzeci"!). Czy patriotyzm nie rodzi się z imitacji patriotyzmu i patriota nie musi udawać patrioty, by w końcu stać się patriotą? Inne w tym zdanie mają tylko ci, którym się wydaje, że "wyssali patriotyzm z mlekiem matki".

W mozole lepienia własnej biografii, w konkursie piękności, jakim okazuje się wykuwanie własnego pomnika nagrobnego, w strachu i ciągłej zależności od uznania innych, nasze poczynania nie zawsze są czytelne dla nas samych i rzadko czynią z nas geniusza konsekwencji. Konsekwencja nie zawsze jest cnotą, może zmienić się w przywarę na usługach paranoi. Herbert starał się być konsekwentny, ale ile w tej konsekwencji było pozy, udawania i mistyfikacji, wiemy z książki Joanny Siedleckiej i burzy, jaka się po niej podniosła, z zaprawionych konfuzją sporów o plagiat, z dokumentów, jakie wyciągnięto niedawno z archiwów SB, kiedy to okazało się, że niezłomny prawodawca smaku rozmawiał jednak z funkcjonariuszami w czasach, kiedy niezłomni już tego nie robili.

Czy jednak ta nasza wiedza zmienia choć jeden przecinek w najlepszych wierszach Herberta? Czy zaważy na wartości jego dzieła? Jeśli by tak miało się stać, znaczyłoby, że jego dzieło nas przerasta i nasz mizerabilizm duchowy jest jego krzywym lustrem. Z tej nowej wiedzy powinniśmy raczej wyciągnąć wnioski dla samych siebie, zresztą stare jak świat: niedawni idole są najlepszymi kandydatami na kozły ofiarne.

Na co dzień boleśnie przekonujemy się o tym, że porządek doświadczenia nie jest tożsamy z porządkiem powinności. Herbert jako artysta widział to może ostrzej niż każdy. Natomiast jak każdy musiał sobie z tym radzić. "W każdym entuzjaście zamieszkać musi fałszywy entuzjasta, w każdym kochanku fałszywy kochanek, w każdym geniuszu geniusz fałszywy, i - z zasady - każdy nasz błąd jest zmyłką: to nieuniknione, by ocalić ciągłość swej osobowości, nie tylko w oczach cudzych, lecz także własnych - aby rozumieć samego siebie, móc na sobie polegać, myśleć o sobie, czyli - mówiąc w skrócie - być sobą". Nie napisał tego zdania psychoanalityk ani postmodernistyczny filozof. Wyszło spod pióra staroświeckiego dziś poety, Paula Valéry. Autor "Cmentarza morskiego" dobrze zapamiętał lekcję Rimbauda: "Ja to ktoś inny". Nigdy nie przestajemy być sobą, ale też nigdy sobą nie jesteśmy.

"Bo ja uważam, że człowiek nie jest tym, czym jest w istocie - a któż z nas wie, kim jest? - tylko tym, czym chciałby być. To moje podstawowe odkrycie z psychologii. (...) Napisałem taki wiersz (...), w którym uświadomiłem sobie, że mógłbym właściwie być każdym. (...) Wie pani, to nie miało nic wspólnego z filozofią, było jakieś pierwotne. Miałem uczucie, że moja indywidualność nie jest absolutna, pewna, skończona, że ja przez przypadek urodziłem się w rodzinie ojca Herberta. Przecież mogłem być tym dzieckiem na podwórzu, z którym się bawiłem, tą córką żydowskiego sklepikarza, w której bardzo się kochałem - to moja pierwsza miłość " - mówił Herbert w rozmowie z Gorczyńską.

W przypadku poety, którego ostatnich kilka lat życia było zmaganiem się z chorobą, z własnymi zmorami, z własną rolą, której stał się zakładnikiem, ten paradoks był czynny w dwójnasób. Tym bardziej Herbert skłonny był Miłoszowi, uznanemu teraz za nieprzyjaciela, zarzucać kłopoty z tożsamością? "Najważniejszy jego problem to brak poczucia tożsamości (...). On jest człowiekiem rozdartym: o nieokreślonym statusie narodowym, metafizycznym, moralnym" - mówił w wywiadzie dla "Tygodnika Solidarność" w roku 1994. Psychologowie znają ten mechanizm pod nazwą "przeniesienia" własnego lęku czy urazu. W tekście, w którym pisał o Miłoszu: "był moim mistrzem", ranił go jednocześnie i dezawuował. To, co kiedyś zaczynało się uwielbieniem, kończyło się symbolicznym morderstwem. Jak u Lacana. Jak u Harolda Blooma w jego teorii literatury jako zmagania, przezwyciężania w sobie swego literackiego "ojca".

W swojej ojczyźnie (i swoim musée imaginaire) dokonywał kapitalnego porządku. Przywiązany do "wartości stałych", wymieniał teraz ukochane martwe natury i widok Delft Vermeera na pejzaże z nowożytnego pamiętnika polskiego huzara. Empatię, którą jeszcze niedawno czynił warunkiem pisania, wymieniał na moralistykę, przed którą się wzbraniał. Zajmowały go prace nad budowaniem nowego kanonu poezji polskiej, do którego zaliczył Kochanowskiego, Karpińskiego, Słowackiego, Norwida, Gajcego i Baczyńskiego.

Nie był zbyt konsekwentny w tych swoich poczynaniach: im bardziej skracał się dystans czasowy, tym bardziej rządziła nim logika idiosynkrazji, starych i nowych sympatii i antypatii. Stanisława Barańczaka, z którym pozostawał w przyjaźni aż do śmierci, adresata ważnego dla siebie listu (na tyle ważnego, że zdecydował się uczynić go listem otwartym), wpisywał w kanon odnowicieli języka poetyckiego. Cztery lata później wymienił go na Krzysztofa Karaska, "najwybitniejszego moim zdaniem poetę Nowej Fali", który "wyprzedził o całą długość swoich pokoleniowych przyjaciół". Dezawuował Kołakowskiego za jego partyjną przeszłość, czule żegnał ich wspólnego przyjaciela, Wiktora Woroszylskiego, który miał podobny epizod w swojej biografii. Ranił z rozmysłem - "chciał zranić", wspomina Katarzyna Herbertowa. Ale ranił też chyba mimowolnie. Jego myśl i wyobraźnia działały teraz w innym porządku. Co innego bowiem stawało się ważne: "Nigdy dotąd nie zdarzyło mi się pisać w poczuciu, że oto dotykam prawdy, że uczestniczę niejako w wielkim spisku Historii" - pisał w ostatnim roku swego życia, na marginesie wrażeń z lektury książki innego dawnego przyjaciela.

Jak wspomina Pani Katarzyna, Herbert, po obraźliwym dla Miłosza wierszu "Chodasiewicz" napisał wiersz "Do Czesława Miłosza", który w jego mniemaniu był hołdem złożonym poecie (a który Miłosz i tak uznał za ironiczny). Ale - jak czytamy w relacji Katarzyny Herbertowej - ich ostatnia, telefoniczna rozmowa była przyjacielską pogawędką, jakby nic się między nimi nie zdarzyło. "Wszystko sobie wybaczyliśmy i pogodziliśmy się" - miał powiedzieć Miłosz Markowi Skwarnickiemu. W wierszu Miłosza "O poezji z powodu telefonów po śmierci Herberta" ulatująca dusza zmarłego (i zarazem poezja) wyswobadza się z okowów tego, co doczesne, przypadkowe, więc skażone złem.

Zatem - jak można wnosić z podanych do druku listów i dokumentów - dawna harmonia została przywrócona? Więc - jak powiada psalmista - "miłosierdzie i prawda spotkały się ze sobą, a sprawiedliwość i szczęśliwość pocałowały się nawzajem"?

"Życie składa się niestety z rozdziałów" - powiada Herbert w jednym z wywiadów, komentując swoje rozejście się z Miłoszem. Potem w poczynaniach kronikarza, biografa, edytora owe rozdziały układają się w historię jak z moralitetu, tragedii, Bildungsroman, komedii omyłek, vilanelli, paraboli. Tutaj akurat w historię z moralitetu, bo też wzór zarysowany w momencie kryzysowym ich przyjaźni spełnił się co do joty: "Czy chcesz czy nie chcesz, będę cię prześladował moją dziwną miłością do końca życia, a nawet jakiś czas potem. (...) musisz zrozumieć pewne rzeczy. (...) Proszę, bądź dla mnie wspaniałomyślny i wybaczający" (to cytat z listu Herberta z grudnia 1968, po kryzysie spowodowanym awanturą z powodu butady Miłosza wygłoszonej na przyjęciu u Carpenterów - po Marcu'68, zaznaczam - o tym, że lepiej byłoby dla Polski, gdyby została siedemnastą republiką radziecką).

Wszyscy chcieliśmy, żeby taki moralitetowy wzór się spełnił. I tym bardziej, im bardziej podnosiły się głosy tych, którzy wtłaczali owe rozdziały w swoje, niemiłe nam scenariusze. Ale gdyby zastosować całkiem inny wzór postępowania, gdyby odstąpić od budujących opowieści i uznać - jak podpowiada staroświecki poeta - że wszelka harmonia jest rezultatem szczęśliwego błędu? Gdyby uznać, że i późniejsza kakofonia, której towarzyszyła woń palonej siarki, była tylko transkrypcją partytury ody do radości, gdy dwaj poeci spotkali się w ogrodzie ziemi? Że pochodziła z tego samego tajemniczego porządku, który reżyseruje nas zawsze jeszcze inaczej, aniżeli mogliśmy się tego spodziewać? Czy nie bylibyśmy wtedy bliżej tego, z czym się zmagali i czego próbowali obaj dotknąć albo nazwać w swoich wierszach? Bliżej czegoś, na co zgodzić się nie chcieli, a na co godzić się jednak musieli, bo było rzeczywiste.

"Simone Weil - powiada Herbert w cytowanej już tu kilkakrotnie rozmowie (dopowiedzmy: Simone Weil, na którą zwrócił mu uwagę Miłosz) - pisała, co bardzo mnie uderzyło, że tam, gdzie dotykamy sprzeczności, znajduje się rzeczywistość - wielka, ontologiczna. Ta sprzeczność, myślę, jest tak płodna, że nie trzeba się wstydzić, iż w tym właśnie zawarta jest tajemnica". Może więc lepiej i nam zostać z tajemnicą? Uszanować jej istnienie? Zwłaszcza, że to, co było do wyjaśnienia, pewnie już sobie teraz wyjaśnili.

Zbigniew Herbert, Czesław Miłosz, "Korespondencja", z faksymiliami listów i wierszy, fotografiami oraz aneksem zawierającym nieznane wypowiedzi Herberta o Miłoszu i Miłosza o Herbercie, a także komentarze Katarzyny Herbertowej i Marka Skwarnickiego, oraz wiersze obu poetów. Opr. i przypisy Barbara Toruńczyk, Marek Tabor. Warszawa 2006, Fundacja Zeszytów Literackich.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 50/2006

Artykuł pochodzi z dodatku „Książki w Tygodniku (50/2006)