Ojczyzna®

Dla współczesnych państw to, by były rozpoznawalne na światowym rynku, jest tak ważne, że gotowe są poświęcić nawet dotychczasową nazwę i wykreować nową tożsamość.

Niejedno państwo doświadcza pecha, jakim jest posiadanie na mapie świata rodzaju sobowtóra - już to w znaczeniu posiadania bliźniaczo podobnej flagi, już to zbliżonej nazwy. Znamy to i w Polsce: za granicą powszechnie myli się nas z Holandią (Poland - Holland). Podobieństwa flag wywołują z kolei nie lada konfuzję w przypadku wizyt indonezyjskich mężów stanu w Warszawie i vice versa. Co dopiero powiedzieć mają posiadające niemal identyczne sztandary Rumunia i Czad, Kostaryka i Tajlandia, Irlandia i Wybrzeże Kości Słoniowej? Kłopotów tego rodzaju doświadczają kraje tak niewielkie, jak Tuvalu i Fidżi, i tak potężne, jak państwo-kontynent Australia, której sztandar mylony jest z nowozelandzkim. Na podobieństwie nazw i flag nikt jednak nie cierpi bardziej niż SŁOWacja i SŁOWenia.

Słowiański spór
Flaga, którą oba państwa przyjęły po uzyskaniu niepodległości w 1991 r. jest biało-niebiesko-czerwona, z przedstawiającym górski szczyt herbem w lewym górnym rogu. Trzeba bystrego oka albo pasji heraldycznych, żeby dostrzec, że godło Słowenii, na które złożyły się elementy herbów średniowiecznych księstw i symbolu socjalistycznej republiki, to potrójny szczyt, Triglav, zwieńczony trzema gwiazdami, u którego stóp płyną heraldyczne rzeki, zaś godło Słowacji to podwójny, lotaryński krzyż, również „wyrastający” na najwyższym z trzech szczytów górskich. W obu przypadkach była to zresztą stosunkowo niewielka modyfikacja dotychczasowego sztandaru.

Te same kolory byłyby jeszcze może do zniesienia: ostatecznie jest to dziedzictwo XIX-wiecznego zapatrzenia się większości Słowian pod panowaniem austriackim na Matkę-Rosję. Oba narody, które przyjęły tricoloire za swój w dniach Wiosny Ludów, dzielą te barwy m.in. z Serbią i Czarnogórą. Podobieństwo godła komplikuje sprawę; prawdziwy kłopot rodzi jednak uderzająco podobne brzmienie nazw i, co gorsza, statusu. Wyobraźnia cudzoziemców nie bardzo ma się o co zaczepić, by rozróżnić dwa niewielkie kraje: górskie i środkowoeuropejskie. Nawet znajomość historii niewiele pomaga: obie ziemie przez stulecia były prowincjami Cesarstwa, w podobny sposób kształtowały się w belle epoque ich chłopskie elity, oba kraje wybiły się na niepodległość dopiero pod koniec XX wieku, przedtem dwukrotnie nolens volens wchodząc w skład szerszej, „pansłowiańskiej” federacji, oba też zaznały komunizmu. Oba funkcjonują według czasu środkowoeuropejskiego, GMT+1, oba kuszą świetnymi trasami narciarskimi. W większości języków europejskich ich nazwy różnią się jedną jedyną literą, podobnie jak narodowe domeny internetowe (.sk i .si). Nawet owalne naklejki samochodowe, oznaczające kraj pochodzenia - SK i SLO - nie zawsze wystarczą, by rozróżnić kraj pochodzenia. Słowecja? Słowania? Sławenia? Dla Lublany i Bratysławy istnieje właściwie jedno tylko pocieszenie: nawet w najdalej idących projektach regionalizacji Serbii nikt nie wspomina o perspektywie przyznania autonomii położonej na pograniczu serbsko-chorwackim historycznej prowincji Sławonii.

Obecny stan rzeczy przyprawia Słoweńców o desperację. W mediach Zachodu południowy sąsiad Austrii nagminnie brany jest za Słowację. Wpadki zdarzają się nawet głowom państw: wielu Słoweńców do dziś nie może zapomnieć George'owi W. Bushowi, który - nie będąc jeszcze prezydentem Stanów Zjednoczonych, a tylko gubernatorem Teksasu - chwalił przy jakiejś okazji „słowackiego premiera Janoza Drnovseka”; annały dyplomatyczne dowodzą jednak, że podobne gafy zdarzały się wielu innym mężom stanu. Nawet sąsiadujący ze Słowenią Włosi nieraz skłonni są uważać ten kraj za byłą republikę sowiecką.

Z mniejszym przejęciem podchodzą do problemu Słowacy. - Jesteśmy przyzwyczajeni, że praktycznie na każdym kroku musimy wyjaśniać, skąd jesteśmy - twierdzi dr Michał Vasecka z Instytutu Spraw Publicznych w Bratysławie. Również w jego słowach słychać jednak znużenie, gdy dodaje. - Musimy stale tłumaczyć, że Słowacja to nie była Jugosławia, że to nie u nas dopiero co skończyła się wojna.

Nawet stabilne środkowoeuropejskie sąsiedztwo nie jest w stanie ustrzec Bratysławy przed niechęcią ze strony osób mniej starannie wpatrujących się w globus. Za anegdotę służy już historia, jak to pewien ochotnik z amerykańskiego Korpusu Pokoju przed wyjazdem na Słowację, długo i bez skutku przekonywał swoich rodziców, że nie udaje się wcale na niebezpieczny teren jednej z republik powstałych po rozpadzie byłej Jugosławii. A gdy w desperacji krzyknął, że przecież kraj, do którego jedzie, sąsiaduje z Czechami, przerażenie rodziców sięgnęło zenitu: „Z Czeczenią?!”.

Fantazje heraldyczne
W Słowenii dyskusje nad „rozpoznawalnością” barw i godła kraju rozpoczęły się już w początku lat 90. Wielu wydawało się wówczas, że wyprucie pięcioramiennej gwiazdy z flagi jugosłowiańskiej to za mało: przez całą dekadę bractwa heraldyczne i grupy obywateli zgłaszały kolejne projekty. Cieszące się największym szacunkiem środowisko „Heraldica Slovenica” zaproponowało umieszczenie trzech pasów w pionie, nie zastanawiając się, co powiedzą na to Francuzi. Inni folgowali sobie bardziej, sugerując już to ukośne pasy (tygodnik „Nedeljski Vjesnik”), żółto-błękitny sztandar (a co na to Ukraińcy?), już to fantazyjnego czarnego gryfona na biało-zielonym tle (Bractwo Czarnej Pantery). Konkursy na nową flagę stały się stałym elementem życia publicznego: w ostatnim, zorganizowanym przez tygodnik „Mladina”, wygrał błękitny sztandar przecięty przez szeroki, zygzakowaty, żółty pas, który wyznacza kontur Triglavu, rzek i morza.

Projekty te jednak nie były traktowane zbyt poważnie. Przez pierwszych dziesięć lat niepodległości Słoweńcy mieli nadzieję na utrwalenie nazwy swego kraju w pamięci świata przy pomocy konwencjonalnych metod: radość wywoływał każdy wygrany mecz piłkarski, a zwłaszcza zakwalifikowanie się do finałów Mistrzostw Europy i Świata. „Może z tej okazji przestaną nas mylić ze Słowacją?” - marzył w Brukseli szef dyplomatów z Lublany. Czarę upokorzeń przepełniły dopiero wyniki kolejnych badań unijnegoprogramu Eurobarometer, w ramach którego oceniana jest m.in. przychylność stałych członków Unii do państw aspirujących. Słowenia nieodmiennie lokowała się u dołu tej listy, w najlepszym razie - gdzieś między Turcją a Bułgarią. W opinii analityków z Lublany i szefa słoweńskiej ekipy negocjacyjnej, Janeza Potocnika, dziać się tak mogło jedynie za sprawą mylenia jego kraju ze Słowacją.

Skoro stosowane dotąd metody reklamowania kraju zawiodły - znany slogan „Słoneczna strona Alp” zbyt łatwo kojarzył się z Bałkanami, zaś nowy „Zielone serce Europy” niewielkie miał szanse na sukces, skoro nieskażoną naturą i agroturystyką usiłuje się kokietować turystów od Łotwy po Bułgarię - za jedyne wyjście uznano stworzenie nowej tożsamości. Gotowość zaprojektowania lepiej rozpoznawalnego symbolu Słowenii zadeklarował w ub. roku jeden z najbardziej znanych w tym kraju designerów Matevz Medja, zaś na forum parlamentu z inicjatywą zmiany flagi i godła przy okazji najbliższej nowelizacji konstytucji wystąpił Jozef Śkoljc, wpływowy poseł współtworzącej koalicję rządzącą partii LDS. „Słowenia powinna zostać wyposażona w łatwo rozpoznawalne symbole, które nie będą kojarzyć się z żadnym z krajów ościennych” - stwierdził podczas debaty poseł, apogląd ten podziela wielu jego kolegów od socjaldemokratów po narodowców. Klub parlamentarny LDS nadal forsuje projekt zmiany flagi i godła jeszcze przed wstąpieniem do Unii. - Chcemy wejść do UE jako młode państwo, całkowicie samodzielne, posiadające niepowtarzalną tożsamość i nowy elan vital - zapewniał mnie inny działacz LDS, Marjan Jarković.

Markowy kraj
Medja i Śkoljc nie są w swoich pomysłach oryginalni. Zyjemy w czasie, gdy największe firmy triumfują na światowych rynkach za sprawą „brandingu” - ścisłej identyfikacji swego produktu z marką (brand) i nadania jej niepowtarzalnego, silnie zabarwionego emocjonalnie charakteru. Sukcesy Virgin Group, promującej w świecie z niezrównaną skutecznością coca-colę, linielotnicze i firmy ubezpieczeniowe, nie mogły nie przyciągnąć uwagi politologów i polityków. Peter van Ham z Netherlands In-stitute of International Relations opisuje („The Rise of the Brand State”, „Foreign Affairs” 5/2001) rosnącą skłonność państw do budowania wokół obrazu swego kraju korzystnych emocjonalnie skojarzeń i zyskiwania tą drogą na prestiżu. „Wszyscy wiemy, że »Made in the U.S.A.« oznacza wolność i powodzenie; apaszki firmy Hermes i Beaujolais Nouveau przywołują francuską joie de vivre, BMW jest dla nas symbolem niemieckiej solidności i niezawodności” - stwierdza van Ham, dodając, że do najskuteczniejszych dyplomatów dzisiejszego czasu zaliczyć trzeba Microsoft, McDonalds'a i fińską Nokię.

Forma stała się ważniejsza od treści, a potrzeba nadania swemu krajowi odpowiedniej marki zatacza coraz szersze kręgi. Na zlecenie premiera Guya Verhofstadta Belgia zaprojektowała nowe logo, którego elementem jest arcymodna, bo kojarząca się z internetem (a co za tym idzie, z nowoczesnością) partykuła „.be”. Z kolei jego brytyjski odpowiednik Tony Blair uruchomił kampanię „Cool Britannia”, której sama nazwa jest wyraźnym nawiązaniem, ale i parafrazą, dumnego „Rule, Britannia!” sprzed wieku, a i tak jest to posunięcie łagodne w stosunku do propozycji londyńskiej firmy doradczej Wolff Olins, która już w 1997 r. proponowała zmianę narodowej flagi, hymnu i usunięcie przymiotnika „Wielka” z nazwy kraju. „Europejskie »państwa markowe« zdają sobie sprawę, że większość z nich ma do zaoferowania podobny produkt: powierzchnię, infrastrukturę, wykształconych mieszkańców, sprawny system rządów. Aby zaistnieć w tym świecie, niezbędna jest agresywna promocja swojej marki” - ocenia Peter van Ham. Nie tylko europejskie, można dodać: w styczniu br. ONZ rozpisał konkurs na zaprojektowanie nowej flagi Cypru, która mogłaby zawisnąć zarówno nad turecką, jak grecką częścią wyspy. Meksykańscy politycy rozważają z kolei na serio zmianę oficjalnej nazwy kraju, brzmiącej dziś „Stany Zjednoczone Meksyku” jako zbyt kojarzącej się z nielubianym północnym sąsiadem.

Co pozostaje na tym rynku Słowenii, dodatkowo obarczonej młodszym, uderzająco podobnym bratem, którego sama uważa za mniej udanego? Propozycja „zmiany tożsamości” brzmi szokująco, być może jednak jest jedyną szansą na zaistnienie i na uniknięcie kolejnych pomyłek dyplomatycznych.

Brand kontra tradycja
Pomijając już koszty takiej hipotetycznej na razie operacji, pod niejednym względem kojarzyłaby się ona z praktyką homeopatyczną, nakazującą, by podobne traktować podobnym: projektodawcy nowej tożsamości słoweńskiej twierdzą, jak Matevz Medja, że ludzie „nie czują się przywiązani do dawnej flagi jugosłowiańskiej z naszytą nań plakietką amatorskiego klubu górskiego”. Temu ostatniemu twierdzeniu przeczyłyby jednak wydarzenia z sierpnia ub.r., których bohaterem stał się mieszkaniec słoweńskiej pogranicznej osady Mlini i radny miasta Piran, Janos Joras. Jego dom znajduje się na pasku ziemi, do którego rości pretensje Słowenia - póki co jednak, leży on po stronie chorwackiej. Niezrażony tym gospodarz przez szereg dni odtwarzał z głośników hymn słoweński, wywieszał na narożniku flagę z Triglavem, na frontonie budynku wypisał zaś wielkimi literami: „Tu jest Słowenia!”. Skończyło się interwencją policji chorwackiej, wyrokiem trzydziestu dni więzienia za „nielegalne eksponowanie obcych symboli narodowych”, a wreszcie - po strajku głodowym krewkiego patrioty - jego deportacją i mały skandalem dyplomatycznym.

Naturalnie pomysły Jorasa zakrawają po części na happening, po części na pieniactwo. Nie sposób jednak nie zastanowić się, czy projektodawcy nowych symboli słoweńskich biorą pod uwagę istnienie relatywnie jednak żywych emocji narodowych? Czy słoweńscy patrioci z prowincji, nieświadomi wagi brandingu, równie chętnie wciągną na przydomowe maszty zaprojektowaną przez designerów flagę z gryfem?

WOJCIECH STANISŁAWSKI jest analitykiem Ośrodka Studiów Wschodnich w Warszawie. Stale współpracuje z „TP”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 7/2003