Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Najnowszą powieść Aleksandra Jurewicza zamyka poetycki motyw, który otwierał utwór wcześniejszy. Raz w ostatnim, a raz w pierwszym zdaniu pojawiają się "dwa ciemne ptaki, jak nadpalone latawce". Takich powtórzeń, nawiązań i powiązań - obrazowych, personalnych, fabularnych, ideowych - jest w "Dniu przed końcem świata" mnóstwo, co nie powinno specjalnie dziwić. Kto zna "Prawdziwą balladę o miłości" (poprzednia rzecz Jurewicza), kto czytał jeszcze wcześniejsze opowieści tego autora ("Lida", "Pan Bóg nie słyszy głuchych"), ten wie, że gdański prozaik pisze wciąż jedną i tę samą książkę. Książkę o sobie? Niekoniecznie, choć każdy z czterech wymienionych tu tytułów zawiera silny ładunek autobiograficzny, we wszystkich pojawiają się najbliżsi (rodzice, dziadkowie) i domowe sprawy; każdy utwór Jurewicza jest wypowiedzią osobistą w sensie ścisłym.
Rodzinna trauma
Nie trzeba tu zresztą niczego zgadywać - swój program literacki autor "Lidy" sformułował dyskursywnie w kilku szkicach zawartych m.in. w tomie "Popiół i wiatr". Od samego pisarza wiemy tedy, iż jego proza artystyczna niezawodnie krąży wokół kluczowych wydarzeń z przeszłości, spośród których rodzinna trauma przesiedlenia z Białorusi do Polski zajmuje miejsce centralne. Krąży po coś - po to, by zrozumieć, co się wydarzyło, aby te wydarzenia uporządkować, dojść z nimi do ładu przede wszystkim "w sobie", dla siebie. Wiemy także - i to na długo przed ukazaniem się "Dnia przed końcem świata" - że jednym z ważniejszych punktów zwrotnych w owej opowieści napisanej przez życie stała się śmierć ojca pisarza. Właśnie o tym wydarzeniu traktuje najnowszy utwór Aleksandra Jurewicza. Siłą rzeczy, jest to najbardziej osobista z osobistych wypowiedzi tego autora.
Bohater traci ojca w chwili, gdy sam znajduje się na progu dojrzałości: "Mam trzydzieści dwa lata, tyle lat miałem ojca..."; "wraz z nim umarły moje dzieciństwo i młodość". Co istotne - opowieść o stracie ojca, ta konkretna, zawarta między okładkami "Dnia przed końcem świata", powstała blisko ćwierć wieku po tym wydarzeniu. Nie jest jednak rekonstrukcją, próbą odsłonięcia myśli i uczuć sprzed wielu lat, jest - co nie zaskakuje w najmniejszym stopniu - opowieścią "zmąconą", "nieprzytomną".
Krzyżują się tu i nakładają na siebie rozmaite perspektywy czasowe i narracyjne, nie tylko w tym znaczeniu, że opowieść o trzech dniach w rodzinnym domu, licząc od dnia przyjazdu bohatera do dnia pochówku ojca, przerywana jest raz po raz partiami retrospekcyjnymi. Nie wiadomo, gdzie i w jakim momencie znajduje się ten, który podjął pracę żałoby, i czy ową pracę można uznać za dokonaną, skończoną. Raz widzimy go w rodzinnej pomorskiej wiosce (owe trzy dni w domu zmarłego), kiedy indziej, jak siedzi w gdańskim mieszkaniu "w lipcową noc" i rozmyśla o śmierci. O tamtej czy raczej o własnej ("dopala się jeszcze jedna noc życia")? Zapewne o jednej i drugiej.
Mimo że "Dzień przed końcem świata" jest utworem skromnym objętościowo, pisarz zawarł w nim najróżniejsze konwencje opowieści o śmierci, zmarłym, żałobniku i - szerzej - dramacie przemijania. Wyśledzić tu można elementy nekrologu i portretu pośmiertnego, kilka różnych form narracji wspomnieniowo-nostalgicznej, ujęcia zgoła reportażowe (np. relacja z pogrzebu), obok których pojawiają się skupiska refleksji, niekiedy podane w stylu aforystycznym ("Jest ojcem nawet wtedy, gdy go już nie ma, może jest nim przede wszystkim, gdy go zabraknie"), a także kilka innych form gatunkowych. Kształt artystyczny tego utworu rymuje się zatem z dość oczywistym, dobrze ugruntowanym w dzisiejszej świadomości literackiej poglądem, zgodnie z którym doświadczenie utraty osoby bliskiej pozostaje w dużej mierze niewyrażalne. Można je wypowiedzieć tylko w ten sposób - w gorączce i jak gdyby chciało się powiedzieć (zapisać) wszystko naraz, przy użyciu wszelkich dostępnych środków. Hybrydyczność czy niespójność tekstu wydaje się ceną, jaką trzeba zapłacić za mówienie (pisanie) o stracie.
Pytanie o język
Nie znaczy to wcale, że autor stracił kontrolę nad swoją opowieścią. Wystarczy wziąć pod uwagę tematykę, która zdominowała partie wspomnieniowe. Bohater Jurewicza z natłoku obrazów i wspomnień związanych z ojcem najchętniej wybiera te dotyczące szaleństwa oraz końca świata. Z jednej strony mamy więc anegdoty mówiące o wioskowych szaleńcach czy niepodjętej przez ojca pracy w "domu wariatów", z drugiej - wielostronicową opowieść o psychozie, jaka zawładnęła umysłami wieśniaków, którzy uwierzyli w przepowiednie Nostradamusa. Obłęd i koniec świata mają tu, rzecz jasna, sens metaforyczny. Nagła strata ojca jest zdarzeniem niepojętym, należy do tego samego porządku, co szaleństwo i ostateczna zagłada, urąga rozumowi, drwi z wszelkiej racjonalności.
Być może najciekawszym problemem, jaki podsuwa "Dzień przed końcem świata", jest pytanie o język, który pozwala powiadomić o stracie i oddać hołd zmarłemu. Nie ma tu kodu dominującego, Jurewicz używa wielu języków należących do szerokiego repertuaru "mowy kultury". Nie podejmuję się rozstrzygnąć, czy któryś z nich jest niestosowny, brzmi nazbyt zgrzytliwie bądź pretensjonalnie, acz niektóre są doprawdy zaskakujące. Oto - by dać jakiś przykład - mamy do czynienia z pochówkiem prostego, wiejskiego krawca, jesteśmy na zwykłym, gminnym cmentarzu, a tymczasem grabarze są przez narratora konsekwentnie nazywani "wysłannikami" lub "posłańcami Hadesu"; nie zabrakło też monet wrzuconych do grobu - jak czytamy - "tak na wszelki wypadek" czy "mętnych wód Styksu". Takich ryzykownych, koturnowych "kulturalizmów" jest tu cała masa: "Ojcowska piżama stała się całunem, którym musiałem teraz okryć swoje życie"; "Tato, wybacz, że chodzę po rozbitych tablicach dekalogu".
Równie zaskakująco przedstawiają się kody, którymi posłużył się Jurewicz, opisując przywiązanie syna do ojca, informując o miłości, jaka ich łączyła. Tu jedną z matryc literackiej uczuciowości stał się "Mały pisarczyk z Florencji", niezapomniane, czułostkowe opowiadanie z tomu "Serce" Amicisa. Ano właśnie - czułostkowe, a nie wzruszające... To oczywiście kwestia subtelnych odcieni, drobnych przesunięć w obrębie poetyki i nastroju, lecz z owego nagromadzenia rzewności - bo tak, moim zdaniem, sprawy się tutaj mają - płynie wniosek, że bliżej Jurewiczowi do prostej sentymentalności niż do wysmakowanej melancholii. Lecz czy można mieć o to pretensję? Nie, ponieważ w "Dniu przed końcem świata" gdański autor - by tak rzec - jest sobą, pisze na własną miarę, zapewne bardziej - nomen omen - sercem niźli literackim rozumem utożsamianym zazwyczaj ze sprytem. Żadnych kalkulacji, ekwilibrystyki, wspinania się na palce.
Zawsze mi się wydawało, że Aleksander Jurewicz jest na naszej scenie literackiej jednym z nielicznych, może jednym z ostatnich pisarzy autentycznych, w najbardziej szlachetnym rozumieniu tego miana. Po lekturze "Dnia przed końcem świata" jestem tego jeszcze bardziej pewien.
Aleksander Jurewicz, "Dzień przed końcem świata", Wydawnictwo Literackie, Kraków 2008